Z parterowych okien lecą na ulicę szafy, stoły, biurka, zupełnie nowe kanapy, pełne jedzenia lodówki, komputery, ubrania, kwiaty w doniczkach, gruz, błoto. Ulice w Głuchołazach to teraz korytarze wydrążone w śmieciach. Siostry patrzą z zazdrością. Też chciałyby już sprzątać. Ale ich dom wciąż stoi w wielkiej kałuży po kolana, mieniącej się kolorami tęczy, cuchnącej olejem silnikowym, pełnej zabawek Jasia.
Lało od czwartku. Bez przerwy. W czwartek, piątek, sobotę, do niedzieli 15 września, dzień i noc.
Kiedy nie ma ścian i podłogi
Czwartek, tydzień później, godzina 13. Szkoła podstawowa numer 3 w Głuchołazach to jeden z kilku punktów dla ewakuowanych powodzian oraz wielu niezliczonych punktów składowania i wydawania darów. Pomocą koordynuje Polski Czerwony Krzyż. Ekipy zmieniają się co dwa dni. Teraz jest Kraków, wcześniej była Łódź, jutro przyjedzie Opole.
- Ludzie najbardziej potrzebują kaloszy, łopat, szczotek ryżowych. Kaleczą sobie dłonie przy sprzątaniu. Dlatego przydałyby się także rękawiczki – wymienia wolontariusz. To ważne, wiedzieć, co potrzebne. W paczkach z darami trafiają się buty na obcasach, sukienki, stroje kąpielowe.
- Jak jeszcze czegoś potrzeba, to proszę mówić – wolontariusz zagaduje kobiety, które wychodzą ze szkoły z torbami. Stają w drzwiach, wahają się przez moment. - A czego tu potrzebować, kiedy nie ma ścian ani podłogi?
Płaczą, ale jeszcze nie mają najgorzej. Najgorzej mają ci, co nie mogą nawet sprzątać swojego domu. Ewakuowani.
Zgadzają się, żebym została z nimi na noc. Miejsca noclegowe przygotowano w salach gimnastycznych. Do wyboru łóżko polowe albo materac. Prysznica nie ma, jak to w szkole. Woda z kranu w toaletach zbiorowych leci dopiero wieczorem.
Irina i Juliana
Irina leży na materacu z nogą w gipsie. Spadła ze schodów, gdy w niedzielę rano z córką Julianą uciekała z mieszkania w zalanej kamienicy na Strzelców Bytomskich. Nikt wcześniej nie informował mieszkańców tego budynku, że powinni się ewakuować. Policjanci pukali od drzwi do drzwi, ostrzegając przed powodzią, na czterech ulicach w mieście. Nie było wśród tych ulic Strzelców Bytomskich.
Woda przykryła trzeci stopień. Juliana stanęła na półpiętrze. Do dzisiaj nie może sobie darować, że nie szła przed mamą. Ale ma fobię na wodę. Nie mogła się ruszyć. Mama w jednej ręce niosła psa, w drugiej kota, potknęła się i omal utonęła.
Czuła ból w nodze, ale długo nie będzie czasu o tym myśleć, no i szpital był zalany. Dopiero cztery dni później, jak noga spuchnie i zsinieje, wolontariusze zabiorą Irinę do lekarza na prześwietlenie i okaże się, że jest złamanie.
Wróćmy do niedzieli. Irina wyłowiła zwierzęta - przyjechały z nimi z Żytomierza do Głuchołaz zaraz po wybuchu wojny na Ukrainie. Pobiegła do domu po wiadro i zabrała się za wylewanie wody z klatki. Nie miało to sensu, woda połykała kolejne stopnie. Gdy sięgnęła parapetu ich mieszkania na pierwszym piętrze, schroniły się na strychu i machały przez okno białą szmatą.
- Jeden raz uciekasz od śmierci, drugi raz ryzykujesz życie – wzdychają Ukrainki.
- Nie wzywałyście pomocy? – pytam.
- Dzwoniłyśmy na 112 kilka razy. Kazali czekać.
Czekały na strażaków kilka godzin. Przez okno na strychu Juliana nagrała smartfonem dwie postaci w żółtych kurtkach, które brodziły w wodzie po pierś, pchając przed sobą małe dziecko na materacu. To były siostry Agnieszka i Gabrysia i sześcioletni Jaś, syn Agnieszki.
Siostry śpią teraz w tej samej sali gimnastycznej co kobiety z Ukrainy. Tu się poznały.
