"Barbie" i "Oppenheimer" - te dwa filmy stały się przebojami sezonu. Długo broniłem się przed zajęciem się tym dziwnym zjawiskiem, ale w końcu uległem, kiedy dwie moje wnuczki zmusiły rodziców do wspólnej wyprawy do kina. Poszli oczywiście na "Barbie", bo o żadnym Oppenheimerze wnuczki nigdy nie słyszały. Jako człowiek starszy, czyli według obecnej nomenklatury "dziaders", swoje badanie nad kulturą współczesną zacząłem jednak od "Oppenheimera".
Na pierwszej stronie poważnego tygodnika "The Economist" wśród zapowiedzi tekstów wartych uwagi, a może tylko z powodów handlowych, znalazło się zestawienie "Barbie v. Oppenheimer". To mi wystarczyło. Przesiedziałem, oglądając "Oppenheimera", trzy godziny, czasem lekko znudzony, ale nie na tyle, żeby wyjść z kina. W trakcie tych rozmyślań przypomniałem sobie, że jakiś czas temu miałem w ręku książkę pod tytułem "Jak powstała bomba atomowa", nagrodzoną Pulitzerem, napisaną przez Richarda Rhodesa. Dowiedziałem się też przy okazji, że film powstał w oparciu o książkową biografię Oppenheimera. Czytając o filmie, nie natrafiłem na choćby jedno słowo o liczącym blisko tysiąc stron tomie Rhodesa. Proszę w tych uwagach nie doszukiwać się krytyki filmu. To tylko potwierdzenie znanej prawdy, że kino to sztuka bardziej popularna niż słowo pisane.
Kai Bird i Martin Sherwin napisali rzecz pt. "Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej". Na motywach ich opowieści reżyser napisał scenariusz zgodny z wymaganiami popkultury. Scenariusz filmu kładzie nacisk na dziwactwa Oppenheimera: jego trudny charakter, kompleksy i żydowskie pochodzenie. Autor tekstu w "The Economist" przewiduje wszelako, że jeśli idzie o sukces kasowy, to "Barbie" mimo wysiłków scenarzystów zakasuje "Oppenheimera".
Wyniki oglądalności pierwszego tygodnia potwierdzają te prognozy, chociaż w naszym kraju kulturoznawcy, nieznośna kategoria wszechwiedzących mądrali, przypisują "Barbie" znaczenie o wiele głębsze niż prostoduszne głupki z "The Economist". Ci natomiast, rzecz mocno upraszczając, przewidują kasowy sukces "Barbie", ponieważ w trudnych i niepewnych okresach historii ludzie wolą zabawić się wesołą fikcją niż dosmucać poważnymi sprawami dostarczanymi w nadmiarze przez codzienność.
Jak sugeruje doświadczenie, większość widzów wybiera w trudnych czasach ucieczkę od rzeczywistości. W czasach Wielkiego Kryzysu - twierdzi autor "The Economist" - wielkim powodzeniem cieszyły się musicale (…) podobnie działo się podczas drugiej wojny światowej (…) W okresie wojny w Wietnamie najpopularniejszym filmem w Ameryce była "Funny Girl", a w czasie kryzysu finansowego, w roku 2008, "Piraci z Karaibów". Swoje wywody "Economist" podpiera opinią historyka filmu Davida Thomsona, który twierdzi, że "w czasach napięć, wojen i populizmu widzowie nie chcą patrzeć na poważne filmy. Wolą patrzeć na rozrywkowe".
Nie czułem tego wszystkiego, siedząc w pełnej sali mego dzielnicowego kina Wisła na Żoliborzu. Miałem wrażenie, że na "Oppenheimerze" widzowie dobrze się bawią. Wprawdzie rozglądając się po sali dostrzegłem tylko nielicznych "dziadersów", a wśród widzów z pewnością brakowało reprezentantów pokolenia pamietającego, że w miejscu, gdzie dziś jest cyfrowe kino Wisła, jeszcze przez kilka lat po wojnie była tylko kupa gruzów po pierwszej Kolonii WSM.
Jednym słowem, brakowało przedstawicieli pokolenia, które na własne oczy widziało lepsze wybuchy niż najlepsze animacje, mimo to jednak nie sądzę, żeby właśnie dlatego opowieść o bombie atomowej mniej ich poruszyła niż opowieść o Barbie. Mieliśmy raczej do czynienia z dość typową i niestety powszechną niechęcią do rozważania poważnych spraw, czytania zbyt grubych książek. Bo jak sobie wytłumaczyć fakt, że dopiero film rozrywkowy o Oppenheimerze skłonił mnie do sięgnięcia po gruby tom Rhodesa, od dawna czekający na swój czas na półce z książkami?
Na koniec jeszcze raz zacytuję, tym razem w języku angielskim, mój ulubiony magazyn "The Economist": "who wants reality when life in plastic is so fantastic?". W wolnym przekładzie znaczy to: "kto ma ochotę zajmować się rzeczywistością, kiedy plastikowe życie jest takie piękne".
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24