|

"Trudno przyjąć, że przepychanie na Białoruś, w nocy, w lesie, to działanie w interesie dziecka"

Granica polsko-białoruska w okolicach Białowieży
Granica polsko-białoruska w okolicach Białowieży
Źródło: Maciej Luczniewski/NurPhoto via Getty Images (zdjęcie ilustracyjne)

Zgodnie z przepisami Straż Graniczna może nastoletniego uchodźcę umieścić w zamkniętym, strzeżonym ośrodku przypominającym więzienie. Może go też zawieźć do placówki opiekuńczo-wychowawczej i po prostu zostawić pod drzwiami. Zapewnia jednak, że tego nie robi. I zapewnia, że nie stosuje pushbacków wobec dzieci. Maciej Grześkowiak z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich: - Wiemy o sytuacjach, w których zawracane do Białorusi były osoby małoletnie.

Artykuł dostępny w subskrypcji

CZYTAJ TEŻ WCZEŚNIEJSZE TEKSTY CYKLU:

Do Polski przez granicę z Białorusią napływa coraz więcej uchodźców - dzieci. To kilkunastoletni obywatele państw afrykańskich (najczęściej) i azjatyckich (rzadziej). Swój uchodźczy szlak pokonują samotnie, bez rodziców czy innych opiekunów. Zwykle zajmuje im wiele miesięcy, zanim z kraju pochodzenia, przez Moskwę i Mińsk, dotrą do polsko-białoruskiej granicy.

Jak wynika z danych Straży Granicznej liczba takich dzieci w ciągu roku wzrosła trzykrotnie.

Zatrzymanie

Noc, środek lasu. Polscy strażnicy graniczni lub żołnierze zatrzymują grupę uchodźców. Są wśród nich kobiety i dzieci, całe rodziny, a także pojedyncze osoby w różnym wieku, w tym - nastolatkowie. Ci ostatni próbują przekonać funkcjonariuszy, że nie mają jeszcze ukończonych 18 lat. Jeśli im się uda, wówczas polskie służby mają obowiązek zastosować wobec nich odrębną procedurę, inną niż wobec dorosłych.

Jednak żeby do tego doszło, uchodźca musi zostać uznany za małoletniego. Czasem nie budzi to żadnych wątpliwości, ale bywa też, że do oceny, czy dana osoba ma 17 lat czy może 19, potrzeba specjalistycznej wiedzy.

Podpułkownik Mirosław Lis, naczelnik Wydziału ds. Cudzoziemców Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej, tłumaczy, że zatrzymani często nie mają przy sobie dokumentów, a nawet jeśli je mają, to w krajach pochodzenia zdarza się, że dzieci nie są rejestrowane zaraz po urodzeniu, a na przykład dopiero kiedy mają cztery lata. Wówczas dane w dokumentach wskazujące datę rejestracji jako datę urodzenia nie są prawdziwe.

- Wówczas taką osobą wysyłamy na badania i często okazuje się, że ma powyżej osiemnastu lat - mówi ppłk Lis. - W 2024 roku przebadaliśmy 272 osoby, z czego okazało się, że 46 osób jest małoletnich. Co do pozostałych 13 osób nie było potrzeby wykonywać badania - miały przy sobie dokumenty wskazujące na datę urodzenia lub na pierwszy rzut oka widać było, że są dziećmi.

Zatem w ubiegłym roku na granicy zatrzymano 59 dzieci. To trzykrotnie więcej niż rok wcześniej i dwukrotnie więcej niż w 2021 roku, kiedy wybuchł kryzys migracyjny na granicy.

Aktualnie czytasz: "Trudno przyjąć, że przepychanie na Białoruś, w nocy, w lesie, to działanie w interesie dziecka"

Do badań wieku jeszcze wrócimy, tymczasem zatrzymajmy się na samej granicy. Bo nie każdy nastolatek ma to szczęście, że trafi pod opiekę polskiego sytemu. Czasem musi wracać na Białoruś.

Pushback

Praktyka pushbacku polega na zawracaniu zatrzymanych po polskiej stronie uchodźców do kraju, z którego przyszli. Czyli do Białorusi.

"Straż Graniczna nie stosuje pushbacków wobec osób małoletnich" - tak brzmi oficjalny przekaz służb. Tak też twierdzą rzeczniczka prasowa Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej major Katarzyna Zdanowicz oraz naczelnik wydziału ds. cudzoziemców podpułkownik Mirosław Lis.

