Wszystko zrodziło się w głowach trzech przyjaciół, w tym dwóch byłych policjantów. Krzysztof W., krawiec z Łodzi, pasował do ich planu idealnie. Mieli mu powiedzieć: "jesteśmy cierpliwi”. On też był – zapuścił brodę, przytył i przez kilka miesięcy udawał ochroniarza, później konwojenta. Ukradł 8 milionów złotych. Pomysł był dopracowany, wykonanie mistrzowskie. Schody zaczęły się później. Dotarliśmy do ustaleń śledczych w sprawie najbardziej spektakularnej kradzieży ostatnich lat.
10 lipca sprzed banku w Swarzędzu odjechała furgonetka pełna pieniędzy. Kierujący nią konwojent włączył urządzenie tłumiące sygnał GPS i zjechał na leśny parking. Tam ślad po nim i milionach się urywa. W samochodzie nie sposób znaleźć jakiegokolwiek odcisku - wnętrze zostało wyczyszczone chlorem.
Media nagłaśniają sprawę. Gdy pojawiają się kolejne szczegóły, okrzykują przywłaszczenie 8 milionów złotych "skokiem stulecia”. Okazuje się bowiem, że mężczyzna miesiącami pracował pod fałszywym nazwiskiem (Mirosław Duda) i był bardzo skrupulatny, by nie pozostawić po sobie żadnych śladów - ani odcisków palców (prawie zawsze chodził w rękawiczkach), ani tropów genetycznych (w pracy nigdy nie jadł, nie pił).
Wszyscy oskarżeni złożyli obszerne wyjaśnienia i nikt nie próbuje udawać, że ze "skokiem stulecia" nie ma niczego wspólnego.
Jak "Mirosławowi Dudzie" udało się być niemal niewidzialnym przez ostatni rok i jak to się stało, że policjanci wpadli na trop łódzkiego krawca i jego wspólników? Redakcja tvn24.pl poznała szczegóły tej historii.
Żeby nikomu postronnemu nie stała się krzywda
Pomysł na "superskok" zrodził się w głowie trzech przyjaciół z Łodzi - Adama K., Grzegorza Łuczaka (wciąż poszukiwany listem gończym) i Marka K.
- Mężczyźni zaplanowali przestępstwo, które miało dwa podstawowe założenia. Kradzież jak największej ilości pieniędzy i tak sprawne przeprowadzenie przedsięwzięcia, żeby nikomu postronnemu nie stała się krzywda - mówi nam Łukasz Biela, prokurator od początku pracujący nad sprawą fałszywego konwojenta.
Adam K. i Grzegorz Łuczak to byli policjanci, obecnie związani z branżą ochroniarską. Łuczak, jedyny wciąż poszukiwany w „sprawie konwojenta”, był wiceprezesem łódzkiej firmy ochroniarskiej.
Plan, by kraść "na własnym podwórku”, wydawał się więc oczywisty. Postawili na konwojenta. Projekt zakładał zatrudnienie osoby z fałszywą tożsamością, która zdobędzie zaufanie innych ochroniarzy i w kluczowym momencie ukradnie gotówkę.
- Przedsięwzięcie wymagało zatrudnienia osoby, która będzie w stanie przez dłuższy czas grać przygotowaną rolę. To było niezmiernie trudne, ale jednak oskarżonym udało się znaleźć człowieka, który wypełnił ją niemal perfekcyjnie - przyznaje prokurator Łukasz Biela.
Od myśliwego do „gwiazdy”
Krzysztof W., który wcielił się w rolę Mirosława Dudy, był dobrym znajomym Adama K. Na co dzień pracował jako krawiec, w wolnych chwilach polował.
Prokuratorzy ustalili, że to właśnie Adam K. przekonał swoich wspólników, by do "superskoku” włączyć Krzysztofa W. Mężczyzna budził zaufanie innych i świetnie władał bronią (był w końcu zapalonym myśliwym). Nikt nie miał - zdaniem autorów planu – wątpić w jego ochroniarskie doświadczenie.
