W Warszawie 12 tysięcy nauczycieli domagało się w piątek podniesienia pensji – nawet o połowę. Podobne protesty przetaczają się przez cały kraj. Podwyżek domagają się sędziowie, rejenci, lekarze, pielęgniarki, kolejarze i górnicy - akcentuje "Rzeczpospolita".
To prawda, że wielu pracowników sektora publicznego zarabia zbyt mało albo ich podwyżki są znacznie niższe od wzrostu płac w prywatnych firmach. Dlatego mają prawo do walki o wyższe wynagrodzenia. Problemem jest to, że wszystkie żądania kierowane są do rządu – nawet jeżeli pensje płacą samorządy, teoretycznie samodzielne szpitale czy kopalnie będące odrębnymi spółkami. Dziś prawie każdy spór płacowy w naszym państwie kończy się zablokowaniem najważniejszych ulic w stolicy.
Zdaniem publicysty Pawła Jabłońskiego, to wszystko dlatego, że w Polsce mamy za dużo państwa, a w dodatku to państwo jest za słabe. Górnicy nie chcą negocjować z dyrekcją kopalń, bo tak naprawdę decyzje podejmuje wicepremier. Nauczyciele nie rozmawiają z samorządami, ale demonstrują przed ministerstwem. Wszystko to efekt rozbudowanego sektora publicznego. Gdyby większość szpitali i szkół była prywatna, to ich pracownicy kłóciliby się o pensje z właścicielami, a nie z premierem.
Nie oznacza to oczywiście, że budżet powinien przestać finansować oświatę czy służbę zdrowia i że za wszystko obywatele mieliby płacić z własnej kieszeni. Nie. Chodzi tylko o to, by jak najwięcej szkół i szpitali należało do prywatnych właścicieli. To oni powinni negocjować z państwem zasady finansowania, a z pracownikami wysokość pensji. Jednak taka zmiana wymagałaby zupełnie innego spojrzenia na państwo. Jego zadaniem powinno być tylko wyznaczanie i egzekwowanie ogólnych zasad współżycia i działania obywateli, firm i instytucji.
Źródło: Rzeczpospolita