- To nieprawda - twierdzą z kolei Barbara i Anna, pracownice Fundacji Bezkres, z którymi rozmawiam o sytuacji dzieci uchodźczych na pograniczu polsko-białoruskim.

Skąd przekonanie, że pushbacki są stosowane wobec dzieci? Bo wśród dzieci, którymi zajmują się Barbara i Anna, są takie, które mają po kilka takich "przepchnięć" za sobą i udaje im się przekonać strażników, że są niepełnoletnie dopiero za trzecim, czwartym, piątym razem.

O stosowanie pushbacków wobec dzieci pytam też Macieja Grześkowiaka, głównego koordynatora do spraw współpracy strategicznej w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Zanim odpowie na pytanie o dzieci, zwraca uwagę na szerszy kontekst.

Sytuację, w której wszyscy wiemy o pushbackach, ale zdajemy się tego nie dostrzegać, nazywa klasycznym "słoniem w pokoju".

- Odbywa się to [czyli pushbacki - red.] w oparciu o, mówiąc wprost, wadliwe podstawy prawne - stwierdza prawnik z Biura RPO.

- To znaczy?

- Rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych i administracji, które jest podstawą prawną dla tych działań, jest niezgodne z aktami wyższego rzędu, włącznie z konstytucją i prawem międzynarodowym.

- Jak rozmawiam o pushbackach ze strażnikami granicznymi, to słyszę: panie redaktorze, proszę iść do polityków, żeby zmienili prawo, bo my działamy zgodnie z obowiązującymi nas przepisami.

- To zagadnienie jest bardziej złożone - odpowiada Grześkowiak.

Widać efekty wprowadzenia strefy buforowej na granicy polsko-białoruskiej - zmniejszyła skalę problemu (materiał archiwalny z 2024 roku)
Źródło: Paweł Szot/Fakty TVN

- Powtórzę: rozporządzenie umożliwiające pushbacki jest niezgodne z konstytucją i obowiązującym nas prawem międzynarodowym, co potwierdzają orzeczenia sądów administracyjnych. Organy Straży Granicznej powinny być tego świadome. Co więcej, i warto to podkreślić, elementem całej tej sytuacji jest zdarzające się niestety ignorowanie przez Straż Graniczną deklaracji, które cudzoziemcy składają - o tym, że chcieliby ubiegać się w Polsce o udzielenie ochrony międzynarodowej. Czyli deklarują, że chcieliby w Polsce uzyskać status uchodźcy. Nie ma przepisów, które pozwalałyby Straży Granicznej zignorować tego rodzaju deklaracje.

- Można ją złożyć w lesie podczas zatrzymania, łamaną polszczyzną albo angielszczyzną? To wystarczy?

- Tak. Wystarczy, że uchodźca powie: "I want asylum in Poland" ("chcę azylu w Polsce") albo coś podobnego, z czego wynika chęć złożenia odpowiedniego wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej. W takiej sytuacji osoba nie powinna być poddana pushbackowi - podkreśla Maciej Grześkowiak.

- Tak, tylko że te słowa są wypowiadane w środku nocy, w środku lasu...

- Ale to nie ma znaczenia dla obowiązku umożliwienia takiej osobie złożenia wniosku.

- Formalnie nie ma, w praktyce ma kolosalne.

- No tak, niestety ma pan rację.

- Ja jednak chciałem pana zapytać o sytuację osób małoletnich na granicy - przypominam.

- Tak, mówię o pushbackach, bo ten problem dotyczy również osób małoletnich bez opieki. One także czasem są zawracane do granicy z Białorusią. A sytuacja małoletnich bez opieki jest o tyle szczególna, że przecież wymagają oni szczególnej opieki polskiego państwa jako osoby szczególnie wrażliwe. Ma to swoje odzwierciedlenie w przepisach prawa - chociażby w konwencji o prawach dziecka, która mówi wprost, że organ publiczny musi się kierować najlepszym interesem dziecka. Trudno przyjąć, że zawracanie dzieci do granicy i przepychanie na Białoruś, w nocy, w lesie, to działanie w jego interesie. Poza tym są przepisy polskiej konstytucji, jest orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, cały szereg przepisów wskazujących, ze pushbacki są co do zasady niedopuszczalne.

- Straż Graniczna zaprzecza, że stosuje pushbacki wobec dzieci.

