Niespodzianka, jaką zgotował w tym roku członkom Akademii Sylwester Stallone – zdobywca 9 Złotych Malin za najgorsze aktorskie kreacje, aż 22 razy nominowany do tej antynagrody – wprawiła w osłupienie wszystkich. Po, jak się wydawało, niekończącej się serii fatalnych ról w nie najlepszych filmach aktor powrócił w swej życiowej roli Rocky'ego Balboa. Za sprawą kreacji w filmie "Creed: Narodziny legendy" wydaje się być pewnym kandydatem do złotej statuetki za najlepszą rolę drugoplanową.
Wydawało się, że po absolutnym rekordziście w kategorii: najgorszy aktor w najsłabszych filmach, dwukrotnie uhonorowanym za "wyjątkowe osiągnięcia w tej dziedzinie" tytułem najgorszego aktora dekady, nie można było spodziewać się kreacji z prawdziwego zdarzenia. Zdarzały się lata, gdy Stallone dostawał po trzy, a nawet cztery nominacje do Złotych Malin jednego roku i przynajmniej jedna taka "nagroda" wędrowała właśnie do niego.
A jednak zaskoczenie. Mimo że w filmie "Creed: Narodziny legendy" Rocky Balboa nie jest wcale bohaterem pierwszoplanowym, a "jedynie" trenerem syna swego rywala sprzed lat – Apolla, to jednak on jest sercem filmu. Choć młody Michael B. Jordan radzi sobie dobrze w głównej roli, towłaśnie dzięki znakomitej kreacji Stallone'a, świetnie poprowadzonego przez młodego reżysera – 29-letniego Ryana Cooglera, "Creed..." na długo zapada nam w pamięć.
Przez lata pisano z ironią, iż na jego "nieskażonej inteligencją twarzy nie odbijają się absolutne żadne emocje", stąd przyznawane niemal hurtowo, rok po roku, Złote Maliny. Wielu przeciera więc teraz ,oczy ze zdumienia, patrząc jak w siódmej już "rundzie" filmowej z udziałem Rocky'ego Balboa, Stallone – wzruszająco prawdziwy – buduje ojcowsko-synowskie relacje z podopiecznym, jednocześnie walcząc z demonami z przeszłości.
Najlepszą recenzją jego aktorskiego popisu jest przyznana mu tzw. Nagroda Odkupienia – za przeskok od zdobywcy Maliny dla najgorszego aktora dekady do świetnie przyjętej roli w "Creed: Narodziny legendy". "Sly" za tę rolę zainkasował już także Złoty Glob oraz nagrodę Critics Choice i National Board of Review. Czy kolejną będzie Oscar?
Od soft porno do Rocky'ego
Oficjalnie biografie aktora donoszą, że zaczynał od statystowania w filmach Alana J. Pakuli ("Klute") i Woody'ego Allena ("Bananowy czubek"). W rzeczywistości Michael Sylvester Enzio Stallone po raz pierwszy pojawił się na ekranie w soft porno "Wieczorek u Kitty i Studa". Film nakręcono w 1969 r., ale udostępniono w późnych latach 70., kiedy kariera Stallone'a rozbłysła wraz z filmem "Rocky". Przemianowano wtedy tytuł na "Italian Stallion"("Włoski ogier"), zmontowano jako film godzinny, wycinając najmocniejsze sceny, i wydano w Ameryce.
Sylvester Stallone urodził się 6 lipca 1946 r. w Nowym Jorku jako syn tancerki żydowskiego pochodzenia oraz Franka Stallone'a, włoskiego fryzjera, imigranta. Z powodu komplikacji przy porodzie ma nieruchomy prawy policzek, wykrzywioną dolną wargę i zaburzenia mowy. Nie mogąc zwalczyć tych ułomności, z czasem uczynił je swoim znakiem firmowym.
W czasach szkolnych był nieśmiałym, chudym dzieckiem z wadą wymowy. Jak wspomina, inne dzieci wyśmiewały go i biły. Jako nastolatek zobaczył Steve'a Reevesa grającego w Herculesie (pierwszego kulturystę-aktora) i uznał, że chce wyglądać jak on. Zaczął intensywnie trenować. Pewnego razu przypadkiem trafił na przesłuchania do przedstawienia i, ku zaskoczeniu, dostał pierwszą rolę. Wtedy właśnie pomyślał, że może zajmie się aktorstwem w przyszłości, choć kolejne szkoły pozbywały się go błyskawicznie, zwykle po pierwszym roku. Przez jakiś czas pracował jako fryzjer w zakładzie ojca, ale wciąż marzył o karierze aktora.