Mirosław Duda został zatrudniony w łódzkim oddziale firmy ochroniarskiej, której szefował Grzegorz Łuczak. Żeby nie budzić podejrzeń innych ochroniarzy, zaczął od ochrony jednego z obiektów w Łodzi.
Po pewnym czasie przystąpiono do kolejnej fazy operacji. Wymyślili mu bajeczkę, która będzie pasowała do jego nowej tożsamości i planu. Fałszywy konwojent wystąpił do swoich bezpośrednich przełożonych z prośbą o przeniesienie do Poznania. Argumentował, że jego ojciec leży w tamtejszym szpitalu i wymaga opieki. Przyjaciołom w życiu i wspólnikom w przestępstwie bardzo zależało, żeby "ich człowiek" trafił do Wielkopolski. Dlaczego? Bo wiedzieli, że szukają tam… konwojentów.
Już wtedy Krzysztof W. był "gwiazdą” – perfekcyjnie grał swoją rolę. I zgodnie z zamysłem, po przeprowadzce do Poznania, trafił do trzyoosbowego zespołu, który furgonetką rozwoził pieniądze do banków. Musiał jeszcze zostać kierowcą. Szybko zdobył zaufanie kolegów z pracy, przekonywał, że "po prostu lubi jeździć” i usiadł za kierownicą.
Ochroniarze, którzy opowiadali śledczym o Mirosławie Dudzie, mówili, że był dość skrytą osobą. Niechętnie mówił o swoim życiu prywatnym, co w firmie szanowano. Współpracownicy często zapraszali go na spotkania towarzyskie. On jednak sprytnie ich unikał - nie odmawiał, ale proponował terminy, które nie pasowały innym. Zdarzało się też, że wykręcał się w ostatniej chwili, tłumacząc gorszym samopoczuciem (wymyślonego) chorego ojca.
Nie tylko milczał, bardzo uważał też, żeby nie pozostawiać śladów. Chodził w rękawiczkach i był na tyle przekonujący, że nie wzbudziło to podejrzeń u innych. Nigdy nie jadł ani nie pił w pracy. Przebierał się na osobności – według śledczych chciał w ten sposób ukryć cechy swojego ciała, które mogłyby go w przyszłości zdemaskować.
"Poczekajmy, dobrze idzie"
Pierwotny plan zakładał kradzież tak szybko, jak to tylko możliwe. Fałszywy konwojent miał uciec z pieniędzmi przy pierwszej nadarzającej się okazji. Potem jednak zmieniono te plany. Przyjaciele uznali, że konwojentowi idzie na tyle dobrze, że można wstrzymać się z kradzieżą do najbardziej dogodnego momentu.
Wybrano dzień 10 lipca. Kiedy dwaj konwojenci wyszli do banku, Krzysztof W. spokojnie odjechał. Zanim jego koledzy z pracy zorientowali się, co się dzieje, furgonetka wypchana gotówką jechała już pod Swarzędz, na parking leśny, na którym czekali trzej kompani: Marek K., Adam K. i zatrudniony do przeładowywania pieniędzy Dariusz D.
Przedstawiciele firmy ochroniarskiej nie mogli śledzić trasy furgonetki, bo fałszywy konwojent włączył urządzenie tłumiące sygnał GPS. Na leśnym parkingu gotówka została przerzucona do kilku kupionych do tego celu samochodów. Potem wnętrze furgonetki zostało wyczyszczone chlorem.
Jeden z zatrzymanych zaczął mówić, dotarli do krawca
Samochody pojechały z łupem do Łodzi. Tam mężczyźni mieli podzielić się okrągłą sumką. Pozbyli się też samochodów – sprzedali je w Częstochowie na części.
Niedługo potem o "skoku stulecia" usłyszała cała Polska. A śledczy przez blisko dwa miesiące byli bezsilni. Wszystko zmieniło się we wrześniu, kiedy szajka zaczęła popełniać błędy.