- Wiemy o sytuacjach, w których zawracane do Białorusi były osoby małoletnie.

- Mówi to pan z pełną odpowiedzialnością, wiedząc, że do takich sytuacji dochodziło?

- Tak.

Pas przygraniczny w okolicach miejscowości Chworościany na granicy polsko-białoruskiej
Pas przygraniczny w okolicach miejscowości Chworościany na granicy polsko-białoruskiej
Źródło: Artur Reszko / PAP

Nadgarstek to za mało

Wróćmy do wątpliwości co do wieku osoby zatrzymanej na granicy. I do badań, które miałyby ten wiek zweryfikować.

- Jak ustala się wiek osoby, która podaje się za małoletnią?

- Na podstawie prześwietlenia nadgarstka. Otrzymujemy od specjalisty dokument, w którym stwierdza on na przykład, że dana osoba ma osiemnaście lat lub więcej . Na tej podstawie uznajemy, że jest osobą pełnoletnią - mówi podpułkownik Mirosław Lis ze Straży Granicznej.

Czy to aby na pewno wystarczające?

28 października rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek oraz rzecznik praw dziecka Monika Horna-Cieślak wystosowali do premiera Donalda Tuska pismo, w którym zwrócili uwagę na szereg zagadnień dotyczących "małoletnich cudzoziemców bez opieki, którzy w sposób nieuregulowany przekraczają granicę Polski i Białorusi".

Jednym z zagadnień, jakie rzecznicy poruszają w swoim wystąpieniu, jest sposób określania wieku osób zatrzymywanych na granicy. I jest to, zdaniem tych urzędów, sposób niewłaściwy. "RPO i RPD stoją na stanowisku, że tryb weryfikacji wieku cudzoziemców powinien mieć charakter kompleksowy, uwzględniający także czynniki psychologiczne, rozwojowe czy środowiskowe" - czytamy w wystąpieniu.

- Być może są inne bardziej dokładne sposoby na ustalenie wieku, jednak nikt nie wskazał innej metody, za pomocą której mielibyśmy jako Straż Graniczna określać wiek takiej osoby - stwierdza podpułkownik Mirosław Lis. - Dla nas istotne jest, czy dana osoba ma osiemnaście lat. Wówczas jest traktowana jako dorosła. Istotne jest też, czy ma piętnaście lat. Bo gdy ma piętnaście lat, możemy ją umieścić w ośrodku strzeżonym w Kętrzynie. To jest jedyny ośrodek strzeżony w Polsce, do którego są kierowane osoby niepełnoletnie, które ubiegają się o "ochronę międzynarodową".

Tymczasem umieszczanie w "ośrodku strzeżonym" piętnasto-, szesnasto- czy siedemnastolatków to kolejny problem, na który zwracają uwagę w swoim wystąpieniu do premiera Marcin Wiącek i Monika Horna-Cieślak.

- To jest najdalej idący i moim zdaniem najbardziej jaskrawy przypadek tego, że polskie przepisy związane z sytuacją małoletnich cudzoziemców, przebywających na naszym terytorium, pozostawiają wiele do życzenia i budzą dużo wątpliwości - stwierdza Maciej Grześkowiak, prawnik z Biura RPO.

- Dlaczego?

- Osoby małoletnie nigdy nie powinny tam trafiać. Za pomocą tej dość niewinnie brzmiącej nazwy - "ośrodki strzeżone" - określa się miejsca o charakterze w istocie penitencjarnym. Te ośrodki przypominają więzienia. Straumatyzowane dzieci trafiają, często na długie miesiące, do miejsc, gdzie często są kraty w oknach. Trafiają do miejsc, których nie mogą opuścić. Umieszczenie w takim ośrodku, dajmy na to szesnastolatka, może mieć nieodwracalne skutki dla jego psychiki. W związku z tym umieszczenie małoletniego cudzoziemca w ośrodku strzeżonym na pewno nie jest rozwiązaniem, które charakteryzowałoby się "najlepszym interesem dziecka". Przypomnę: z konwencji o prawach dziecka wynika, że organy władzy tym interesem powinny się kierować.

Nastolatek niemający osiemnastu lat, czyli dziecko, może więc trafić z powrotem na Białoruś, może też trafić do ośrodka strzeżonego. Ale może też zostać objęty procedurą, w wyniku której zostanie skierowany do domu dziecka.

Co to dla niego oznacza?