Jego agent był zdania, że z takim wyglądem na inne role niż postacie rzezimieszków szans nie ma. Przełom nastąpił dopiero, gdy Stallone sam napisał dla siebie scenariusz o bokserze, który dostaje szansę od losu – ma się zmierzyć z mistrzem świata (Sam Sly jako młodzieniec boksował amatorsko w wadze średniej.) Ponoć ten pomysł przyszedł mu do głowy po obejrzeniu jednej z walk Muhammada Alego. Pozostało mu – bagatela – znaleźć producenta, który postawi na projekt nieznanego nikomu 24-latka. Dziś mówi, że to był cud, ale udało się.
Od zera do bohatera
Cud polegał na tym, że Stallone udał się ze swoim scenariuszem do fana boksu i zarazem znakomitego producenta Irwina Winklera (tego samego, który wypuścił w świat większość filmów Martina Scorsese, także "Wściekłego byka", przez wielu uważanego za najlepszy w historii kina film o boksie), a ten postanowił w niego zainwestować. Aktor wspomina, że powiedział mu od razu: "Mam 112 dolarów na koncie, mieszkam na poddaszu i nie mogę włożyć w ten projekt ani centa".
Winkler jednak postanowił zaryzykować. Przekonał do projektu wytwórnię United Artis, a także, wbrew pomysłom jej bossów, w roli tytułowej obsadził Stallone'a. Po odmowie kilku znanych reżyserów ostatecznie za kamerą stanął John G. Avildsen, dla którego "Rocky", podobnie jak dla Stallone'a, okazał się największym zawodowym sukcesem.
Tak narodził się jeden z najbardziej znanych bohaterów filmowych w opowieści o podrzędnym bokserze, który dostaje szansę od losu, gdy mistrz świata szuka chętnego do walki, i skrzętnie ją wykorzystuje. Jej sukces zaskoczył nawet samych twórców. Film uczynił Stallone'a idolem i uosobieniem sukcesu, dostał 10 nominacji do Oscara, w tym dla Stallone'a za scenariusz i rolę męską. Otrzymał trzy statuetki: dla najlepszego filmu, za reżyserię i montaż, wygrywając, ku oburzeniu niemal połowy świata, z jednym z najwybitniejszych obrazów w historii kina – "Taksówkarzem".
Na nic zdały się okrzyki niedowierzania i gwizdy podczas gali w 1977 r., gdy wyrafinowane dzieło mistrza kina przegrało z banalnie prostą, choć pełną żaru historią boksera o gołębim sercu. W czym tkwi siła "Rocky'ego"? Film pokazuje w wersji wręcz wzorcowej słynny american dream – od zera do bohatera. Ten spełniony sen stał się też udziałem Stallone'a, który w jednej chwili wyrósł na gwiazdę pierwszej wielkości.
Prawie amant, prawie jak Richard Gere?
Filmowa kariera Sylvestra Stallone'a pełna jest paradoksów, w które po latach wręcz trudno uwierzyć. Aktor wykazywał się bowiem przez wszystkie lata kompletnym brakiem instynktu w wyborze scenariuszy, odrzucając propozycje ról, które potem stawały się megahitami, przynosząc sławę ich odtwórcom. Być może to przypadek sprawił (trudno dopatrzeć się między panami podobieństwa, gdy mowa o typie urody), że całą serię ról w głośnych filmach, które odrzucił Stallone, przejmował potem aktor przez lata uważany za specjalistę od kreowania amantów – Richard Gere.