Do jednego z banków próbowano wpłacić pieniądze pochodzące ze skoku. Policja zatrzymała Agnieszkę K. i Wojciecha M. Jak się okazało, byli spokrewnieni z Adamem K. - jednym z pomysłodawców całego "przedsięwzięcia”. Jak ustalili śledczy, to on miał poprosić ich o wpłacenie gotówki na konto.
- Na początku mieliśmy tylko tych trzech zatrzymanych - przyznaje prokurator Biela.
Uwagę prokuratorów zwróciło też nagłe zniknięcie Grzegorza Łuczaka, który pierwotnie miał być przesłuchany w charakterze świadka. Do dziś nie udało się go zatrzymać i jest ścigany listem gończym.
Początkowo śledczy nie mieli wiele pożytku z Adama K. Milczał. Do stycznia tego roku. Wtedy zaczął opowiadać o "superskoku" w zamian za obietnicę niższego wyroku.
W lutym policjanci weszli do domu na osiedlu domków jednorodzinnych na przedmieściach Łodzi. Mieszkał tam słynny na cały kraj fałszywy konwojent razem z żoną i dziećmi - przekonanymi, że w czasie kilkumiesięcznej nieobecności przebywał za granicą. Nie przypominał osoby, która była widoczna na publikowanych w mediach nagraniach. Zgolił brodę, schudł.
- I tak go poznałem. Ma pewne cechy charakterystyczne, których nie udało mu się ukryć - mówi tvn24.pl prokurator Łukasz Biela, który go przesłuchiwał.
Nie jest gwiazdą, tylko ofiarą?
Krzysztof W. na początku twierdził, że doszło do pomyłki. Że nie ma nic wspólnego z fałszywym konwojentem. Śledczy spodziewali się takiego scenariusza. W ręku mieli trzy dowody.
Jeden z nich dostarczył im sam Krzysztof W. chwilę po zatrzymaniu. Podpisał jeden z dokumentów. Biegły grafolog stwierdził, że styl pisma ma charakterystyczne cechy zbieżne z dokumentami podpisywanymi przez Mirosława Dudę. Dopatrzył się on cech charakterystycznych, mimo że mężczyzna, który wcielił się w rolę konwojenta, próbował zmieniać naturalny dla niego styl pisania.
Drugim dowodem była opinia biegłego, który stwierdził, że twarz Krzysztofa W. i widocznego na nagraniach konwojenta ma podobne cechy, których nie udało się zamaskować podejrzanemu.
Trzecim dowodem były zeznania Adama K.
- Nie ukrywam, że brałem pod uwagę scenariusz oparcia aktu oskarżenia na tych trzech dowodach - mówi prokurator Biela.
Nie było to jednak konieczne, bo Krzysztof W. nie wytrzymał. W końcu zaczął zeznawać, kiedy śledczy pokazali mu protokoły przesłuchań innych zatrzymanych. Wszyscy mówili dużo; ich wersje się pokrywały.
- Jego wersja zgadza się z naszymi ustaleniami. Mężczyzna stwierdził, że został oszukany przez wspólników, którzy nie dali mu żadnych pieniędzy - wyjaśnia Biela.
Nie wiadomo tylko, gdzie są miliony
Prokuratorzy zabezpieczyli tylko 330 tys. zł. To pieniądze, które bliscy Adama K. próbowali wpłacić do banku. Co stało się z resztą? Nie wiadomo. Tylko w tym aspekcie zatrzymani nie są zgodni - informacje o tym, jak podzielono się łupem, nie pokrywają się.
Zagadką też jest, gdzie jest Grzegorz Łuczak i ile ma ze sobą pieniędzy. W ramach zabezpieczenia śledczy zajęli hipoteki nieruchomości Marka W. i Łuczaka - ich wartość to 2 mln złotych.
Gdzie jest reszta skradzionych pieniędzy? Na razie jest to tajemnicą.
Autor: Bartosz Żurawicz / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: tvn24