Z braku miejsc

- Co najczęściej dzieje się z taką "osobą małoletnią bez opieki" po tym, jak zostanie zatrzymana przez Straż Graniczną? - pytam podpułkownika Mirosława Lisa.

- Najpierw trafia do placówki Straży Granicznej. Jeśli okaże się, że rzeczywiście - według wyniku badania - jest osobą małoletnią, wówczas niezwłocznie podejmujemy czynności. Straż Graniczna przyjmuje od takiej osoby wniosek o ochronę międzynarodową. Wnioskujemy do sądu o ustanowienie kuratora oraz ustanowienie pieczy zastępczej [w praktyce - umieszczenie w placówce opiekuńczo-wychowawczej, np. w domu dziecka - red.]. Następnie zgodnie z przepisami taka osoba powinna być zawieziona do pogotowia opiekuńczego typu interwencyjnego.

- Ile jest na to czasu?

Podpułkownik Lis zapewnia, że "czynności są realizowane niezwłocznie" - w ciągu doby niepełnoletni trafia do placówki opiekuńczo-wychowawczej, którą muszą znaleźć funkcjonariusze.

- Zapytań o możliwość umieszczenia jest kilkanaście albo i kilkadziesiąt razy więcej niż samych przyjęć - informuje dyrektorka Katarzyna Liedke-Charkiewicz, która koordynuje pracę domów dziecka w Białymstoku. - Nie jest możliwa do ustalenia dokładana liczba tych zapytań, po prostu dzwoni ktoś ze Straży Granicznej i pyta, czy mamy miejsce. Nie ma dla nich miejsc, dlatego że nie ma miejsc dla dzieci "naszych".

Takiego właśnie stwierdzenie używa się powszechnie w domach dziecka. Słyszę je wielokrotnie. Są dzieci "nasze", czyli polskie, i "te" dzieci - czyli uchodźcze.

- W tej chwili na 106 miejsc, którymi ja dysponuję, mam 125 dzieci umieszczonych, w tym jednego cudzoziemca ["z granicy" - red.] - mówi Katarzyna Liedke-Charkiewicz.

- Jeśli ktoś mi wskaże inne miejsca niż domy dziecka, w których nie ma miejsc, gdzie możemy takie osoby zawozić, to bardzo chętnie będziemy je tam zawozić. Czy wyobraża sobie pan, że taką małoletnią osobę zawozimy do placówki opiekuńczo-wychowawczej i zostawiamy pod drzwiami? Wyobraża pan sobie taką sytuację? Zgodnie z przepisami możemy coś takiego zrobić. Jednak z ludzkiego punktu widzenia... Nie robimy tak - zapewnia podpułkownik Lis ze Straży Granicznej.

Karta SIM i szczoteczka do zębów

Białystok, pizzeria, wczesne popołudnie.

Barbarę i Annę odciągnąłem od obowiązków. Pracują w Fundacji Bezkres - opiekują się uchodźcami w szczególności dziećmi pozostawionymi bez opieki. Proszą o zachowanie anonimowości - to jest warunek konieczny, by mogły opowiedzieć otwarcie o swojej pracy.

Na czym polega? Między innymi na tym, że wchodzą do domów dziecka po tym, jak dowiadują się, że trafiły tam dzieci z granicy. Ustalają, czy dziecko ma rodzinę, a jeśli tak, to czy ta rodzina jest w Polsce, w Europie, czy też pozostała w kraju pochodzenia. Dowiadują się też, jakie to dziecko ma potrzeby.

A potrzeby są różne. Niektóre bardzo przyziemne. Na przykład taka sytuacja: do domu dziecka trafia sześciu chłopców i każdy potrzebuje butów, wszyscy mają rozmiar 40. W domu dziecka akurat tylu par butów nie ma.

Ale najpilniejszą potrzebą jest karta SIM albo telefon. Chodzi o kontakt z bliskimi takiego dziecka, które chce im dać sygnał, że żyje i gdzie jest. To sprawa fundamentalna. Więc fundacja kupuje karty SIM, a czasem też wypożycza tym dzieciom telefony, jeśli akurat ich nie mają.

Dzieci najczęściej potrzebują też bielizny, kosmetyków, szczoteczek, pasty do zębów, mydła. Rzadko kiedy dostają to w domach dziecka - twierdzą pracownice Fundacji Bezkres.

- Czy dzieci są zaopatrywane w takie rzeczy, jak ubrania, środki czystości? - pytam Katarzyny Liedke-Charkiewicz.

- My wszystko im zapewniamy. Zgłaszają się też do nas różne fundacje…

- …których pracownicy krytycznie wypowiadają się na temat działalności domów dziecka. Ogólnie rzecz biorąc, mówią, że te dzieci są, po pierwsze, pozostawione same sobie; po drugie, niezaopatrzone w podstawowe artkuły i rzeczy, typu kurtka czy buty, czy w bardzo ważną rzecz, jaką jest doładowanie do telefonu.

- Mamy przygotowane ubrania. Poza tym jeśli są u nas dłużej niż dwa, trzy dni, to idziemy na zakupy z nimi i kupujemy im rzeczy. A jeśli chodzi o kontakt z rodzinami, to jest dostęp do internetu, są laptopy, można z nich korzystać.

Za pobyt "dzieci granicy" płacą różne podmioty. To dość skomplikowany system i zależy od etapu "procedury uchodźczej" stosowanej w danym momencie wobec takiego dziecka - to może być Straż Graniczna, Urząd ds. Cudzoziemców lub wojewoda. Stawka za pobyt dziecka różni się w zależności od miejsca, do którego ono trafia. W białostockim domu dziecka to 250 zł za dobę, ale na przykład w opisanym przez nas wczoraj Domu Księży Emerytów w Augustowie 135 zł. Miesięcznie placówki te otrzymują więc od 4 do 7,5 tysiąca złotych na utrzymanie jednego dziecka.

Mur propagandy
Dowiedz się więcej:

Mur propagandy

Hidżab i wieprzowina

- Problemy w polskich placówkach opiekuńczo-wychowawczych są również natury obyczajowej, kulturowej - tłumaczą Barbara i Anna. - Na przykład dziewczynki z Somalii będą nosiły długie sukienki, szaliki na głowie, będą się wstydziły odsłonić nawet niewielki kawałek ciała. Nie będą jadły wieprzowiny. Był taki przypadek, że Somalijki dostały posiłek z wieprzowiną, nie uprzedzono ich, zjadły. Potem bały się jeść i odmawiały wszelkiego jedzenia, nawet jajka.

Kolejny problem to język. Część z tych dzieci mówi po angielsku czy francusku, wtedy jeszcze teoretycznie można sprowadzić tłumacza, choć najczęściej w domach dziecka się tego nie robi.

- Znamy przypadek ogromnie straumatyzowanej dziewczynki, która doświadczała przemocy seksualnej, była anglojęzyczna - mówią pracownice humanitarne z Fundacji Bezkres. - W domu dziecka pracowała pani psycholog, która jednak nie potrafiła po angielsku, nie mówiła w tym języku nawet w stopniu komunikatywnym. Dyrektorka placówki odmówiła współpracy z psycholożką zarekomendowaną przez Grupę Granica, twierdząc, że ma własną specjalistkę - tą właśnie, która nie mówiła po angielsku. Dodajmy jeszcze, że dziewczynka potrzebowała naprawdę specjalistycznej pomocy, a nie każdy psycholog dziecięcy specjalizuje się w psychotraumatologii.

W efekcie dziewczyny z Grupy Granica zabierały tę dziewczynę "na spacer" i sesje terapeutyczne odbywały się w konspiracji, w tajemnicy, na tych właśnie "spacerach". "Potajemnie", "po partyzancku" czy "wbrew przepisom" - te sformułowania w rozmowie z Barbarą i Anną pojawiają się dość często.

Są także sytuacje, kontynuują opowieść moje rozmówczynie, w których dzieci nie mówią ani po angielsku, ani po francusku, tylko na przykład w języku tigrinia czy amharskim (obydwa z Etiopii). Nawet Grupa Granica ma problem ze znalezieniem tłumacza, który posługuje się takim językiem, a co dopiero pojedynczy dom dziecka.

- Kadra w domach dziecka jest nieprzeszkolona, nieprzygotowana do opieki nad takimi dziećmi - stwierdzają pracownice humanitarne.

Trzy wiadomości

Pytam o integrację z pozostałymi - polskimi - dziećmi w tych placówkach.

- Z początku jest ciężko - odpowiadają Barbara i Anna.

Moje rozmówczynie pokazują mi wiadomość na jednym z komunikatorów. Prostą, ale w miarę poprawną angielszczyzną pisze Mohamed z Egiptu krótko po tym, jak został umieszczony w domu dziecka.

