Operacja po zawale kosztuje 17 tys. zł, a wycięcie wyrostka to co najmniej 2,4 tys. Płaci pacjent, o ile nie jest ubezpieczony. Narodowy Fundusz Zdrowia tylko w tym roku wysłał już kilkaset wezwań do zapłaty za świadczenia w szpitalach publicznych. Rekordzista musi oddać niemal 300 tys. złotych. Tak kosztowne może być oszczędzanie na składkach zdrowotnych.
Najpierw jest ratowanie życia. Kiedy pacjent pilnie potrzebuje pomocy, nikt w szpitalu nie sprawdza, czy chory płacił składki zdrowotne. Dopiero potem NFZ weryfikuje, czy choremu należało się pokrycie kosztów jego leczenia. Jeżeli pacjent nie miał ubezpieczenia zdrowotnego może mieć duże problemy. Finansowe.
Koszty szpitalnych "usług" muszą bowiem robić wrażenie. Operacja po zawale serca to koszt od 9 tys. złotych do ponad 16 tys. Jeszcze droższe są operacje związane ze wstawianiem popularnych by-passów: od 22 tys. do 34 tysięcy złotych. Tyle NFZ wypłaca szpitalom za usługi medyczne (patrz cennik przykładowych zabiegów w tabelce), którym przypisana jest konkretna liczba punktów. I tak na przykład za usunięcie tarczycy NFZ przyznaje 285 punktów, każdy z nich wart jest około 52 złotych. Łatwo zatem wyliczyć, że do szpitala za wykonanie operacji trafia ok. 14 tys. złotych.
Płacić musi każdy
- Każda osoba, która nie jest ubezpieczona może się spodziewać tego, że wystąpimy z żądaniem zwrotu tych kosztów - mówi tvn24.pl Anna Leder z Narodowego Funduszu Zdrowia w Łodzi.
A Jan Raszeja, z kujawsko-pomorskiego NFZ precyzuje: - Ściąganie pieniędzy za usługi, które nie należały się pacjentowi prowadzimy konsekwentnie od tego roku. Ułatwia nam to system eWUŚ, którego uruchomienie było początkiem uszczelniania systemu ubezpieczeń.
Smutni rekordziści
Od stycznia łódzki NFZ zażądał zwrotu kosztów leczenia od 10 pacjentów. Najwięcej musi zapłacić pacjent, który kilka tygodni spędził w szpitalu - 12 tys. zł. W Wielkopolsce faktury za leczenie bez ubezpieczenia w tym samym okresie otrzymało aż 135 chorych, którzy muszą oddać łącznie 221 tysięcy.
Wszyscy ci pacjenci z Wielkopolski mają jednak mniejszy dług u NFZ niż jeden z mieszkańców województwa kujawsko-pomorskiego. Tamtejszy oddział funduszu zażądał od niego... 270 tys. złotych.
- To przypadek, który wciąż weryfikujemy. Mówimy o wstępnych ustaleniach i na razie nie wystąpiliśmy do pacjenta z roszczeniami. Zrobimy to, kiedy sprawdzimy wszystkie aspekty tej sprawy – ucina Jan Raszeja, z kujawsko-pomorskiego NFZ, który nie chce zdradzać, w jaki sposób pacjent wygenerował aż taki dług.
Domu nie stracisz, ale…
Narodowy Fundusz Zdrowia po zweryfikowaniu, że danemu pacjentowi nie należało się darmowe leczenie wysyła do niego wezwanie do zapłaty. Jeżeli funduszowi nie udaje się ściągnąć należnych pieniędzy przekazuje sprawę do urzędu skarbowego, w pobliżu której mieszka zadłużony. Ten żąda od pacjenta spłaty długu wraz z dodatkowymi kosztami egzekucyjnymi. Dłużnik musi też zapłacić za wszystkie wysłane do niego upomnienia.
- Na nas ciąży prawny obowiązek ściągnięcia długu. Na podstawie aktu wykonawczego z Narodowego Funduszu Zdrowia możemy na przykład zająć ruchomości dłużnika: jego wynagrodzenie czy zwrot podatku – wyjaśnia w rozmowie z tvn24.pl Agnieszka Pawlak z Izby Skarbowej w Łodzi.
