Wrzesień w kinie obfitował będzie w tytuły, które zapewnią nam pełną paletę emocji. Będzie wesoło, wzruszająco, poruszająco, baśniowo i mrocznie. Na dużych ekranach pojawią się nowe dzieła wybitnych filmowców oraz zachwycające debiuty reżyserskie. Oto nasz przegląd pięciu najciekawszych premier kinowych września.
Za oknami zapanowała prawdziwa jesień, chociaż lato jeszcze trwa. Przed chłodem codzienności można uciec do kina, tym bardziej, że w kalendarzu premier września nie brakuje tytułów, które pozwolą oderwać się od wszystkiego, co przytłacza. - W kinie, to znaczy w sali kinowej, panuje najlepsza atmosfera sprzyjająca pokazywaniu naszych snów, opowiadaniu ich. (…) Takie jest kino, to jeden wielki sen - mówi postać grana przez Daria Argento w filmie "Vortex" Gaspara Noego. A jak odnaleźć się w gąszczu filmowych nowości? Dziennikarz i reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona wybrał pięć najciekawszych premier kinowych, które w tym miesiącu trafią do polskich kin.
"Trzy tysiące lat tęsknoty"
Jeden z najważniejszych twórców współczesnej kinematografii, zarazem jeden z najsłynniejszych przedstawicieli australijskiego filmu - George Miller znany jest z tego, że jego filmy zanurzone są w nierealnych światach. W końcu twórca słynnej serii "Mad Max" swojego jedynego Oscara otrzymał za "Happy Feet: Tupot małych stóp" w kategorii najlepszy pełnometrażowy film animowany. W dorobku ma również takie tytuły jak "Czarownice z Eastwick", "Babe - świnka w mieście" czy "Olej Lorenza" z rewelacyjną rolą Susan Sarandon.
Po wielkim sukcesie "Mad Max: Na drodze gniewu" z 2015 roku (który zdobył sześć Oscarów i cztery kolejne nominacje), Miller postanowił połączyć swoje wcześniejsze filmowe i narracyjne zainteresowania, tworząc "Trzy tysiące lat tęsknoty". Film swoją światową premierę miał w maju podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes w sekcji Poza Konkursem. Chociaż tytuł podzielił zarówno dotychczasowych fanów Australijczyka, jak i krytyków, to absolutnie zasługuje na uwagę z wielu powodów.
Przede wszystkim jest to idealny film na nasze czasy, gdy kolejne tragiczne wydarzenia stają się coraz bardziej regułą niż wyjątkiem. Scenariusz autorstwa Millera i Augusty Gore powstał na podstawie opowiadania brytyjskiego pisarza A. S. Byatta "The Djinn in the Nightingale Eye". W efekcie powstała współczesna baśń, nawiązująca do różnych historii sięgających trzech tysięcy lat wstecz, która łączy elementy kina drogi, kina akcji, fantasy i filmowego romansu. Przede wszystkim jest to niezwykle subtelna, uniwersalna i narracyjnie spójna opowieść o ludzkich pragnieniach, marzeniach i tęsknocie. Miller w punkt przypomina, że składamy się z opowieści, na które nie zawsze mamy i nie powinniśmy mieć wpływu.
Główny wątek skupia się wokół postaci doktory Alithei Binnie (w tej roli zachwycająca jak zawsze Tilda Swinton), narratolożki, która bierze udział w specjalistycznej konferencji badaczy opowieści z całego świata, odbywającej się w Stambule. Na jednym z lokalnych bazarów kupuje piękny i stary flakon, który przykuł jej uwagę tym, że był zniekształcony. W łazience swojego pokoju podczas porannej toalety, postanawia go otworzyć. Wtedy ukazuje się jej Djinn (dżin, w którego wcielił się również doskonały Idris Elba), który wyjaśnia jej, że jeśli spełni jej trzy życzenia, odzyska wolność, której pragnie od trzech tysięcy lat. Binnie jako wybitna badaczka najróżniejszych mitologii, przypowieści i tradycyjnych narracji, a zarazem jako osoba bardzo racjonalna, nieufna i kontrolująca swoje emocje, z dystansem podchodzi do tego, co się dzieje w jej pokoju. Słuchając opowieści Djinna, próbuje je racjonalizować. W końcu całe życie poświęciła swoim badaniom naukowym, również te prywatne. Obie postaci łączy ogromne poczucie tęsknoty i niespełnione jak dotąd pragnienia. Binnie wsłuchując się w Djinna, wyciąga wnioski. Ostatecznie wie, że indywidualne pragnienia rodzą konsekwencje, które mogą wpływać na innych.
Baśniowy wymiar tego filmu potęguje precyzyjnie zrealizowana warstwa wizualna, która sama w sobie zachwyca. Jednocześnie nie przeszkadza w zgłębienie się w to, o czym Miller chciał opowiedzieć. "Trzy tysiące lat tęsknoty" będzie idealnym wyborem na chłodny wrześniowy wieczór. Pozwoli oderwać się od codzienności i porwie w baśniowy świat, za którym każdy z nas tęskni.
"Trzy tysiące lat tęsknoty" w reżyserii George'a Millera w kinach od 9 września.
"Vortex"
Gaspar Noe jest przez niektórych określany jako "mistrz sztuki skandalu". Inni dostrzegają w jego filmach wyjątkową zdolność opowiadania historii, która przekracza wszelkiego rodzaju tematy tabu. Być może dlatego, że nie ogranicza się do utartych schematów i nie próbuje się przypodobać wszystkim. Z całą pewnością jest filmowcem "pełną gębą". Uznanie zdobył jako twórca krótkich metraży, ale dopiero "Nieodwracalne" - druga pełnometrażowa fabuła w jego dorobku - przyniosła mu światową rozpoznawalność. Nie obyło się bez kontrowersji, które wzbudzała głównie kilkuminutowa scena brutalnego gwałtu na postaci granej przez Monicę Bellucci.
Nim świat opanowała pandemia COVID-19, w 2020 roku Noe spojrzał śmierci w twarz: doznał krwotoku śródmózgowego. Osobiste doświadczenia zainspirowały go nie tylko do zmiany sposobu życia, ale również do nakręcenia swojej najnowszej fabuły "Vortex". Prawdopodobnie jest to najbardziej osobisty, najbardziej poruszający, a zarazem najbardziej przystępny dla różnorodnej publiczności film w dorobku argentyńsko-francuskiego twórcy. I trudno wręcz uwierzyć, że powstał na podstawie 10-stronicowego skryptu i w większość filmu jest efektem improwizacji. Chociaż to nie żadna nowość w przypadku Noego, to efekt jest przyjemnie precyzyjny.
"Vortex" - czyli z angielskiego "wir", ewentualnie "trąba powietrzna" - to sugestywny i pozbawiony wszelkiego romantyzmu obraz umierania, który tworzy para głównych bohaterów, granych przez dwie legendy europejskiego kina i teatru: Françoise Lebrun oraz Daria Argento. Ważną wskazówką interpretacyjną jest dedykacja, otwierająca film: "Tym wszystkim, których mózg ulegnie rozkładowi wcześniej niż serce".
Główni bohaterowie to małżeństwo intelektualistów: ona pracowała jako psychiatrka; on, krytyk filmowy- mimo późnego wieku - pracuje właśnie nad swoją kolejną książką. Poznajemy ich podczas popołudniowego obiadu na tarasie dużego, luksusowego paryskiego mieszkania, wypełnionego książkami, plakatami filmowymi i sztuką. Tworzą szczęśliwą rodzinę, cieszącą się pogodną starością. Wszystko - dosłownie wszystko - zmienia się o poranku kolejnego dnia. Od tego momentu też historia prowadzona jest w połączonych na jednym ekranie dwóch kadrach. W ten sposób sugestywnie Noe zwraca uwagę, że zdarzyło się coś, co powoduje, że światy dwójki bohaterów przestały być jednością. Jak to u argentyńsko-francuskiego mistrza kina bywa, rzeczywistość pozbawiona jest półśrodków. Dzięki temu "Vortex" oddaje głos tym, o których zachodnia kultura chce zapomnieć: starym, niedołężnym, schorowanym, którzy nie dość, że nie mają świadomości, co dzieje się z ich organizmami, tracą poczucie bezpieczeństwa. Noe zwraca uwagę, że w powolny proces umierania wypełniony jest niepokojem, bólem fizycznym, złością i ogromnym poczuciem osamotnienia - czy nawet porzucenia.
Trudno nie uciec od porównań szóstej fabuły Noego do takich arcydzieł jak "Miłość" Michaela Hanekego czy "Ojca" Floriana Zellera, które również dotyczyły demencji, umierania w późnym wieku. Ale Noe, który od lat rozwija własną wizję kina, ucieka od gatunkowych standardów, stworzył dzieło oryginalne, charakterystyczne i wielowymiarowe. Film jest jak kubeł zimnej wody: przypomina, że śmierć jako zjawisko biologiczne jest bardzo indywidualne, ale jest niczym tornado, które niszczy wszystko na swojej drodze.
"Vortex" w reżyserii Gaspara Noego w kinach od 16 września.
"Nie martw się, kochanie"
Nowojorska aktorka Olivia Wilde, która od lat zdobywa uznanie branży filmowej i telewizyjnej oraz widzów, wyreżyserowała drugą pełnometrażową fabułę w swojej karierze. W 2019 roku zadebiutowała bardzo dobrze przyjętą przez krytykę i publiczność komedią "Szkołą melanżu".
Podczas trwającego właśnie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji odbyła się światowa premiera "Nie martw się, kochanie". Wilde sięgnęła po scenariusz współautorstwa Katie Silberman, z którą współpracowała przy "Szkole melanżu". Tym razem nie jest komedia, a coś pomiędzy kinem "mystery" a thrillerem. Sama Wilde wyznała, że główne inspiracje, przy tworzeniu tego filmu, znalazła w takich klasykach jak "Fatalne zauroczenie", "Niemoralna propozycja", "Matrix", "Truman Show" czy "Incepcja". Dodała, że jej zamiarem było stworzenie "listu miłosnego do filmów, które przesuwają granice naszej wyobraźni". To jej się z pewnością udało, bo inspiracje te łatwo wyłapać. Ale "Nie martw się, kochanie" ostatecznie sprawia wrażenie mieszanki „Żon ze Stepford", "Opowieści podręcznej" i innych tytułów, których historie umiejscowione są w pozornie utopijnej społeczności.
Akcja filmu Wilde dzieje się w eksperymentalnym miasteczku pracowniczym Victory, które sprawia wrażenie wyidealizowanej rzeczywistości. Mieszkają tu pracownicy zaangażowani w ściśle tajny Victory Project, a także ich rodziny. Ta idylliczna rzeczywistość czasów Eisenhowera skrywa mroczną tajemnicę. Tu zamieszkali również Alice (fenomenalna Florence Pugh) i jej mąż Jack (zaskakująco świetny Harry Styles), który całymi dniami przesiaduje w siedzibie Victoria Project. Alice postanawia odkryć, co dzieje się za murami budynku, w którym pracuje jej mąż.
W obsadzie znaleźli się również: Olivia Wilde, Gemma Chan, KiKi Layne, Nick Kroll, Chris Pine, Kate Berlant, Timothy Simons, Sydney Chandler, Douglas Smith, Asif Ali oraz Ari’el Stachel.
"Nie martw się, kochanie" w reżyserii Olivii Wilde w kinach od 23 września.
"Johnny"
Wbrew pozorom filmy biograficzne, nie są wcale prostym wyzwaniem. Trudno pokazać życie prawdziwej postaci we wciągający sposób i zamknąć prawdziwe emocje, przeżycia, reakcje w około 120 minutach. Zwłaszcza jeśli chodzi o takie postaci jak ksiądz doktor Jan Kaczkowski, który zmarł w wieku 38 lat w 2016 roku.
Ksiądz Kaczkowski przełamywał wiele stereotypów dotyczących duchownych katolickich. Po tym jak trafił do parafii w Pucku w 2002 roku, został katechetą oraz kapelanem w jednym z tamtejszych szpitali oraz domów pomocy społecznej. Dwa lata później razem z grupą zaangażowanych osób, stworzył Puckie Hospicjum Domowe. Natomiast trzy lata później rozpoczął prawdopodobnie najważniejszy swój projekt - Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio, które otwarte zostało w 2009 roku. Do końca swojego życia prowadził tę placówkę. Jako doktor nauk teologicznych oraz specjalista w zakresie bioetyki, był wykładowcą toruńskiego uniwersytetu. Stworzył również innowacyjny projekt włączania w wolontariat hospicyjny tak zwanej trudnej młodzieży oraz osób skazanych. Inicjatywa ta została uznana jako "najbardziej innowacyjny projekt resocjalizacyjny w Europie" i doceniona Kryształową Wagą Wymiaru Sprawiedliwości, przyznawaną przez Radę Europy. Ks. Kaczkowski, który od urodzenia zmagał się z lekkim niedowładem lewej strony ciała oraz dużą wadą wzroku, nie przykuwał wagi do trudności, jakie stwarzała jego kondycja fizyczna. Był też vlogerem - publikował krótkie nagrania wideo w Internecie, porywał tłumy zgromadzone na Akademii Sztuk Przepięknych w ramach Pol'and'Rock Festival 2015 (wówczas wydarzenie to nazywało się Przystanek Woodstock). Duchowny był wielokrotnie nagradzany oraz doceniany wyróżnieniami i odznaczeniami państwowymi.
Na całe szczęście dla widzów, historia księdza Kaczkowskiego trafiła w ręce twórców, których "Johnny" jest pierwszą pełnometrażową fabułą w karierze: reżysera Daniela Jaroszka oraz scenarzysty Macieja Kraszewskiego. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że odważnie uciekli od hagiograficznego ukazania puckiego "onkocelebryty" - jak sam Kaczkowski mówił o sobie. Portret puckiego kapłana - który powstał we współpracy z jego rodziną oraz Fundacją im. ks. Jana Kaczkowskiego - to obraz prawdziwego człowieka, który przeżywa chwile słabości, pali marihuanę, przeklina i wpada w złość. I chociaż tytuł "Johnny" sugeruje, że będzie to biografia Kaczkowskiego, to w efekcie film nią nie jest - kolejny ogromny plus tej produkcji.
W rzeczywistości jest to historia (o bardzo prostej, przystępnej trzyaktowej strukturze) Patryka Galewskiego - młodocianego przestępcy, narkomana, którego sąd skazał warunkowo na prace społeczne w puckim hospicjum. Początkowo Galewski (w tej roli fantastyczny Piotr Trojan) nie odnajduje się zarówno w towarzystwie osób otoczonych opieką paliatywną, jak i samego Kaczkowskiego (którego gra "król polskich filmów biograficznych" Dawid Ogrodnik). Dyrektor hospicjum dobitnie stawia warunki młodemu przestępcy. Z biegiem czasu buduje się między nimi więź, chociaż Patrykowi trudno całkowicie oderwać się od przestępczej przeszłości. Co dalej? Nie będziemy zdradzać.
"Johnny" - pomimo tego, że utkany na podstawie prawdziwych historii i postaci - stanowi bardzo przyjemną, uniwersalną opowieść o tym, że każdy człowiek zasługuje na drugą szansę, że śmierć jest czymś zupełnie naturalnym w życiu człowieka. To również pozbawiona taniego moralizatorstwa lekcja empatii i czułości, z dosadnym momentami poczuciem humoru.
"Johnny" w reżyserii Daniela Jaroszka w kinach od 23 września.
"IO"
Są tacy twórcy i twórczynie w historii kina, których nie trzeba przedstawiać. Jednym z nich jest Jerzy Skolimowski, który do świata filmu wkroczył jako 20-latek w 1958 roku jako współscenarzysta dwóch europejskich klasyków - najpierw "Niewinnych czarodziei" Andrzeja Wajdy, a następnie "Noża w wodzie" Romana Polańskiego. W ciągu kolejnych siedmiu dekad udowodnił, że jest równie błyskotliwym i utalentowanym reżyserem, aktorem oraz producentem filmowym. Wystarczy przypomnieć, że jest jednym z dwóch polskich dotychczasowych laureatów Złotego Niedźwiedzia. Ponadto dwukrotnie został nagrodzony Specjalną Nagrodą Jury Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji oraz trzykrotnie był doceniany w Konkursie Głównym Festiwalu Filmowego w Cannes. W maju bieżącego roku jego najnowsze dzieło "IO" otrzymało Nagrodę Jury canneńskiego konkursu.
Warto również przypomnieć, że w 1967 roku prestiżowy francuski miesięcznik filmowy "Cahiers du cinéma" uznał "Walkower" Skolimowskiego drugim najlepszym filmem roku. Wyprzedził go jedynie "Na los szczęścia, Baltazarze" Roberta Bressona. Jest to o tyle istotne, że jak sam Skolimowski kiedyś wyznał - był to jedyny film, podczas którego uronił łzę. Ale to nie wszystko, ponieważ w "IO" polski filmowiec postanowił nawiązać do dzieła Bressona. Te dwa filmy łączą w zasadzie tylko dwa elementy: osioł oraz jego relacja z pierwszą opiekunką. W przypadku filmu z 1966 roku to Maria, w "IO" - Kasandra (w tej roli szalenie utalentowana Sandra Drzymalska). Polski twórca jest zbyt wytrawnym artystą, by bezpośrednio odwoływać się do obrazu sprzed prawie sześciu dekad czy silić się na filmową rywalizację z klasyczną już "oślą opowieścią". Można odnieść wrażenie, że Skolimowski chciał oddać hołd filmowi Bressona i przypomnieć go współczesnej publiczności.
Skolimowski wspólnie z Ewą Piaskowską - współscenarzystką i współproducentką tytułu - wykazali się ogromną odwagą artystyczną, tworząc narrację, która nie jest ani zbiorem luźnych nowel, ani nie jest tradycyjną, linearną opowieścią. Kolejne "przystanki" IO to zarazem kolejne wydarzenia, które osioł obserwuje bądź w których uczestniczy. Całość łączą długie ujęcia, znane z dokumentów przyrodniczych oraz teledyskowe wręcz, surrealistyczne impresje, w których twórcy filmu próbują zrozumieć emocje osła. Skolimowski - podobnie jak w wielu swoich filmach - bez zbędnego sentymentalizmu, po mistrzowsku żongluje realizmem magicznym, surrealizmem, niezwykle trafnym symbolizmem i reportażowym zacięciem. To wszystko przywodzi na myśl malarstwo flamandzkich mistrzów z XV i XVI wieku.
Przez lekko zamglone, załzawione oczy IO obserwujemy rzeczywistość ludzi, wypełnioną agresją, brutalnością, bezkarnością wobec tego, jak ludzie przedmiotowo i bezrefleksyjnie maltretują, wyzyskują inne zwierzęta i otaczające ich bogactwa natury. W tym wszystkim nie ma moralizatorstwa czy oskarżycielskiego tonu - Skolimowski momentami sarkastycznie wręcz przypomina widzom, że ludzie bywają czasem głupsi od osła - zwierzęcia, kojarzonego z uporem, lenistwem, głupotą. Tu Skolimowski wykorzystał figurę osła, która w kulturze zachodniej łączona jest z pokorą, pokojem, pracowitością i ufnością.
Poza pięcioma osiołkami, które zagrały IO i Drzymalskiej ,w filmie zobaczyć można także: Mateusza Kościukiewicza, Isabelle Huppert, Lorenza Zurzola oraz Tomasza Organka. "IO" jest polskim kandydatem do Oscara 2023 w kategorii najlepszy film międzynarodowy.
"IO" w reżyserii Jerzego Skolimowskiego w kinach od 30 września.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Next Film