Z winem trzeba postępować ostrożnie. Jeżeli przesadzi się z ilością - cierpi głowa, jakością - wątroba, mądrością - cierpi zgromadzone przy stole towarzystwo. Wczoraj przesadziłem z tym pierwszym, ale za to zobaczyłem jak kto innny przesadza z ostatnim. Kupa śmiechu.
Rzecz się działa bardzo późnym wieczorem w jednej z warszawskich winiarni. Towarzystwo siedzi już jakiś czas, zdążyło wypróbować co najmniej kilka butelek i coraz gorzej odróżnia smak. Ale dla fasonu wszyscy kiwają głowami gdy na stole pojawia się kolejna flaszka kolejnego gatunku.
- Przepraszam, jakie to wino? - pyta gość kelnera (pardon - sommeliera). - Hiszpańskie, owocowe z lekką nutką korzenną. - Aaa, korzenną - z uznaniem kiwa głową gość, bierze maleńki łyczek i wącha. - A rocznik? - dopytuje. - 2003 - wyjaśnia sommelier. - Rozumiem. A jakie wzgórza? - Golan - usłyszał w odpowiedzi.
Na winie się nie znam. Kupuję zwykle takie około lub poniżej 20 złotych i lubię markę Carlo Rossi - nie tylko dlatego, że po weselu zostało mi ponad dwadzieścia butelek tej ambrozji i polubić ją musiałem. Nie, po prostu mi smakuje. Ja wiem, Państwo którzy na winie się znają, powiedzą pewnie, że równie dobrze mógłbym wychwalać smak i zalety Coca Coli. A ci, którzy udają, że na winie się znają, zaraz dodatkowo zaczną krytykować smak, bukiet i rocznik. To nic, że jeszcze dwa miesiące temu bukiet kojarzył się z wizytą w kwiaciarni a rocznik z maturą. Po lekturze magazynu Logo albo podobnego i zamówionej za tysiąc złotych wizycie znawcy uczącego rozpoznawać wina (i dilującego przy okazji najdroższe flaszki) jakiejś siary przecież nie będą pili.