Co się dzieje, kiedy nieubezpieczony pacjent ma bardzo wysoki dług u NFZ? Teoretycznie przepisy pozwalają izbie skarbowej na zajęcie nieruchomości należących do zadłużonego: na przykład jego mieszkania. To jednak – jak podkreśla Pawlak – tylko teoria.
- Do tej pory nie zdarzyło się, żebyśmy kiedykolwiek skorzystali z tej opcji – zapewnia rzeczniczka łódzkiej izby skarbowej.
A co się dzieje, jeżeli długu od chorego po prostu nie można odzyskać, bo nie ma pieniędzy?
- Jeżeli nie ma możliwości wyegzekwowania długu uznajemy egzekucję za nieskuteczną i sprawa jest umarzana – przyznaje Agnieszka Pawlak z Izby Skarbowej w Łodzi.
Kto i kiedy jest ubezpieczony?
O ubezpieczanie zdrowotne nie muszą się martwić dzieci, emeryci, renciści, pracownicy na etatach, bezrobotni zarejestrowani w urzędach pracy, studenci, osoby pracujące na umowach zlecenie i kobiety w ciąży. Z darmowej opieki mogą korzystać też członkowie rodzin ubezpieczonych: rodzice, małżonkowie i dzieci (do 18 roku życia, a jeżeli się uczą to do 26 lat). Osoby niezarejestrowane w urzędach pracy mogą z kolei wystąpić do samorządu lokalnego o tymczasowe opłacenie składek zdrowotnych.
- Samorządy z reguły akceptują takie wnioski, więc osoby bez zajęcia też nie mają problemów z korzystaniem z darmowej służby zdrowia - mówi Jan Raszeja, z kujawsko-pomorskiego NFZ.
Bez ubezpieczenia zdrowotnego pozostają zatem osoby zatrudnione na umowie o dzieło, pracownicy przebywający na bezpłatnym urlopie, czy osoby utrzymujące się z najmu.
"Problem coraz groźniejszy"
Waldemar Krenc, szef łódzkiej "Solidarności" bije jednak na alarm i podkreśla, że coraz więcej osób - zwłaszcza młodych - nie jest objętych ubezpieczeniem.
- W Polsce lawinowo rośnie ilość umów o dzieło, tak zwanych "śmieciówek". Ci ludzie są narażeni na olbrzymie koszty korzystania ze służby zdrowia, która i tak jest miernej jakości - ocenia Krenc.
I przypomina, że osoba zatrudniona na „śmieciówce” nie tylko będzie musiała zapłacić za operacje ratujące życie, ale również nie może liczyć na żadne zwolnienie chorobowe.
- To przerażające, ale taka osoba błyskawicznie może wpaść w spiralę długów. Jedna choroba może ją finansowo zniszczyć już na zawsze – przekonuje związkowiec.
Zgadza się z nim przedstawicielka.... pracodawców. Monika Gładoch ze stowarzyszenia Pracodawców RP mówi, że argumenty związkowców są trafne, ale kierowane do złego adresata.
- Prawo w Polsce jest kuriozalne, a za to trudno winić przedsiębiorców. Politycy powinni pochylić się wreszcie nad problemem i zastanowić się, dlaczego dochodzi do sytuacji, że pracownik woli porozumieć się z pracodawcą i dostać większą wypłatę niż płacić olbrzymie składki – podkreśla Gładoch. I dodaje, że „obecna sytuacja w Polsce jest przykładem na łamanie konstytucji”.
- W Polsce dostęp do publicznej służby zdrowia powinien być dla każdego. Prawo jednak jest ułożone w taki sposób, że pozostawia część osób bez ubezpieczenia. Wszystko przez olbrzymie koszty zatrudnienia – mówi Monika Gładoch ze stowarzyszenia Pracodawców RP.
Na początku tego roku premier Donald Tusk zapowiedział "koniec ery śmieciówek". Pierwszym krokiem miało być o oskładkowania umów-zleceń. Projekt takiej ustawy jest obecnie w Sejmie. Premier dodawał też, że rząd będzie cały czas szukał rozwiązań prawnych, proceduralnych i kontrolnych, które spowodują, że "z zamówień publicznych korzystać będą firmy, które zatrudniają ludzi na godnych umowach".
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem, pokazać go w niekonwencjonalny sposób - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.
Autor: bż / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź