"Gdy występowałyśmy gdzieś w okolicy i na scenie padała zapowiedź, że za chwilę wystąpią Wiewiórki z Ciborza, to dzieci z pozostałych zespołów wybuchały śmiechem. Było nam przykro. Ja zawsze mówiłam, że ja mieszkam w Ciborzu, a ty możesz tam wylądować na oddziale".
Przywozili na obserwację przestępców, nawet morderców. Uzbrojeni milicjanci przyprowadzali ich skutych, ale gdy tylko przestępowali drzwi oddziału, byli rozkuwani, milicja odjeżdżała, zostawały z nimi pielęgniarki i lekarze, a oni stawali się pacjentami.
- Dzieci z okolicznych miejscowości były straszone pacjentami. Rodzice grozili: uważaj, bo przyjdzie pacjent z Ciborza i cię porwie. A nasze dzieci z Ciborza na co dzień spotykały pacjentów i nie bały się – mówi Wacław Compel, były krojczy w szwalni.
Koniec lat 50. ubiegłego wieku. Kraj dźwiga się z wojennych gruzów, ciężkie socrealistyczne gmachy urzędów rozsiadły się na dobre w kluczowych punktach stolicy, rozpędu nabiera przemysł, a w powietrzu czuć jeszcze odwilż po zmianie władzy w 1956 roku.
Od ostatnich wojennych wystrzałów upłynęło tak niewiele czasu, a tyle już się wydarzyło. Do innego porządku na zawsze odszedł Stalin, który wielu wydawał się wieczny i wszechmocny. Trzy lata później starcie ze śmiercią przegrał Bierut, który nad Wisłą wiernie realizował jego morderczą politykę. Po Bierucie przyszedł Gomułka, a z nim nadzieja na ludzką twarz systemu, już bez terroru i tortur.
Ludzie chcą żyć, pracować, tworzyć, tańczyć, kochać, płodzić i rodzić dzieci, które nie będą śniły wojennych koszmarów. Mur ma być już zawsze tylko murem, a nie ścianą straceń, uliczny kanał zwykłym – miejscem na ścieki, najlepiej z domowych łazienek.
Żeby nowo narodzeni na świat patrzyli oczami, w których nie czai się strach i nie żarzą się obrazy niedawnej hekatomby.
Chorzy na zawsze
- Pamiętam takiego jednego pacjenta, który ciągle opowiadał, że jest żołnierzem, a nawet generałem. Mój mąż, żeby mu zrobić przyjemność, przygotował dla niego coś w rodzaju legitymacji wojskowej. Oj, jak on się cieszył – opowiada Elżbieta Agnieszczak, była wieloletnia szefowa pielęgniarek szpitala w Ciborzu.
Pierwsze lata po wojnie. Gdzieś między milionami żyją tysiące tych, którym wojna zabrała kontrolę nad własnymi zmysłami. Nie sposób dowiedzieć się od nich, skąd przyszli i dokąd idą. To ludzie z nieobecnym wzrokiem, niezborną opowieścią, naznaczeni nerwowymi tikami. Ludzie, którzy nigdy już nie przestaną chorować na wojnę.
Wielu, bez nazwiska i adresu, błąka się po tej ziemi, zamkniętej między Bugiem i Odrą, Bałtykiem i Tatrami. Inni żyją w przepełnionych szpitalach i przytułkach. Potrzebują swojego stałego miejsca.
Część z nich znajdzie je na Ziemiach Odzyskanych i trafi do małego Ciborza, gdzie w pohitlerowskich koszarach 13 lat po wojnie powstaje szpital psychiatryczny. W lesie nad jeziorem jedni znajdą pomoc, a wiele kolejnych pokoleń mieszkańców – pracę i mieszkanie na terenie szpitala. W ciągu 10 lat od powstania placówki, do Ciborza przywieziono w sumie ok. 3,5 tysiąca osób. Część z nich nigdy nie powinna tam trafić.
- W jakiejś i to pewnie w sporej części to byli ludzie upośledzeni umysłowo, ale nie chorzy psychicznie. Dużo osób NN. Stracili pamięć i nie wiadomo było o nich nic. Nawet jak mają na imię. Szpital poszukiwał rodzin, miejsca pochodzenia. A jeśli te starania nie przynosiły efektów, trzeba było po jakimś czasie wyrobić tym pacjentom nową tożsamość i dokumenty – mówi Regina Andrzejak, która w szpitalu w Ciborzu zatrudniła się dwa lata po tym, jak przyjechali pierwsi pacjenci. Ona na Ziemie Odzyskane trafiła z małej wsi w Lubelskiem. Najpierw do szkoły pielęgniarskiej w Gorzowie Wielkopolskim, a zaraz po tym od razu do Ciborza.
- W tych pierwszych latach byli u nas Grecy, Niemcy. Pamiętam też, że były Żydówki. Jak się z nimi rozmawiało, tak bardziej prywatnie, to wtedy niektóre mówiły o swoim pochodzeniu. Ale w większości unikały rozmowy o tym, co wydarzyło się w czasie wojny, przez co przeszły, w jaki sposób przeżyły wojnę.
Niemcy to prawdopodobnie ci z różnych względów pozostawieni za linią frontu przesuwającego się w głąb upadającej Rzeszy. Skąd pamięć o Grekach? Może stąd, że na przełomie lat 40. i 50., po wojnie domowej, do komunistycznej Polski przyjechało kilkanaście tysięcy greckich komunistów. Część z nich niespokojny czas zawiódł najwyraźniej do szpitala w Ciborzu.
- Do nas przysyłali pacjentów z innych szpitali w Polsce. To może się pan domyślić, że trafiali tu przede wszystkim ci w ciężkich stanach psychicznych i somatycznych – mówi Elżbieta Agnieszczak. – Osoby przewlekle chore psychicznie, ale sporo było też ludzi chorych psychicznie i z gruźlicą, w zaawansowanej fazie choroby
Tiborlager
Gdy spojrzeć na teren szpitala z perspektywy zdjęcia lotniczego, widać dachy kryte czerwoną dachówką, poutykane w sosnowym lesie. Patrzymy na osadę, która prawdopodobnie nigdy by nie powstała, gdyby nie potrzeby armii, którą Hitler zamierzał wyprawić na wschód, by zaatakować Polskę. Tiborlager to niemiecka nazwa koszar, w których pierwsi żołnierze Wehrmachtu zostali zakwaterowani dwa lata przed wybuchem wojny. Tuż przed rozpoczęciem największego konfliktu zbrojnego w dziejach świata, niewielki Tiborlager zasiedlało nawet do 3 tysięcy żołnierzy.
- Do dzisiaj ludzie znajdują pamiątki po Niemcach – opowiada jeden z mieszkańców. - Wychodzą spod ziemi elementy broni, wyposażenia żołnierzy, ale też rzeczy codziennego użytku, jak zastawa stołowa czy porcelana, opieczętowana hitlerowską wroną.
Biorąc pod uwagę pierwotne przeznaczenie miejsca, wydaje się, że na zdjęciu wykonanym z powietrza powinniśmy przeczytać choć część jego historii. A jednak nie widać wojskowego drylu w układzie architektonicznym, domy ustawione są nieregularnie i na kilkudziesięciohektarowym obszarze nie rysuje się żaden plac apelowy. Całość przytulona do jeziora mogłaby sugerować, że patrzymy raczej na jakiś kompleks wypoczynkowy albo sanatorium.
- Jak już byłam nastolatką i mieli mnie odwiedzić znajomi na przykład z Poznania, żeby oglądać bunkry, to na początku bali się tu przyjechać. Ale jak się już odważyli, to mówili, że czują się w Ciborzu jak na wczasach – wspomina Katarzyna Tomczyk, której dzieciństwo w Ciborzu przypadło na lata 70. i 80.
Wojsko, wojsko, wojsko i szpital
Po zejściu na ziemię zdecydowanie wyraźniej widać jednak, że była to wojskowa baza. Długie, jednopiętrowe budynki koszarowe z poddaszem, a wewnątrz obszerne korytarze, w których głośno słychać każdy krok postawiony stopą cywila. I tu już nie trzeba szczególnie wybujałej wyobraźni, by usłyszeć stukot wojskowych butów czy głośne echo żołnierskich komend. Niemcy, ale też Belgowie jako ich jeńcy, przebywali tu w czasie wojny. Tuż po niej przyszli do Ciborza wyzwoliciele z Armii Czerwonej, ale nie zabawili długo, bo tylko do 1946 roku. Po nich przez 10 lat stacjonowali w Ciborzu polscy żołnierze.
Niedługo po tym, gdy ostatni mundurowi wyjechali z koszar wojskowymi ciężarówkami, do nowo tworzonego szpitala psychiatrycznego przywieziono pierwszych pacjentów.
- Zwozili ich z całej Polski, z przepełnionych szpitali psychiatrycznych. Przyjeżdżali wagonami na stację w pobliskim Radoszynie. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale starzy pracownicy zawsze opowiadali, że część szła do Ciborza parę kilometrów pieszo, a tych ciężej chorych wozili samochodami – mówi Mariusz Kuźmicz, sołtys Ciborza.
W szczytowym momencie na szpitalnych oddziałach przebywało około 1600-1700 chorych. Wszystkich trzeba było wyżywić i ubrać.
- Była świniarnia. Ale proszę pana, to było gospodarstwo samowystarczalne w tym sensie, że były też maciory rozpłodowe i knury. Czyli hodowla od warchlaka do tucznika – mówi z nieukrywanym podziwem i czymś w rodzaju dumy Mariusz Kuźmicz.
Nikomu, kto świadomie przeżył PRL, nie trzeba tłumaczyć, że w warunkach powojennej biedy czy powracających kryzysów niejednokrotnie sztuką było zdobycie kawałka mięsa dla pojedynczej rodziny. Wyżywienie tysiąca i więcej osób urastało do rangi dużego wyzwania. Hodowla trzody chlewnej do pewnego stopnia zabezpieczała potrzeby żywieniowe ludzi, którzy trafiali do szpitala psychiatrycznego. Ten, kogo tu przywieźli, mógł być pewien, że głód już nigdy nie będzie mu szarpał żołądka.
- Mieliśmy tu w szpitalu dobrą stawkę żywieniową jak na tamte czasy. Powiem panu, że pacjenci zostawiali niezjedzone do końca dania – opowiada Lucyna Obszańska, która całe swoje zawodowe życie przepracowała na różnych, także kierowniczych stanowiskach w szpitalnej administracji. W Lubuskie przyjechała z Lubelskiego, podobnie jak jej mąż, który był w Ciborzu lekarzem psychiatrą.
Praca, dużo pracy
Na potrzeby szpitala pracowało też wielu rzemieślników. W jednym z bloków mieszkalnych odwiedzam Wacława Compla. Ponad 70-letni dziś mężczyzna był krojczym w szwalni. Na Ziemie Odzyskane przyjechał z rodzicami jako młody chłopak. Zostali przesiedleni w ramach okrutnej akcji "Wisła". Jest z pochodzenia Łemkiem. Trafili do jednej z wsi w pobliżu Ciborza.
- Dużo ludzi pracowało w warsztatach: hydraulicy, elektrycy, murarze, spawacze. Przez naszą szwalnię też przeszło sporo osób. Szyliśmy w zasadzie wszystko, czego potrzebowali pacjenci: pościel, piżamy, ale też ubrania robocze, bo pacjenci, którzy mogli wychodzić z oddziałów, też pracowali w szpitalu i poza nim. Szwalnia była konieczna, bo część tych ludzi, a kto wie, czy nie większość, przyjeżdżała do szpitala, jak stała. Jak zostali zabrani, tak przyjeżdżali, bez żadnego bagażu. Nie mieli nic – wspomina pan Wacław.
- W oddziale był też magazyn z odzieżą. Tam było wszystko, czego potrzebuje człowiek, żeby wyjść na ulicę. Od bielizny i skarpet, przez spódnice i sukienki, po garnitury, czy marynarki dla mężczyzn. Jak było organizowane jakieś wyjście, na przykład pacjenci jechali do teatru, to przecież nie można ich było wysłać w piżamach. A z czasem pracownicy szpitala do tych magazynów przynosili swoją odzież, bo rodziny sporadycznie pamiętały o pacjentach – opowiada Elżbieta Agnieszczak.
Ważną rolę w Ciborzu miał do spełnienia szewc, a był nim pan Dzięcioł. Zajmował się głównie reperowaniem schodzonych butów pacjentów, ale można też było złożyć u niego prywatne zamówienie. Pantofle umiał ręcznie uszyć, a nawet kozaki. Sporo roboty miał też Karolak, który był stolarzem i zbijał trumny.
- Umierali nam pacjenci, to naturalne, a rodziny w tamtych czasach rzadko odbierały zwłoki, by pochować zmarłego tam, skąd pochodził – mówi przełożona ciborskich pielęgniarek.
Szpital musiał zadbać o wszystko: od trumny, przez ubiór, na usłudze grabarza i księdza skończywszy.
- Za poprzedniego systemu, blisko 100 procent ludzi, którzy mieszkali w Ciborzu, pracowało albo w szpitalu, albo dla szpitala. Wtedy Cibórz był młody, nie było tu starych ludzi – wspomina Lucyna Obszańska, dziś już po osiemdziesiątce. – Był żłobek, było przedszkole. Przyjmowali tu lekarze specjaliści; stomatolog, a nawet okulista tu przyjmował.
Doskonałym przykładem na splot mieszkańców ze szpitalem jest rodzina sołtysa Kuźmicza. Rodzice, jak wszyscy tutaj, byli napływowi. Ojciec przyjechał z Kresów Wschodnich i pracował w Ciborzu w przyszpitalnej stolarni. Matka pochodziła spod Łodzi i zatrudniła się w pralni. Sam sołtys ma dziś 54 lata i jest terapeutą zajęciowym, a siostry były pielęgniarkami. Podobnie jak żona i teściowa.
- Z kolei teściu był kierowcą karetki – mówi Mariusz Kuźmicz.
- Dzisiaj już prawie nic tutaj nie mamy w porównaniu z tym, co kiedyś. Tu przecież była poczta, był dom kultury, a nawet kino – wymienia szpitalny krojczy.
Ze starych czasów, jak dowiadujemy się od sołtysa, zostały jeszcze zabawy. Tak zwany Klub, który mieści się w poniemieckim kasynie, do dzisiaj hucznie sobie wiruje w andrzejki czy sylwestra.
- Pani mąż był psychiatrą, pani pracowała zawsze w administracji, na kierowniczych stanowiskach. Spotykały się tu z sobą te światy inteligencji, kadry kierowniczej z pielęgniarkami czy robotnikami? – pytam panią Lucynę.
- Tak, w czasie imprez byliśmy razem. A to z okazji 1 Maja, Dnia Kobiet czy Dnia Pracownika Służby Zdrowia spotykaliśmy się w Klubie.
- A czy mężowi, który był lekarzem, tak bardziej prywatnie zdarzało się napić wódki z elektrykiem czy hydraulikiem?
- Zdarzało się, zdarzało. To nie był świat sztywno podzielony. A na pewno ludzie byli bardziej z sobą zintegrowani, niż dzisiaj.
Państwo w państwie
Mieszkańcy opowiadają, że mimo wszystko było to atrakcyjne miejsce. Mimo wszystko, bo przecież przed przyjazdem tu było trochę strachu. No i gdy już człowiek zamieszkał i gdzieś na zewnątrz powiedział, że jest z Ciborza, to ludzie zwykle jakoś tak dziwnie patrzyli. Z drugiej strony pensje były wyższe niż w innych szpitalach i szansa na mieszkanie. Te dwa argumenty jako pierwsze wymienia w rozmowie Elżbieta Agnieszczak, gdy pytam, skąd decyzja, by tu przyjechać, zatrudnić się i zamieszkać. Dla niej praca w Ciborzu była pierwszym angażem w szpitalu. Przyjechała tu zaraz po szkole pielęgniarskiej, bez żadnego doświadczenia i przygotowania do pracy w psychiatryku.
- Na początku, jak światło gasło w czasie nocnej zmiany, to był strach, tym bardziej gdy zdarzało się, że pacjent był pobudzony. Ale muszę panu powiedzieć, że oni sami uczyli mnie zapinać się w pasy. Sami po prostu najlepiej wiedzieli, jak to zrobić – wspomina.
Niebawem została nauczycielką asystentek pielęgniarskich, a następnie uczyła też w pomaturalnym studium, które od 1983 roku kształciło pełnoprawne, profesjonalnie przygotowane do pracy pielęgniarki. Szkoła działała na terenie szpitala.
- Do czasu zamknięcia, już po zmianie systemu, dyplomy ukończenia naszej szkoły dostało około 150 pielęgniarek – mówi z satysfakcją pani Elżbieta, gdy pokazuje mi kolejne zdjęcia z prywatnego archiwum. - A tu, widzi pan, było czepkowanie.
W Ciborzu nie było jedynie szkoły, domu handlowego i restauracji. Dzieci wędrowały do podstawówki do pobliskiego Międzylesia. Dzisiaj, mówią mieszkańcy, do lekarza trzeba pojechać do Skąpego, gdzie jest siedziba gminy, albo do powiatowego Świebodzina. Do miasta z największą w Polsce figurą Chrystusa jest około 15 kilometrów, do Skąpego bliżej. Co z tego, skoro nie ma czym dojechać, bo przez Cibórz nie jeździ żaden autobus komunikacji publicznej. Emeryci i wszyscy inni, którzy nie mają samochodu, organizują transport we własnym zakresie. Bywa, że za opłatą zawiezie do miasta, któryś z sąsiadów albo ktoś z rodziny.
- To nie jest tak, że kiedyś ludzie nie jeździli do Świebodzina. Jeździli, bo na przykład trzeba było kupić odzież czy buty. Ale Cibórz był małym państwem w państwie. Ludzie tu w szpitalu i wokół mieli pracę, była nawet całodzienna stołówka. Można było zjeść śniadanie, obiad i kolację – słyszę od sołtysa Ciborza.
To małe państwo w państwie było ogrodzone. Mieszkańcy, jeśli portier ich znał, mogli wchodzić i wychodzić swobodnie. Wszyscy pozostali musieli wytłumaczyć, dokąd i po co wjeżdżają.
- Jeszcze w latach 70. terenu, ponad 50 hektarów, pilnowało trzech stróży. I żaden samochód nie wjechał i nie wyjechał, póki portier nie podniósł szlabanu – mówi Mariusz Kuźmicz.
Kluczową figurą był dyrektor szpitala. Stał na czele całej osady: części medycznej i mieszkalnej. Całość była swego rodzaju enklawą, poza strukturą gminy. Szpital na początku podlegał bezpośrednio Ministerstwu Zdrowia, a następnie wojewodzie zielonogórskiemu.
- Jak się ludzie starali o mieszkanie, to wydeptywali ścieżki do dyrektora. Oficjalnie o przydziałach decydowała komisja mieszkaniowa, ale mieszkańcy i tak byli przekonani, że o wszystkim na końcu decyduje dyrektor – mówi sołtys Kuźmicz.
Pacjent idzie do pracy
Świat pracowników i mieszkańców Ciborza spotykał się ze światem pacjentów. Bywał bardzo blisko, bo wielu pacjentów miało zgodę, żeby opuszczać oddziały i pracować.
- Do naszej szwalni trzeba było pacjentów przyprowadzić, a później odprowadzić. Pamiętam, kiedyś przyszłam na oddział i jedna kobieta znienacka jak mnie zdzieli gipsem, tak że mi prawie przetrąciła ramię. Ale była też sytuacja już jak siedziałyśmy przy maszynach, że jedna z pacjentek rzuciła dużymi nożycami krawieckimi – pokazuje dłońmi, jakie to były duże nożyce, krawcowa Maria Kożeniewska. - Ale tak na co dzień oni nie byli dla nas niebezpieczni. Nie baliśmy się, normalnie pracowaliśmy razem.
- Na terenie szpitala działał ogrodnik i do niego do pracy też pacjenci chodzili. Był introligator, on chyba miał na imię Adam. To też był pacjent. Poszedł któregoś dnia do domu kultury i mówi, że umie naprawiać książki. Wziął jedną na próbę, przyniósł z powrotem i na tyle się spodobało dyrektorce domu kultury, że dostał tam swoje miejsce i Cibórz miał też swojego introligatora – opowiada sołtys.
- Na jednym z oddziałów była też kobieta, która podnosiła oczka w rajtuzach i pończochach. Wszyscy mówili na nią Badułka, takie zdrobnienie od nazwiska – wspomina Lucyna Obszańska. - Jak oczko poleciało, to nie trzeba było z tym jeździć do Świebodzina, a ona czuła się potrzebna.
