- Mieliśmy grupę chłopaków, którzy chcieli grać, zrzucaliśmy się na piłki i staraliśmy się nie myśleć o tym, gdzie się znaleźliśmy - mówi Marcin Tarociński, spiker Widzewa Łódź. - Dziwnie było przejść od meczów z Manchesterem United do rywalizacji w Brzezinach czy Strykowie - dodaje Bartosz Król, z Łódzkiego Klubu Sportowego. Obie drużyny - po raz pierwszy od 11 lat - zmierzą się w ekstraklasie. W tym czasie musiały powstać jak feniks z popiołów.
Łódź jest kibicowsko podzielona na pół. Z grubsza, stosując wiele uogólnień, można powiedzieć, że łodzianie na wschód od Piotrkowskiej, głównej ulicy handlowej miasta, to kibice Widzewa. Ełkesiacy są na zachód. Jedni do drugich - mówiąc bardzo łagodnie - nie pałają sympatią. Łączy ich to, że w 2015 roku załamani byli jedni i drudzy. Wtedy - osiem lat temu - konał Widzew Łódź. Formalnie ciągle grał jeszcze na zapleczu Ekstraklasy, ale ogłoszenie upadłości było wtedy kwestią czasu.
Wiadomo było, że Widzewiacy będą wyrzuceni do czwartej ligi i będą musieli jeździć po okolicznych miejscowościach rywalizując z klubami, w których występowali hobbyści i półamatorzy. W 2013 roku już tą drogą kroczył Łódzki Klub Sportowy. W pierwszym roku awansował, ale potem już utknął w trzeciej lidze (czyli czwartej klasie rozgrywkowej). Obrazu rozpaczy dopełniał fakt, że w Łodzi nie było wtedy ani jednego stadionu. Obiekt przy al. Unii (gdzie w 1998 roku przyjechał bić się o grę w Lidze Mistrzów Manchester United z Davidem Beckhamem w składzie) był rozebrany. Zamiast nowego obiektu, ze względu na oszczędności, budowano jedną trybunę, z której doskonale było widać boisko i… pobliski dworzec kolejowy.
Na Widzewie stadionu też już nie było. Obiekt przy Piłsudskiego w 1997 roku był areną zmagań w Lidze Mistrzów, na której występowało Atletico Madryt czy zwycięska drużyna tamtej edycji, Borussia Dortmund (która zresztą w Łodzi straciła punkty). W 2015 roku buldożery demolowały stare trybuny. Umowa na powstanie nowego obiektu była już podpisana, ale w obliczu rychłego upadku niektórzy podawali w wątpliwość sens kontynuowania inwestycji.
Wystraszone gminy
Łódzkie zasłużone kluby piłkarskie od tego momentu przypominane były opinii publicznej przez media przy okazji tragikomicznych sytuacji związanych z organizacją meczów piłkarskich. Oba kluby upadły z powodów długów. Nie straciły jednak kibiców, którzy od tego momentu nie pojawiali się na dobrze strzeżonych i przygotowanych do ich przyjmowania stadionów poznańskiego Lecha czy warszawskiej Legii. Zamiast tego tłumnie przyjeżdżali na urocze boiska w Brzezinach, Zgierzu czy Łęczycy, gdzie nigdy wcześniej nie widziano dobrze zorganizowanych grup kibicowskich.
Miejscowi na tyle bali się tłumów fanów z Łodzi, że sami nie chcieli przychodzić na mecze. Tak było na przykład w Nieborowie, gdzie nie było chętnych na darmowe oglądanie spotkania. Nie pomagały zapewnienia, że zorganizowane grupy kibiców gości nie wejdą na stadion. Pojawiały się nawet pomysły, żeby dla świętego spokoju oddawać łodzianom mecze walkowerem. - W sobotę niektórzy właściciele sklepów chcą je nawet zamykać. Pierwotnie mecz chcieliśmy odwołać, ale nie dało się. To przecież mecz, dla nas, o nic - mówił przed jednym z meczów ówczesny wójt gminy Nieborów, Andrzej Werle.
Świat dysonansów
2 sierpnia 2015 roku otwarta została nowa trybuna na stadionie ŁKS. Na mecz inaugurujący, żeby zmierzyć się z łodzianami przyjechali piłkarze Pogoni Lwów. Wcześniej przez miasto przeszedł pochód kibiców, na trybunie zasiadł między innymi Marcin Gortat, który w ŁKS zaczynał karierę.
Dziennikarze, którzy przyjechali na obiekt wjeżdżali na znajdującą się na górnym poziomie trybunę prasową po krótkim spacerze w nowym, pachnącym jeszcze farbą, budynku klubowym. Wrażenie wielkiego, piłkarskiego świata kończyło się jednak, kiedy automatyczne drzwi prowadzące na trybunę się rozsuwały i pokazywały kuriozalny widok: zadbane boisko, wał ziemi i dworzec Łódź Kaliska.
Kibice Widzewa żartowali, że na al. Unii nie można bawić się w znaną wśród kibiców zabawę polegającą na przekrzykiwaniu się trybun z obu stron boiska, bo kolejowy spiker ma głośniki i większą siłę przebicia. Ale nie trzeba było wielkiej błyskotliwości, żeby szydzić i z Widzewa, który od początku sezonu 2015/16 występował już w czwartej lidze.
- Nasz pierwszy trening na SMS-ie (Szkoła Mistrzostwa Sportowego - red.) zgromadził dwa tysiące kibiców. Zamiast drużyny mieliśmy grupkę chłopaków, którzy dopiero aspirowali do tego, żeby reprezentować klub. Każdy w innym stroju. My, sympatycy, zbieraliśmy piłki po podwórkach, żeby było czym trenować - wspomina Marcin Tarociński, spiker i rzecznik prasowy WIdzewa.
Teraz wspomina to z uśmiechem, ale wtedy - jak mówi - nikomu nie było do śmiechu.
- Był entuzjazm i plany, żeby wrócić do elity. Ale prawda jest taka, że było też mnóstwo niewiadomych - opowiada.
Na barkach kibiców
Robotnicze Towarzystwo Sportowe Widzew (bo tak do 2015 roku nazywał się łódzki, czterokrotny mistrz kraju) został podniesiony ze zgliszczy przez Reaktywację Tradycji Sportowych Widzew Łódź - chodziło o zachowanie dawnych liter RTS.
Problem był taki, że kwestią sporną było użytkowanie tradycyjnego herbu klubu. Według części interpretacji, był on własnością syndyka, który przejął mienie upadłej spółki, do której należał Widzew Łódź. Dlatego też - kiedy już drużynie udało się skompletować komplet strojów - na piersi, w miejscu herbu, widniał jedynie napis z nazwą klubu.
Mecze w piątej klasie rozgrywkowej (czyli w czwartej lidze) mają znikomą oglądalność, dlatego sponsorzy nie kwapili się, żeby wkładać pieniądze w klub, który zaczynał niemal od zera. Z pomocą przyszli fani, którzy założyli Wielką Orkiestrę Widzewskiej Pomocy. Każdego miesiąca kibice z własnej kieszeni przeznaczali na klub około kilkunastu tysięcy złotych. Wystarczyło, żeby wygrywać ze Skalnikiem Sulejów czy Omegą Kleszczów.
W sezonie 2016/17 obie drużyny znalazły się w III lidze. Pierwsze od lat derby upadłych klubów zostały rozegrane na stadionie (a raczej na boisku przy trybunie) ŁKS. Spotkanie zakończyło się remisem 2:2, podobnie jak rewanżowe, w maju 2017 roku. Zostało już rozegrane na nowym obiekcie, którego otwarcie było dla Widzewa jak paliwo rakietowe.
Pierwszy mecz został na nim rozegrany dwa miesiące wcześniej, 18 marca 2017 roku. Przed gwizdkiem na murawie pojawił się między innymi legendarny Zbigniew Boniek (którego kibice przywitali gromkim „Witaj w domu!”) . Na nowoczesnej trybunie vip zaroiło się od byłych reprezentantów Polski i znanych dziennikarzy sportowych. Atmosferę święta zaburzał jedynie fakt, że długo na miejscu nie pojawiali się piłkarze Motoru Lubawa.
- Jak im się spóźni autobus, to będzie siara - mówił wtedy w budynku klubowym mocno poddenerwowany pracownik Widzewa.
Skończyło się dobrze - historycznego gola strzelił Mateusz Michalski a wynik ustalił ówczesny supersnajper łodzian, Daniel Mąka.
Widzew w kolejnej rundzie sprzedał ponad 15 tys. karnetów. Był to rekord Polski, tym ciekawszy, że sprzedany na rozgrywki III ligi. Rekord ten był zresztą potem kilka razy poprawiany - za każdym razem przez kibiców Widzewa.
Za krokiem krok
Łódzkie kluby mozolnie pięły się do góry. Jako pierwsi w piłkarskiej elicie zameldowali się piłkarze ŁKS. Beniaminek w sezonie 2019/20 był chwalony za nowoczesną i odważną grę. Co z tego, skoro błędy w defensywie sprawiały, że ełkasiacy raz po raz kończyli spotkania bez punktu. Ostatecznie - po jednym sezonie - piłkarze z al. Unii wrócili do zaplecza ekstraklasy.
W zeszłym roku do najlepszych dołączył za to Widzew. Drużyna była jednym z objawień rundy jesiennej (trzecie miejsce na koniec). Potem jednak przyszedł wiosenny krach (nie po raz pierwszy obserwowany przez kibiców tej drużyny) i ostatecznie niemal do końca przy Piłsudskiego drżano o utrzymanie. Ostatecznie się jednak udało.
ŁKS po trzech sezonach w drugiej klasie rozgrywkowej wrócił do ekstraklasy i obecnie, na początku sezonu 2023/2024 oba kluby mają ten sam bilans - dwie porażki i jedno zwycięstwo. W czwartej kolejce zmierzy się z odwiecznym rywalem w pierwszych od jedenastu lat derbach Łodzi w najwyższej lidze.
- Czy mamy mniejsze szanse? Szkoda, że nie będzie naszych kibiców. Ale na Widzewie gra się jak na Stadionie Króla. Po meczu pójdziemy w miasto, spotkamy się z przyjaciółmi i będziemy świętować zwycięstwo nad odwiecznym rywalem - uśmiecha się Bartosz Król, rzecznik ŁKS.
O zwycięstwie gospodarzy przekonany jest rzecznik Widzewa, Marcin Tarociński. - Wolałbym uniknąć nerwówki, dlatego liczę na 3:0 - mówi, ale po chwili wybucha śmiechem i podkreśla, że gospodarze doceniają klasę rywali.
- Oni są dla nas tym, czym Cristiano Ronaldo dla Messiego. Bodźcem do rozwoju i punktem odniesienia. Czy tęskniliśmy za ŁKS w ekstraklasie? Pewnie nie, ale dobrze, że tu są - mówi Tarociński.
Król: Jesteśmy z jednego miasta, trudno uniknąć faktu, że w wielu aspektach jesteśmy podobni. Przeszliśmy przez to samo piekło. Dobrze, że to już za nami.
Nie, to nie jest przyjacielska rywalizacja
Trzeba zaznaczyć, że nie wszyscy w mieście cieszą się z powrotu derbów. Od lat spotkania jednych z drugimi wiązały się z pochodem kibiców gości na obiekt gospodarzy. I - niestety - również z bójkami, awanturami i zniszczonym mieniem.
Łódzcy policjanci opowiadają nam, że zabezpieczanie derbów zawsze jest niemałym zmartwieniem. - Ogarnięcie tego wszystkiego, co dzieje się tuż przed i po meczu to cholernie trudne zadanie - mówi anonimowo nam funkcjonariusz. Oficjalne komunikaty w podobnych sytuacjach ograniczają się do lakonicznego stwierdzenia o "zadysponowaniu niezbędnych sił i środków do zapewniania bezpieczeństwa".
W tym roku najpewniej będzie spokojniej, bo kibice ŁKS nie będą obecni na stadionie przy Piłsudskiego. Klub został ukarany przez Związkową Komisję Dyscyplinarną PZPN za to, że na poprzednich derbach (jeszcze w I lidze) kibice ŁKS rzucali racami i fajerwerkami w stronę sympatyków Widzewa.
Znani i lubiani
Maciek Krawczyk jest popularnym youtuberem komentującym świat piłki nożnej na kanale "Footroll". Kiedy z nim rozmawiamy, przyznaje, że cieszy się z powrotu łódzkich derbów do najwyższej klasy rozgrywkowej w kraju.
- Może to nie będzie specjalnie miłe dla kibiców małych klubów, ale cieszę się, kiedy w najwyższej lidze grają uznane firmy. Duże kluby mają swoje bazy kibiców. Każde spotkanie między nimi to wiele historii, dodatkowego kontekstu. Sympatia do klubów często przechodzi z pokolenia na pokolenie - podkreśla Krawczyk.
Zaznacza, że historia Widzewa i ŁKS jest dowodem, że kibice są w stanie wyciągnąć klub z największych tarapatów.
- Obie drużyny upadły z powodu choroby, który do teraz trawi wiele klubów. Ciągłe "życie na kredycie”, budowanie budżetu, który nie uwzględnia żadnych potencjalnych problemów i robienie interesów kosztem sportu. To dla wielu klubów kończy się tragicznie - zaznacza.
Rozmówca tvn24.pl zaznacza jednak, że ten sezon - oprócz nielicznych wyjątków w postaci Polonii, GKS Katowice i Wisły Kraków - jest o tyle ekscytujący, że w ekstraklasie zameldowały się niemal wszystkie polskie najbardziej zasłużone kluby.
- Historia Widzewa i ŁKS powinna być przestrogą dla zarządzających innymi klubami. Pamiętajmy, że powstanie ze zgliszczy nie jest łatwym zadaniem. Pomyślmy, że Polonia Warszawa na powrót do elity czeka już dziesięć lat - kończy Maciej Krawczyk.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Łódzki Klub Sportowy