Agnieszka, Gabrysia i Jaś
- Mieszkamy w kontenerach, które miasto dostało ze Skandynawii dla powodzian w 1997 – opowiada Gabrysia. W 1997 roku Głuchołazy też były zalane, zalewane są regularnie od setek lat. Gdy powodzianie wynieśli się z kontenerów, miasto wystawiło je na sprzedaż razem z gruntem, na którym stoją. Pięć blaszanych baraków na betonowych fundamentach, które nowi mieszkańcy ocieplili wełną mineralną i płytami gipsowymi, a siostry dodatkowo zbudowały przed wejściem drewnianą altanę.
- Nasze ranczo – mówi Agnieszka z rozmarzeniem. – To nie jest domek letniskowy. 52 metry kwadratowe, dwa pokoje, salon, kuchnia, łazienka.
Pięć takich baraków, każdy z wygrodzoną działeczką, wciśniętych między bloki a garaże i zakład mechaniczny.
Siostry przez sześć lat pracowały na ten dom przy pakowaniu pomidorów w Holandii. Starsze dzieci Agnieszki, które miały wtedy 13 i siedem lat, zostały z babcią. Już są na swoim, a mama sióstr w zeszłym roku zmarła. – Cieszę się, że tego nie dożyła – mówi Gabrysia.
Idę z siostrami zobaczyć, jak dzisiaj wygląda ich ranczo. Po drodze z parterowych okien lecą na ulicę szafy, stoły, biurka, zupełnie nowe kanapy, pełne jedzenia lodówki, komputery, ubrania, kwiaty w doniczkach, gruz, błoto. Ulice w Głuchołazach to teraz korytarze wydrążone w śmieciach. Siostry patrzą z zazdrością. Też chciałyby już sprzątać. Ale ich dom wciąż stoi w wielkiej kałuży po kolana, mieniącej się kolorami tęczy, cuchnącej olejem silnikowym, pełnej zabawek Jasia. Woda zsunęła kontener z fundamentów i odchyliła go do tyłu, kłębiąc w środku sprzęty. Drzwi trzeba było otwierać łomem.
Ulica Damrota. Nie było jej na liście ulic do ewakuowania. Siostry zapobiegawczo obłożyły drzwi workami z piaskiem i dodatkowo przykryły worki plandeką. W niedzielę rano w kątach domu pojawiła się brązowa ciecz. Ubikacja wybija? Nie, to sączy się przez drzwi. Za oknem było wody po pas.
Też dzwoniły na 112. Też kazano im czekać.
Nie było na co czekać, mogło być za późno. Plan: nadmuchają materac, Jasia postawią na stół, otworzą drzwi, rzucą materac na wodę, na materac Jasia i dwa koty, które zostały po mamie, i pójdą.
Woda chlusnęła i od razu ją miały do pasa. W gumowcach, które natychmiast napełniły się wodą, w kilku warstwach koszulek i bluz, które miały być na zapas i piły teraz wodę pod gumową kurtką, w czapkach zimowych, które nasiąknęły deszczem. Pchając materac z Jasiem, który też po chwili był cały mokry, szły drogą z pamięci, bo nie było już dróg.
Na palcach, szurając o podłoże, żeby nie wpaść w jakiś dół, powolutku dotarły do równoległej ulicy Strzelców Bytomskich, tej samej ulicy, przy której na strychu utknęły Irina z Julianą. Z okna na piętrze wyglądała kobieta jak ze statku. – W którą stronę iść? – zawołały siostry. Kobieta machnęła ręką w prawo.
Na lewo miały rzekę Białą Głuchołaską, która właśnie zalała miasto. Na wprost jej dopływ - mały potok Sterynka, który zalał miasto w 1997. Ale z prawej strony wody przybywało. Zawróciły. Ktoś zawołał ich na schody swojego domu. Tam znaleźli ich strażacy i przeprowadzili przez nasyp kolejowy.
Anusia
Czwartek, godzina 22. Wolontariusze pukają do naszej sali z informacją, że do jutra do 11 trzeba się spakować. Szkoła na poniedziałek ma być wysprzątana dla uczniów. Dla powodzian przygotowano miejsca w ośrodku wypoczynkowym po drugiej stronie ulicy.
– Nie będziemy się tułać – odmawiają siostry. Znajoma odda im swoje mieszkanie. W stanie do remontu, ale mogą tam być, jak długo zechcą. Jasiu nie może ciągle zmieniać miejsca. Jest w spektrum autyzmu. To cud, że zaadaptował się w tej szkole. – Do domu, do domu – krzyczał na początku. Teraz mówi: "do szkoły, do szkoły". A Gabrysia w poniedziałek wraca do pracy w sklepie. Koniec urlopu, który musiała wziąć nagle po niedzieli.
- Urlop bez prysznica – wzdycha. - Inni mają gorzej – ucina szybko, odpędzając gorycz i zaraz sobie przypomina swój dom stojący w kałuży. - To znaczy jedziemy na tym samym wózku co inni - dodaje.
Irina nie ma wyjścia. W kamienicy na Strzelców Bytomskich wciąż nie ma prądu i wody. Nie poradzi sobie z nogą w gipsie. Przekonuje Anusię, żeby poszła do ośrodka z nimi. To ich sąsiadka, razem czekały na strychu na strażaków. Anusia mieszka sama.
- Córka miała mnie zabrać do siebie do Szczecina, ale coś jej wypadło i przyjedzie dopiero w grudniu – mówi.
- Zawsze jest jakieś ale – mruczy pod nosem Agnieszka. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy z Gabrysią zostawiły tak naszą mamusię. Zawsze nam powtarzała: trzymajcie się razem. My z Gabrysią jesteśmy jak małżeństwo – śmieje się Agnieszka - Trzeba Anusi znaleźć chłopa.
Anusia kuli się i ukradkiem ociera łzy. – Miałam dwóch. Jeden chciał mnie zabić nożem, a drugi siekierą.
- Anusia to jest taki człowiek, którego trzeba podciągnąć, otoczyć i chronić, żeby jej nikt nie skrzywdził – oświadcza Agnieszka. Ukrainki ze Strzelców od czasu powodzi to teraz dla Anusi nowa rodzina. Pójdzie z nimi do ośrodka.
Ale czy to nie będzie kosztować? Anusia żyje z renty 1200 złotych. Irina w czerwcu straciła pracę po tym, jak krojąc warzywa, przecięła sobie palec. W Żytomierzu była pedagogiem w przedszkolu, w Głuchołazach kucharką w restauracji. Przyjdzie październik - myślała z nadzieją - studenci zwolnią miejsca pracy, znajdzie się coś dla niej. A tu ta noga, sześć tygodni w gipsie i nie można jej przeciążać trzy miesiące. A Juliana za kilka dni skończy 18 lat i przestanie dostawać 800 plus. Zostało im na koncie 100 złotych. Czy będą musieli płacić za nocleg w ośrodku? Do rana nie było informacji.
Rano szkołę odwiedził sekretarz miasta. Powodzianie za nic nie będą płacić. Ale zmiana planów. Zostaną przewiezieni do schroniska młodzieżowego w Pokrzywnej. – Przenosimy was do ludzkich warunków – ogłasza sekretarz.
Chodzi o to, że w schronisku są pokoje, normalne łóżka z pościelą, kuchnia, łazienki z prysznicem….
- Nie ma mowy – protestuje Józef, jedyny mężczyzna wśród ewakuowanych.
Pokrzywna to wieś pod Głuchołazami, w stronę granicy z Czechami. Była ewakuowana razem z sąsiednim Jarnołtówkiem, bo stuletnia tama w Jarnołtówku na rzece Złoty Potok groziła pęknięciem i przelaniem. Złoty Potok podlał trochę domów, ale tama przetrwała.
Nikt nie chce do Pokrzywnej. To osiem kilometrów stąd. 11 minut autem. Ale kto tutaj ma samochód? Tylko Ewa z Bodzanowa - wsi, która ma rzekę w miejscu drogi, gdzie zmarłych trzeba natychmiast kremować.
Ewa jest opiekunką społeczną, ma 55 lat i 70-letnią mamę, z którą teraz mieszka w szkole. Codziennie rano wyjeżdża do pracy do swoich podopiecznych, a potem jedzie do domu do Bodzanowa wyrzucać przez okno sprzęty i szlam. – Przez pierwsze cztery noce płakałam. Potem przestałam myśleć. Dużo nam nie potrzeba. Kiedyś kupimy sobie tapczany – mówi Ewa.
Mieszkanie w Pokrzywnej jeszcze bardziej utrudni jej życie. Wieś leży po przeciwnej stronie Głuchołaz niż Bodzanów.
Każdemu ta Pokrzywna za daleko. Irina za kilka dni musi być u lekarza na prześwietleniu nogi. Kto ją zawiezie z Pokrzywnej? Juliana w poniedziałek chce wrócić do szkoły. A Anusia nigdzie się bez nich nie ruszy. Postanawiają wrócić do siebie na Strzelców Bytomskich.
- Zawieźcie mnie do mojego domu – upiera się Józef. Sam tam nie dotrze. Ma 80 lat i chodzi o lasce, woda ze wszystkim porwała mu także wózek elektryczny. Mieszka po drugiej stronie Białej Głuchołaskiej, na Andersa, która także nie była na liście ulic do ewakuacji.
- Byliśmy tam wczoraj – mówią wolontariusze. - Tam nie ma po co wracać. Muł po kolana.
- Trzeba zacząć sprzątać dom – powtarza Józef.
- Jak pan chce sprzątać o lasce?
- Pomału, pomału dam radę.
Józef
Wolontariusze ze Starachowic pakują do bagażnika dobytek pana Józefa – kilka toreb z ciuchami plus łopaty i prowiant. - 80 lat i to jest wszystko, co mam. To, co tu wyżebrałem – mówi mężczyzna. – Cieszę się, że mój pies półtora miesiąca temu odszedł.
Za kierownicą Sylwia, z tyłu Piotr i Kacper. Do powodzi się nie znali. Skrzyknęli się na Facebooku. Wzięli urlopy i przyjechali dwoma samochodami, wypchanymi darami po sufit, w 11 osób. Rozdali, co mieli, i sprzątają domy. – Ludzie mówią nam, że pieniądze mają. Najbardziej potrzebują rąk do pracy. I rozmowy – mówi Piotr. - Widziałem na rynku dziewczynkę w przemoczonej za dużej sukience, przewiązanej w pasie sznurkiem. Tu jest jak na wojnie – opowiada Kacper. – W Bodzanowie to był dopiero armagedon. Samochody wisiały na drzewach. W płoty wplątane były martwe kury – mówi Sylwia.
Andersa ciągnie się wzdłuż Białej Głuchołaskiej, na lewym brzegu. My jesteśmy na prawym. Przed powodzią przejechalibyśmy przez most tymczasowy obok mostu docelowego w budowie. Ale nie ma już obu mostów. Runęły pod naporem wody, która niosła całe drzewa. Poniżej zrujnowanych mostów jest kładka pieszo-rowerowa, policja pozwalała nią przejeżdżać ludziom, którzy jadą z pomocą. Ale również została naruszona, trzęsie się pod ciężarem ludzi i aut już nie przepuszczają. Powyżej jest prywatny most. Firma, która go postawiła do swojej siedziby, użycza go służbom. Ale trzeba przebić się do niego przez miasto. To teraz graniczy z cudem. Trwa wielkie sprzątanie ulic z mułu i rzeki ze wszystkiego, co przyniosła. Drogi korkują koparki, wozy wojskowe, tiry z darami. – Ludzie nie wiedzą, że powinni przywozić dary busami, a najlepiej terenówkami. Tiry nie dojadą wszędzie. Jedzenie i woda butelkowana wyładowywane są przy drogach, na słońcu. Za chwilę to wszystko będzie do wyrzucenia. Można by tam chociaż jeden namiot rozstawić – ubolewa Piotr. Sylwia: - Przysyłają makarony. Ludzie nie mają tutaj czasu gotować. Nie mają na czym. Nie ma prądu, gazu, wody. Są ekipy wolontariuszy którzy gotują, rozdają zupę na rynku, rozwożą ludziom do domów. My śledzimy na Facebooku Kłodzko998. Tam co minutę wrzucany jest post, czego potrzeba.
Jedziemy objazdem, 21 kilometrów, przez wioski, po prawej stronie za rowem Czechy. W Nowym Świętowie strażacy ratują własną remizę, wisi w powietrzu, woda podmyła fundamenty. A Stare Wilamowice wyglądają, jakby powodzi nigdy nie było. Pola i łąki kąpią się w słońcu na pagórkach.
Józef mieszka w zakolu rzeki. Za jego domem, po przeciwnej stronie Białej Głuchołaskiej, zaczyna się zdrojowa część Głuchołaz, wizytówka miasta. Część tej wizytówki leży teraz w rzece - dach domu pokryty świeżą dachówką.
Dom Józefa jest już wysprzątany z mułu. To robota strażaków, żołnierzy, wolontariuszy. Teraz domy muszą tylko wywietrzyć się i wyschnąć. Rzeka przyniosła mnóstwo opału, całe drzewa. Wystarczyłoby pociąć. Ale strażacy zabronili mieszkańcom palić w piecach. Nie wiadomo, w jakim stanie są kominy. Na wagę złota są osuszacze powietrza.
Dzwoni wolontariuszka PCK. – Mam łóżko dla pana Józefa – mówi. Polowe łóżko – kolejny sprzęt pilnej potrzeby w Głuchołazach. Józef dopytywał o nie od kilku dni. To będzie jego pierwszy mebel na nowej drodze. Jak jest łóżko, to można już wrócić do siebie, mieszkać.
Elżbieta
Wolontariusze ze Starachowic wchodzą teraz do mieszkania Elżbiety na Korfantego. To ulica prowadząca od rynku. Kolejna ulica spoza listy ulic do ewakuacji. Odwrotnie – władza kazała ludziom ewakuować się właśnie tutaj, na rynek. Musieli w pospiechu wpraszać się do mieszkańców wyższych pięter okolicznych kamienic, żeby nie utonąć.
Elżbieta mieszka na parterze i zorientowała się, że jest w środku kataklizmu, gdy usłyszała za drzwiami szum. Też od niedzieli 15 września mieszkała w szkole podstawowej numer trzy i tak jak reszta ewakuowanych nie zgodziła się na przenosiny do Pokrzywnej. Emerytowana pielęgniarka nie rusza się bez kul i torby leków, nie wstanie z łóżka, jeśli jest za niskie, o zgięciu się, by umyć podłogę, w ogóle nie ma mowy.
W piątek wszyscy już mają mieszkania opróżnione, już zeskrobali szlam, już skuwają tynki, zrywają podłogi, a u Elżbiety dopiero się zaczyna. Wolontariusze pracują w kombinezonach i maskach. Za oknem rośnie kolejna góra utraconego dobytku. Elżbieta skazana jest na Pokrzywną.
Pakuje ją do swojego samochodu Wojtek, który przyjechał z Otwocka. Dlaczego? – Bo ludzie tu potrzebują pomocy – mówi krótko. Jego żona siedzi teraz w domu przez internetem i załatwia dla powodzian lodówki, pralki.
Wojtek zajmuje się głównie transportem. Jedzie do Bodzanowa zawieść śpiwory i koce, tam na drogę powrotną pakują mu jabłka i ziemniaki i zaraz ma telefon od Basi, żeby wracał po łóżka polowe, które właśnie wypożyczyli harcerze, a w Głuchołazach ludzie nie mają na czym spać. Basia na co dzień pracuje za biurkiem, a teraz koordynuje pomocą w remizie w swoim Bodzanowie, bo do jej domu woda nie doszła. – Czuję, że to jest to, czym powinnam się w życiu zajmować – mówi. To, czyli opanowywanie chaosu.
Ewa, która na co dzień pracuje w szkole, a na czas powodzi zarządza schroniskiem w Pokrzywnej, lubi porządek. Czeka na 38 ostatnich powodzian, którzy nie mają dokąd wracać i dla każdego przygotowała pokój. Nagły nieplanowany przyjazd Elżbiety wytrąca ją z równowagi. – Nie było pani na liście – mówi. Przecież nie da kobiety o kulach na piętro. Każdemu chciała zapewnić komfort i intymność. Na dole zostały tylko pokoje czteroosobowe. Jedyna dwójka na parterze miała być dla kobiety ze sparaliżowanym dzieckiem. Dobra, gdzieś ich ulokuje.
- Prosiłam, żeby zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy – Ewa ze zgrozą patrzy na kolejne torby Elżbiety, które pielęgniarka zdążyła uzbierać z darów i które teraz wnosi do pokoju Wojtek. - Tutaj każdy sprząta po sobie. Każdy myje po sobie szklankę i talerz. Prosimy, aby goście wzięli prysznic, zanim położą się do czystego łóżka. Mieliśmy tu powodzian, którzy przez trzy dni nie zdjęli ubrań. Siedzieli i myśleli, co tam z ich domem.
Poniedziałek, tydzień po powodzi
Józef dostał upragnione łóżko - Piotr zaniósł mu je na plecach przez most kolejowy, który przetrwał..
Na Strzelców i Korfantego już jest prąd i woda. Irinę boli noga, w czwartek ma przeswietlenie.
Woda u Agnieszki i Gabrysi opadła. Opróżniły dom. Nadaje się do rozbiórki.
Elżbieta wciąż mieszka w schronisku w Pokrzywnej. W sumie mieszka tam 12 osób. Wpadają zjeść, wykąpać się, przespać i rano idą sprzątać swoje domy. To nie wszyscy ludzie ewakuowani w Głuchołazach. Innych zabrały do siebie rodziny.
Dzieci nie wrócą do szkół jeszcze przez tydzień.
Autorka/Autor: Małgorzata Goślińska
Źródło: Tvn24.pl