Mało kto wie, że to właśnie Sylvester Stallone był pierwszym kandydatem do głównej roli w filmie "Amerykański żigolak", którą on ze wstrętem odrzucił, a przyjął bez mrugnięcia okiem Gere. Podobnie było z muzycznym obrazem Coppoli "Cotton Club", w którym wielki reżyser zamierzał najpierw obsadzić Sly'a jako Dixiego. I choć Rocky śpiewający w jazzowym klubie muzycznym przerasta dziś naszą wyobraźnię, i tak znacznie trudniej uwierzyć w to, że producenci widzieli Stallone'a także w roli... Edwarda Lewisa w filmie "Pretty Woman". I tę rolę Stallone odrzucił (za co chyba fani filmu są mu wdzięczni), zaś angaż otrzymał ponownie Richard Gere. Film stał się bodaj najsłynniejszą komedią romantyczną w historii kina. Raz jeszcze Stallone wzgardził rolą, którą także przygarnął Gere – w filmie "Oficer i dżentelmen".
Najbardziej absurdalny, (udokumentowany!) pomysł producentów to była jednak wizja Stallone'a jako partnera Sharon Stone w... "Nagim instynkcie", którą ostatecznie także odrzucił. Miał co prawda doświadczenia z kinem erotycznym, ale nie o takie umiejętności chodziło chyba Verhoevenowi. Ostatecznie Nicka Currana zagrał Michael Douglas, który po raz drugi zastąpił niezainteresowanego rolą Sylvestra w "Fatalnym zauroczeniu".
To jednak pokazuje, że Stallone'a, mężczyznę o dość kontrowersyjnej urodzie, Hollywood uparcie chciało zrobić z niego amanta, na co on sam nigdy nie pozwolił. Wszystkie te filmy zyskały status kultowych, podczas gdy Sly w tym czasie przyjmował role w obrazach, które uczyniły go jedynym aktorem w historii kina, który otrzymał 13 Złotych Malin z rzędu, rok po roku.
Jak wielka była wiara w możliwości i talent Sly'a, którą on skutecznie roztrwonił, pokazuje też inna złożona mu propozycja, która dziś wydaje się wręcz nieprawdopodobna. O ile nie dziwi, że Paramount Pictures rozważał kandydaturę Stallone'a jako aktora w "Ojcu chrzestnym III" (miał zagrać rolę Joeya Zasy, którą powierzono Joe Mantegniemu), o tyle brzmi jak dowcip fakt, że widziano w nim także reżysera tego filmu (tego zadania podjął się, na szczęście dla tej wybitnej trylogii, po raz trzeci Francis Ford Coppola). Spośród wszystkich odrzuconych ról jednej jednak Stallone może żałować najbardziej – jest nią rola Johna McClane'a w "Szklanej pułapce", która uczyniła Bruce'a Willisa jednym z najlepiej opłacanych aktorów w historii kina.
Życie prywatne Sly z czasem także podporządkował regułom hollywoodzkim – po rozwodzie z pierwszą żoną, tą z czasów "przedhollywoodzkich", w 1985 r. poślubił duńską modelkę Brigitte Nielsen, z którą wystąpił w sensacyjnym thrillerze kryminalnym "Kobra" (1986), otrzymując kolejną nominację do Złotej Maliny dla najgorszego aktora i scenarzysty, by dwa lata później rozejść się z nią z hukiem, w błysku fleszy.
13 Złotych Malin z rzędu
Pomysł kontynuacji losów Rocky'ego Balboa był na tyle kuszący, a sukces filmu tak wielki, że trudno się aktorowi dziwić. Drugą część przygód boksera o gołębim sercu, wyreżyserowaną przez niego samego i według jego scenariusza, niósł jeszcze sukces pierwszej, ale był to też film całkiem przyzwoity. Niestety Stallone rozpędził się tak bardzo, że wkrótce jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać kolejne, a prawo serii bywa bezlitosne. Trzeci obraz był słabszy, ale sprzedał się znakomicie, natomiast już czwarty okazał się kompletną katastrofą, od której zaczęła się cała lawina Złotych Malin, jakimi obdarowano Stallone'a.
Rocky wyjeżdżał w niej do ZSRR, by stoczyć walkę z tamtejszym mistrzem i pomścić zmarłego przyjaciela. Złe było wszystko. Scenariusz pełen pretensjonalnych dialogów, w którym schemat gonił schemat, plus marne aktorstwo (Sly upchnął w nim na dokładkę równie piękną, co mało zdolną żonę Brigitte Nielsen) sprawiły, że film dostał aż cztery nominacje do Złotych Malin. To "osiągnięcie" jednak przebił... jego inny film – druga część przygód kolejnego twardziela, Johna Rambo. Obraz wyreżyserowany przez George'a P. Cosmatosa, twórcę niezłej "Ucieczki na Atenę" z Rogerem Moorem, zgarnął pięć Złotych Malin, w tym rzecz jasna dla Stallone'a – najgorszego aktora, plus cztery nominacje. To był ciężki rok dla Sly'a – mimo że fani na oba filmy walili do kin drzwiami i oknami, stał się obiektem drwin w branży. Wypada jeszcze wyjaśnić, że John Rambo zrodził się w oparciu o powieść Davida Morrella, był eks-komandosem i weteranem wojny w Wietnamie, którego nie bardzo umieli docenić rodacy po powrocie z wojny. Począwszy od 1982 r., Stallone "krążył" pomiędzy Rockym i Rambo, coraz bardziej grzęznąc w płytkich, nieudanych opowieściach, choć pierwszy film o przygodach Rambo przyjęto życzliwie.
Stallone od początku jest aktorem specjalizującym się w kreacjach twardych facetów stających do walki z całym światem. Takie role wybierał i taki swój image wykreował. Próbami przełamania tego emploi były występy w nieudanym "Oskarze" Johna Landisa czy komedii "Stój, bo mamuśka strzela". Za oba otrzymał Złote Maliny dla najgorszego aktora.
Szybko powrócił jednak do kina akcji rolą ratownika górskiego w "Na krawędzi". Podobne zagrał w takich filmach jak: "Kobra", "Osadzony" czy w "Człowieku demolce". Aktor przyjął też poważniejsze role - w "Cop Land" i "Dorwać Cartera", ale i w tym przypadku nominacja do Złotej Maliny go nie ominęła. Kolejnych nieudanych tytułów wymieniać nie ma sensu, niemniej zarówno w 1990, jak i w 2000 r. Stallone otrzymał niechlubny tytuł najgorszego aktora dekady. Nie lepiej było zresztą w ciągu ostatnich lat – ostatnio aż dwie nominacje na raz otrzymał w 2014 r. – za "Legendy ringu", w których grał u boku Roberta de Niro, i za "Kulą w łeb". Chwilami można odnieść też wrażenie, że Sly dostaje Złote Maliny już za sam udział w filmie, bowiem pozostałych równie marnie grających aktorów jakoś oszczędzano.
Wielki powrót Rocky'ego
Z całą pewnością wielki sukces i świetną rolę w filmie "Creed: Narodziny legendy" Stallone zawdzięcza w sporej mierze temu, że w przeciwieństwie do poprzednich opowieści o przygodach Rocky'ego (z wyjątkiem cz. I i VI) to nie on go reżyserował. Wieść niesie, że producenci zadbali też o to, by nie pozwolono mu dotknąć się scenariusza, mimo iż jego nazwisko widnieje na nim – jako pomysłodawcy postaci.
Główny bohater Adonis Creed jest synem Apolla, niegdyś rywala, potem wielkiego przyjaciela Rocky'ego. Nigdy nie poznał ojca, ale boks ma we krwi. Rzuca świetnie zapowiadającą się karierę i postanawia iść w ślady rodzica. Swojego mentora znajduje w Rockym, który, początkowo niechętny pomysłowi, prowadzący w zaciszu własną knajpę, dostrzega w końcu w nim talent i determinację młodzieńca.
Reżyser Ryan Coogler opowiada o narodzinach kariery czarnoskórego chłopaka, wplatając w jego historię walkę z demonami przeszłości Rocky'ego, i robi to z wielkim wyczuciem. Powiedzmy wprost – "Creed: Narodziny legendy" to bez wątpienia najlepszy z filmów z udziałem Stallone'a w roli boksera, w przeciwieństwie do wcześniejszych pełen niedopowiedzeń, pozbawiony biało-czarnych postaci, skłaniający do refleksji. Przypomina pierwszy obraz Stallone'a, ale nie razi tu gruba kreska jak w tamtej, dość banalnej historii. Poza tym "stary" Rocky, kapitalnie, dyskretnie prowadzony, po raz pierwszy od czasu pierwszej opowieści z serii sprzed dokładnie 40 lat porusza i jest przejmująco prawdziwy. Wygląda na to, że Stallone odkupił wszystkie swoje aktorskie wpadki i – całkiem zasłużenie – jest dziś faworytem w wyścigu o złotą statuetkę.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Forum Film Poland