Kilkadziesiąt osób zamieszkiwało poniemiecki pałac w dawnym PGR-ze w Zawiszach. To niespełna 9 kilometrów od Ciborza. Działał tam zamiejscowy oddział szpitala.
- To było ważne miejsce, bo pacjenci mieli tam formalne zatrudnienie i w tym PGR-ze wypracowywali sobie renty. Ten oddział działał do samej likwidacji PGR-u w 1992 roku – opowiada emerytowana pielęgniarka oddziałowa Regina Andrzejak.
W Zawiszach pacjenci mieli być normalnie wynagradzani. Ci, którzy pracowali na terenie szpitala w Ciborzu, mieli dostawać częściowe wynagrodzenie.
- Najważniejsze było to, że mogli wychodzić do pracy, że nie siedzieli zamknięci. Pracowali w szwalni, u szewca, w pracowni, gdzie były robione materace na łóżka szpitalne – wylicza Elżbieta Agnieszczak. - Ale też w ekipach porządkowych. Pomagali sprzątać ulice. Dostawali za to papierosy.
- Nie było poczucia, że są wykorzystywani?
- Oni bardzo chętnie korzystali z tego, żeby iść do pracy.
- Tak, ale przyjmując współczesne standardy, czymś nieetycznym byłoby płacenie ludziom papierosami.
- Wie pan, to były lata 60. czy 70. Tak było. Nie tylko tu się płaciło papierosami. Ale była troska o pacjenta. Działały warsztaty terapii zajęciowej, dla pacjentów były też organizowane zawody sportowe.
Sport to zdrowie
- Na przełomie lat 70. i 80. szpital organizował spartakiady – mówi o rozmachu zawodów sportowych dla pacjentów sołtys Kuźmicz. - Raz przyjechało z całej Polski tyle ludzi, że był tutaj rozbity obóz. Spali w namiotach.
Gwiazdy na sygnale
Zawody sportowe były też organizowane dla pracowników, w tym dla pielęgniarek. W pamięci ludzi mocno zapisało się to, że do ich miejscowości przyjeżdżały ówczesne gwiazdy estrady.
- Jeździłam do Zielonej Góry i jak tam były występy, ja spotykałam się z tymi artystami i zapraszałam ich do Ciborza, do Klubu. Szpital miał na to fundusze – wspomina Lucyna Opszańska, która przez pewien czas kierowała też domem kultury. - Był tu u nas Daniel Olbrychski, był Marek Grechuta, Roman Kłosowski.
- Wiedzieli, że będą występowali w szpitalu psychiatrycznym? Chętnie przyjeżdżali?
- To były występy dla pracowników, więc oni nie mieli oporów. Wysyłaliśmy po nich do Zielonej Góry samochód, a zdarzało się, że była to karetka.
- I gwiazdy jeździły do Ciborza karetkami?
- Pan Kłosowski przyjechał ciężko wystraszony po podróży z naszym kierowcą.
- A występy dla pacjentów?
- Też były.
- Jak to możliwe, że do takiej, mimo wszystko małej miejscowości przyjeżdżali najważniejsi artyści? Chyba mieliście duży fundusz?
- Był dobry fundusz.
Można było też posłuchać Eleni z zespołem, czy obejrzeć sztukę z Romanem Wilhelmim w roli głównej. Na części występów, podobnie jak w pracy, na ulicy i w sklepie, spotykali się pacjenci i pozostali mieszkańcy.
- Pamiętam spotkanie z Krzysztofem Cugowskim w sali kominkowej w Klubie, ale jak któregoś roku przyjechał do nas Andrzej Grabowski, to prawie nikt nie poszedł go oglądać, bo był mało znany i mało kogo interesował – wspomina Mariusz Kuźmicz.
Dzieciństwo w psychiatryku
Katarzyna Tomczyk wspomina lata 80. Opowiada o tym, że Cibórz był pełen dzieci. Plac zabaw, boisko, Klub z domem kultury, cykliczne imprezy z Dniem Dziecka, na który wszyscy czekali. Nuda tu do nich nie zaglądała.
- Pamiętam też, że każdego roku Cibórz odwiedzali piosenkarze, którzy występowali na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. I Gućwińscy przyjeżdżali do nas opowiadać nam o zwierzętach.
- Nie baliście się pacjentów jako dzieci?
- Nie, myśmy ich traktowali jak sąsiadów. Żyliśmy w takim zamkniętym środowisku, a oni po prostu tu byli.
- Młode, dorastające, nastoletnie dziewczyny też się w ogóle nie bały?
- Nie. Wiedzieliśmy, że ci, którzy mogą być niebezpieczni, są zamknięci. Pamiętam, jak czepialiśmy się rękami krat w oknach jednego z takich oddziałów i darliśmy się: "Oddział już zamknięty jest!".
- Ale jak mi wiadomo, zdarzały się sytuacje, że ci pacjenci, którzy wychodzili na zewnątrz, uprawiali seks.
- Tak, widywaliśmy ich szczególnie latem, jak chodziliśmy na plaże, a oni kopulowali w krzakach. Ale odwracaliśmy głowy i szliśmy się kąpać. Był taki czas, ale to chyba nie trwało długo, musiał sobie szpital jakoś z tym poradzić, bo już później nie widywało się podobnych obrazków. Teraz – też nie.
Dzisiaj Cibórz liczy 820 mieszkańców. Najbardziej ludny był w latach 80., jak się już porodziły dzieci i wnuki pierwszych pracowników. Wtedy, jak mówi sołtys, mieszkało w Ciborzu ponad 1200 osób i drugie tyle pacjentów.
- Przez cały czas, jak szpital działa, nigdy pacjent nie zrobił krzywdy mieszkańcowi. Nigdy żadne dziecko nie zostało skrzywdzone. Tych ludzi jak przestępców widzieli głównie ci z innych miejscowości – opowiada Wacław Compel. - Jak coś komuś gdzieś tam zginęło, to było, że na pewno pacjent z Ciborza przyszedł i ukradł.
- A wy się nigdy nie baliście o swoje własne dzieci? – dopytuję Wacława Compla.
- Nie, ale wiem, że dzieci z okolicznych miejscowości były straszone pacjentami. Rodzice grozili: uważaj, bo przyjdzie pacjent z Ciborza i cię porwie. A nasze dzieci z Ciborza na co dzień spotykały pacjentów i nie bały się.
- Była taka pacjentka, Helenka miała na imię, pilnowała mi czasem córki. Albo pacjent, który mi przynosił z Międzylesia mleko prosto od krowy – wspomina Lucyna Obszańska, a przy tym - jak inni dawni pracownicy - zapewnia, że sporo było osób, które nie miały stwierdzonych chorób psychicznych. Słucham o ludziach, którzy z racji ograniczeń intelektualnych nie byli w stanie udźwignąć własnego życia, nie potrafili się o siebie zatroszczyć i na siebie zarobić. Nikomu niepotrzebni w rodzinnych domach i gospodarstwach, wyrzuceni na margines, trafiali w takie miejsca jak Cibórz.
- Ale zdarzało się też znaleźć samobójcę – mówię do Katarzyny Tomczyk.
- Zdarzało się znaleźć topielca w jeziorze, a kiedyś też jako dzieci znaleźliśmy wisielca.
- Dzieci w takim standardowym świecie nie napotykają na swojej drodze wisielców.
- Ale myśmy żyły w takim świecie, gdzie zdarzali się samobójcy. Przechodziliśmy nad tym do porządku dziennego, szliśmy się dalej bawić, grać w piłkę. Nie przypominam sobie, żeby mi się śnili ci ludzie po nocach, żebym miała koszmary. I nie zamieniłabym swojego dzieciństwa i wolności w tym szpitalu psychiatrycznym na żadne inne dzieciństwo. Dzieci w innych wioskach pracowały w polu, a my miałyśmy wspaniały dom kultury i cudowną panią Basię Silną, która nim kierowała, ale prowadziła też Wiewiórki, nasz zespół taneczny. Pani Basia poświęcała nam bardzo dużo czasu i wkładała w to naprawdę dużo serca. No i mieliśmy tu w Klubie w Ciborzu kino.
- Nie wstydziłaś się jako dziecko tego, gdzie mieszkasz?
- Gdy jako zespół występowałyśmy gdzieś w okolicy i na scenie padała zapowiedź, że za chwilę wystąpią Wiewiórki z Ciborza, to dzieci z pozostałych zespołów wybuchały śmiechem. Jak już byłam większa, tym, co się z nas śmiali, zawsze mówiłam, że ja mieszkam w Ciborzu, a ty tam możesz wylądować na oddziale.
Presley i inni
- Zdarzało się, że pacjenci nam uciekali. Sporadycznie zdarzały się samobójstwa i popełniali je głównie ci, którzy uciekli – tłumaczy Elżbieta Agnieszczak. - Bywało, że próbowali wracać do swoich domów, bo tęsknili. Miałam, pamiętam, taką pacjentkę Danusię. Ona bardzo tęskniła za domem. Mama jej zmarła, ojciec się nią opiekował. Ona wielokrotnie wracała do domu, bo ten ojciec ją zabierał, ale po jakimś czasie wracała do nas znowu. Oni mieszkali na wsi i w zależności od pory roku ta Danusia zawsze mówiła, że trzeba pojechać do domu buraki sadzić, czy ziemniaki zbierać. Gdy ojciec zmarł, brat zaraz ją ubezwłasnowolnił i przyjechała już do nas na stałe. Kiedyś rodziny rzadko odwiedzały swoich bliskich w szpitalu. Taka była prawda. Ci ludzie byli bardzo samotni. Mieli tylko nas.
- Jakich pacjentów pani jeszcze zapamiętała?
- Bardzo wielu pamiętam. Ale opowiem o takiej cichutkiej pani, która zawsze siedziała w kąciku. Terapeuta zabrał ją kiedyś do Klubu, bo coś tam miało być i ona zobaczyła pianino. Jak zobaczyła, tak przy nim usiadła i zaczęła pięknie grać. Tak naturalnie jej to przyszło. Okazało się, że była z zawodu muzykologiem. Ja nie wnikałam w to za bardzo, ale ona podobno gdzieś w obozie była w czasie wojny.
Mieszkańcy Ciborza opowiadają też o Stasiu, który nosił bokobrody i zapewniał wszystkich, że jest Presleyem. Nie znał angielskiego, ale też nie silił się na to, by piosenki Elvisa wykonywać z polskim nalotem. On po prostu mruczał melodie Presleya i miało się zdarzać, że dostawał szansę, by wymruczeć "Love Me Tender" do mikrofonu na akademii dla znajomych ze szpitalnych oddziałów albo nawet na publicznym festynie.
- Ja szczególnie zapamiętałam Zająca niemowę – wspomina Katarzyna Tomczyk. - Wszyscy go tu znali. On był naprawdę słodki. Zawsze chodził na pocztę i tam dostawał widokówki, które mu ludzie przynosili. Zając zawsze tak bardzo się z nich cieszył, brał i pokazywał każdemu, kogo spotkał po drodze z poczty.
Dziś w szpitalu w Ciborzu na oddziałach psychiatrycznych leczy się około 160 pacjentów, ale w sumie, włącznie z zakładem opiekuńczym i oddziałami, gdzie prowadzona jest terapia leczenia uzależnień czy detoksykacja, liczba pacjentów przekracza 650.
- Mieszkają u nas jeszcze pacjenci, którzy przyjechali w czasach poprzedniego systemu – mówi Beata Sudnik-Kotus, dyrektor szpitala w Ciborzu. - W zakładzie opiekuńczo-leczniczym, gdzie mamy około 290 miejsc, pacjenci mieszkają na stałe, to jest ich dom. Dzisiaj nie widać ich na zewnątrz z powodu pandemii. Ale jak tylko będzie to możliwe, znowu wyjdą, bo tak zawsze było w Ciborzu i będzie.
Szpital zatrudnia dziś około 450 osób. Wciąż nie brakuje tutaj całych rodzin, które znajdują zatrudnienie w części medycznej albo w warsztatach. Ale to już nie ta skala. Nie ten sam Cibórz. Do tego dawnego, młodego Ciborza wielu dziś tęskni.
Autorka/Autor: Artur Zakrzewski
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum domowe Mariusza Kuźmicza