Pierwsza wiadomość: "Czuje ogromną nudę i każdy, czy młody, czy stary, śmieje się ze mnie, z tego, że mam czarną skórę. I ja się ich boję. Nie lubię tego miejsca".

Druga wiadomość: "Ja chcę do innego miejsca, które będzie lepsze. Ja chcę się uczyć języka polskiego. Chcę chodzić do szkoły".

Trzecia wiadomość: "Nie opuściłem pokoju przez pięć dni, poza tym, że wychodzę tylko na posiłki, bo mnie tu nie lubią i nikt nie chce ze mną rozmawiać".

Granica polsko-białoruska w okolicach Białowieży
Granica polsko-białoruska w okolicach Białowieży
Źródło: Maciej Łuczniewski/NurPhoto via Getty Images

Ali Baba

Katarzyna Liedke-Charkiewicz, dyrektorka Centrum Obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych, odpowiedzialna za funkcjonowanie domów dziecka w Białymstoku, nie zgadza się z zarzutami, które sformułowały pracownice Fundacji Bezkres.

- W Białymstoku jest taka szkoła, która przyjmuje cudzoziemców - przekonuje dyrektorka. - Poza tym chodzili do meczetu, wyrabiamy im karty miejskie, które pozwalają im poruszać się swobodnie po mieście. Tak że są zaopiekowane. Wychodzą do szkoły, po szkole siedzą w salonie z innymi dzieciakami, grają w gry.

- A jeśli chodzi o integrację z innymi dziećmi?

- Z dzieciakami to idzie szybciutko. Dzieci szybko łapią kontakt i rozmawiają. One są bardzo ciekawe tego, kto to jest, skąd przyjechał. Obecnie w naszej placówce przebywa jeden chłopiec. Jest z Afganistanu, dzieci w domu dziecka mówią na niego Ali Baba.

Katarzyna Liedke-Charkiewicz uważa, że problem bariery językowej da się przezwyciężyć za pomocą translatora w telefonie.

- Czy pani zauważa potrzebę opieki psychologicznej, pedagogicznej?

- Jest u nas psycholog, jest u nas pedagog.

- A oni są anglojęzyczni?

- Podstawowo tak. Natomiast jeśli chodzi o skorzystanie z translatora, to jakoś to idzie. Uzyskujemy podstawowe informacje, a nawet takie głębsze. Jak trafiają do nas dzieci, jakiekolwiek, czy polskie, czy niepolskie, to my mamy obowiązek zrobić diagnozę psychologiczno-pedagogiczną takiemu dziecku. I to się dzieje - jeżeli jest na tyle długo u nas, czyli powiedzmy dwa tygodnie, to taką diagnozę robimy, a potem robimy plan pomocy dziecku. Te dzieci są u nas na takich samych zasadach jak wszyscy wychowankowie placówek opiekuńczo-wychowawczych. To są te same zasady, te same przepisy. Więc jakoś trzeba dotrzeć do takiego kogoś i pogadać, zobaczyć, skąd przyjechał, z jakim bagażem. Oczywiście nie wszyscy się od razu otwierają, ale z czasem zaczynają opowiadać o tym, jak wyglądało życie ich w rodzinie, i tak dalej.

- Czy pani uważa, że personel placówek jest przygotowany, żeby pracować z dziećmi uchodźczymi, jest odpowiednio wyszkolony?

Dyrektorka białostockich placówek wspomina o dwóch szkoleniach, jedno zostało zorganizowane przez Polską Misję Medyczną, drugie przez urząd wojewódzki.

Więc trochę przeszkoleni jesteśmy. Mamy sporo praktycznych doświadczeń, więc jakoś dajemy sobie radę.

Wychodząc z białostockiego domu dziecka, w którym pani dyrektor przez kilkadziesiąt minut przekonywała mnie o otwartości personelu wobec czarnoskórych wychowanków, zauważam kartkę na drzwiach.

"Tu nie Afryka, tu drzwi się zamyka" - głosi wydrukowany napis.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

O CO JESZCZE RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH I RZECZNIK PRAW DZIECKA POPROSILI RZĄD WE WSPÓLNYM APELU? I JAKĄ DOSTALI ODPOWIEDŹ? O TYM W CZWARTEK W TVN24.PL.

Czytaj także: