Grudzień w kinie to nie tylko komedie romantyczne ze świętami w tle. To także filmy zaskakujące, mądre, wciągające i poruszające. Każdy z nich może być świetnym pretekstem, by wyrwać się na chwilę z przedświątecznej gorączki. O tym, co najciekawsze w grudniowych nowościach, pisze reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona.
W grudniu kinem rządzić będą kobiety. Na różny sposób, bo nawet w filmach stworzonych przez mężczyzn i z mężczyzną w roli głównej, drugoplanowe postaci kobiece przykuwają uwagę, zadomawiają się w pamięci. W tym miesiącu w kinach pojawi się kilka ważnych i pięknych opowieści o kobietach, z kobietami na pierwszym planie, stworzonymi przez kobiety i skierowanymi... nie tylko do kobiet.
W comiesięcznym autorskim przeglądzie najciekawszych premier kinowych, reporter i dziennikarz tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona, zwykle wybiera i opisuje pięć filmów. Tym razem, zupełnie wyjątkowo, prezentuje sześć nowości grudnia, które warto zapamiętać.
"Nitram"
Justin Kurzel, australijski filmowiec - którego ojciec imigrował z Polski, a matka z Malty - zdążył już przyzwyczaić swoją widownię do tego, że sięga po tematy trudne, niejednokrotnie brutalne, związane z przemocą. Debiutancka pełnometrażowa fabuła Kurzela "Snowtown", swoją premierę miała w ramach Tygodnia Krytyków Festiwalu Filmowego w Cannes 2011. Doceniony został wówczas Specjalnym Wyróżnieniem Tygodnia Krytyków oraz Specjalnym Wyróżnieniem Jury FIPRESCI, nominowany był również do Złotej Kamery za najlepszy debiut reżyserski oraz do Queer Palm (nagrody dla najlepszego filmu o tematyce związanej ze społecznością LGBTQ+). "Snowtown", którego scenariusz powstał na podstawie dwóch książek oraz dotyczył prawdziwych zdarzeń z lat 90., opowiadał historię grupy seryjnych zabójców, których ofiarami padło co najmniej 12 osób. Ofiarami były osoby, które zdaniem morderców były pedofilami, homoseksualistami bądź "słabymi jednostkami."
"Nitram" swoją światową premierę miał podczas ubiegłorocznego Konkursu Głównego canneńskiego festiwalu, podczas którego grający główną rolę Caleb Landry Jones otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora. To kolejne studium zła i okrucieństwa, w którym Kurzel sięgnął po prawdziwe wydarzenia. To również trzeci w karierze tytuł, przy którym pracował ze scenarzystą Shaunem Grantem. Tym razem Australijczyk sięgnął po najkrwawszy zamach we współczesnej historii swojego kraju. Chodzi o masakrę w Port Arthur - turystycznej miejscowości na Tasmanii - do której doszło 28 kwietnia 1996 roku. Sprawcą zamachu z użyciem broni palnej był 28-letni Martin Bryant. Zginęło wówczas 35 osób, a 23 zostały ranne. W trakcie śledztwa okazało się również, że wcześniej zabił dwie inne osoby. Bryant usłyszał wyrok 35-krotnego dożywocia oraz dodatkowo 1652 lata więzienia bez możliwości skrócenia wyroku bądź ułaskawienia. Masakra wstrząsnęła całą Australią i spowodowała dyskusję na temat prawa dostępu do broni. Po dwóch tygodniach ogłoszone zostało porozumienie znane jako National Firearms Agreement, które delegalizowało prawo do posiadania broni automatycznej lub półautomatycznej z ograniczoną liczbą odstępstw od tego zakazu. Porozumienie zostało podpisane pomiędzy rządem federalnym oraz władzami poszczególnych stanów i terytoriów australijskich. Chociaż w ramach programu powszechnego wykupu broni automatycznej i półautomatycznej (około 600 tysięcy sztuk), na który przeznaczono ponad 230 mln dolarów, to wiele badań naukowych wskazuje, że niektóre stany bądź terytoria (Australia podzielona jest na stany, terytoria wewnętrzne i terytoria zewnętrzne) nadal nie wcieliła porozumienia w życie.
Kurzel w niezwykle mądry sposób wykorzystał historię i zbrodnię Bryanta, by przyjrzeć się kondycji człowieka. Nitram to przezwisko głównego bohatera, w którego wcielił się elektryzujący Caleb Landry Jones. Film otwiera telewizyjny wywiad z 12-letnim chłopcem, który trafił do szpitala po tym, jak poparzył się w trakcie zabawy z fajerwerkami. Natomiast właściwa akcja filmu rozpoczyna się, gdy Nitram jest dorosłym, niestabilnym psychicznie mężczyzną, a jego codzienność wypełniona jest odpalaniem fajerwerków i petard. Oczywiście, doprowadza to do frustracji sąsiadów i okolicznych mieszkańców. Następnie przyglądamy się, jak jego fascynacja materiałami wybuchowymi, staje się czymś coraz bardziej niebezpiecznym.
Kurzel po raz kolejny nie stawia prostych odpowiedzi, bo takie nie istnieją. Pozostawia natomiast widza z całą serią pytań. "Nitram" nie traktuje o masakrze z 1996 roku, ale o tym wszystkim, co mogło do niej doprowadzić. Reżyser przygląda się - na tyle, na ile jest to możliwe - relacjom Nitrama z rodziną i lokalną społecznością, które nie pozostały bez wpływu na jego poczucie wyobcowania, niezrozumienia. Pozbawiony właściwej opieki, nie tylko ze strony rodziców, ale również pracowników socjalnych oraz opieszałych lekarzy, Nitram wielokrotnie nie potrafi sobie poradzić z ogarniającym go natłokiem emocji i bodźców. W końcu Kurzel obrazuje to, że przy ówczesnym liberalnym prawie do posiadania broni, zachłanni sprzedawcy bez skrupułów zbroili również tych, którzy z bronią nie powinni mieć nigdy do czynienia. W ten sposób Australijczykowi udała się rzecz bardzo rzadka w kinie. W wyważony, dojrzały sposób, przy zachowaniu należnego szacunku wobec rodzin ofiar, Kurzel nakręcił film o masakrze dokonanej z użyciem broni palnej, w którym stawia pytania o odpowiedzialność osób, które mogły w odpowiednim momencie zareagować. Przypomina, że chociaż w 1996 roku wprowadzono restrykcje w prawie do posiadania broni, nadal nie są egzekwowane w efektywny sposób. Reżyserowi nie udałby się ten pełen napięcia, intensywny i przerażający obraz, bez udziału Caleba Landry'ego Jonesa.
"Nitram" w reżyserii Justina Kurzela w kinach od 2 grudnia.
"Pięć diabłów"
To dość oczywiste, że w przypadku takich festiwali filmowych jak w Cannes, największe zaciekawienie budzą filmy z Konkursu Głównego. Nie oznacza to jednak, że tytuły z pozostałych sekcji nie są warte uwagi. W prestiżowej, niezależnej od festiwalu canneńskiego, sekcji Directors' Fortnight, w tym roku pojawiło się kilka interesujących filmów. Jednym z nich jest druga pełnometrażowa fabuła Lei Mysius "Pięć diabłów". 33-letnia obecnie Francuzka zainteresowanie w świecie filmowym budziła swoimi krótkimi metrażami. Absolwentka scenopisarstwa jednej z najlepszych europejskich szkół filmowych - Le Femis w Paryżu - w ostatnich latach współpracowała przy scenariuszach filmów tak uznanych twórców jak Claire Denis, Arnaud Desplechin czy Jacques Audiard. Jako reżyserka zadebiutowała w 2017 roku w canneńskiej sekcji Tydzień Krytyków filmem "Ava", budząc zachwyt krytyków i publiczności.
"Pięć diabłów" to chwytająca za serce historia Vicky - dziewczynki, która - dzięki magicznym mocom - odtwarza zapachy, tworzy z nich różne kombinacje i w ten sposób odkrywa sekrety przeszłości swojej rodziny. Mysius, która wprawnie miesza filmowymi gatunkami, stworzyła swoistą baśń o sile miłości. Miłości, która w swej naturze jest niekontrolowana, destrukcyjna i daje opór nawet nadprzyrodzonym mocom. Uczuciu, rozumianym na różne sposoby.
Chociaż pojawiły się głosy krytyków, wskazujących na narracyjny chaos, to trudno się z nimi zgodzić. "Pięć diabłów" jest budzącą podziw, nieoczywistą, świetnie skonstruowaną całością. Tytuł można traktować jako odniesienie do miejscowego centrum sportowego, wokół którego dzieją się najważniejsze elementy całej historii. Innym kluczem interpretacyjnym może być również pięć poruszanych w filmie kwestii: rodzina, rasizm, homofobia i bifobia, alkoholizm oraz piromania.
"Pięć diabłów" w reżyserii Lei Mysius w kinach od 2 grudnia.
"Śubuk"
"Dziwisz się?! I tak wszyscy mają nas w d***e!" - mówi jedna z bohaterek filmu "Śubuk" w reżyserii Jacka Lusińskiego. Jest to chyba najlepsze podsumowanie tej filmowej rzeczywistości. Jacek Lusiński, który powszechne uznanie zdobył w 2015 roku dramatem "Carte Blanche" z Andrzejem Chyrą w roli głównej, wraca z kolejną historią, luźno inspirowaną prawdziwymi zdarzeniami. Lusiński nagrodzony został za "Śubuka" zanim jeszcze ruszył plan zdjęciowy. Razem z Szymonem Augustyniakiem - współtwórcą scenariusza - otrzymali Nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich Script Pro 2019, konkursu organizowanego przez Szkołę Wajdy i festiwal Mastercard Off Camera. Światową premierę "Śubuk" miał w ramach Konkursu Głównego tegorocznej Podczas edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jury przyznało Lusińskiemu i Augustyniakowi nagrodę za scenariusz.
"Śubuk" to film, który sam w sobie jest wyrazem czystego buntu. Lusiński tym razem składa hołd kobietom, których życie, system oraz reszta społeczeństwa nie oszczędza. Zresztą, twórcy filmu dedykują go "wszystkim matkom zmuszonym do walki o swoje dzieci". Jedną z takich matek jest Maryśka (w tej roli zachwycająca Małgorzata Gorol). Historia zaczyna się w 1989 roku. Nastoletnia wówczas Maryśka zachodzi w ciążę ze starszym od siebie milicjantem - Darkiem. Mężczyzna naciska na nią, żeby ciążę usunęła. Ta decyduje się urodzić i, choć sama nie jest w najlepszej sytuacji materialnej, ma sporo determinacji, żeby spełnić swoje marzenia o studiach i karierze. Na tyle, ile jest to możliwe, wspiera ją starsza siostra - Marta.
Postać Maryśki zasługuje na szczególną uwagę. To rzadki portret kobiety-matki w polskiej kulturze. Tworzoną przez Małgorzatę Gorol bohaterkę, można bez wahania wpisać w kanon polskiego filmu. Dlaczego? Bo jak mało kto Lusiński i Gorol mieli odwagę stworzyć bardzo ludzką, wielowymiarową, wyłamującą się schematom kobietę, która charakteryzuje się nie tylko odwagą i determinacją, ale bywa porywcza, egocentryczna, impulsywna i złośliwa. Nie da się lubić, ale jednocześnie trzyma się za nią kciuki. Jest po prostu ludzka - bez hagiograficznych naleciałości, które wpisane są w schematyczny wymiar "Matki Polki". Lusiński i Gorol stworzyli postać bardzo uniwersalną, w której przejrzeć mogą się nie tylko polskie matki osób z niepełnosprawnościami, ale po prostu kobiety, które na co dzień walczą, aby ich prawa człowieka i prawa obywatelskie były respektowane.
W końcu: do kin trafia film o walce jednostki z polską biurokracją, bezdusznym systemem, który nie przytłacza swoją beznadzieją. Bo chociaż jest to gorzka opowieść o naszej nadwiślańskiej rzeczywistości, to wypełniony jest czułością, dobrą energią i nadzieją, że takich Marysiek, które zmieniają nasz świat na lepsze, jest więcej.
Sama Gorol jest zachwycająca pod wieloma względami. Jedna z najwybitniejszych aktorek teatralnych pokolenia millenialsów, wreszcie otrzymała szansę, żeby rozwinąć filmowe skrzydła. W rzeczywistości ta filigranowa, charyzmatyczna artystka, w filmie hipnotyzuje i przykuwa całą uwagę od pierwszego kadru. Tak pisanych i granych postaci nasze kino potrzebuje jak najwięcej. Oby większość z nich trafiały w ręce tej niesamowitej Ślązaczki.
"Śubuk" w reżyserii Jacka Lusińskiego w kinach od 2 grudnia.
"Kobieta na dachu"
Małgorzata Gorol to nie jedyna perła polskiego teatru, której w końcu ktoś zaufał i dał rolę, na jaką zasługuje. Kolejną jest Dorota Pomykała. Tylko że aktorka Starego Teatru w Krakowie ponad 40 lat czekała, aż ktoś jej w pełni zaufa i pozwoli jej rozkwitnąć. Tę szansę dała jej Anna Jadowska w "Kobiecie na dachu", a Pomykała stworzyła postać 60-letniej położnej Mirki, zapisując się na zawsze w historii polskiego kina. Nie tylko dlatego, że otrzymała za tę kreację nagrody podczas nowojorskiego Tribeca Film Festiwal oraz gdyńskiego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Przede wszystkim w brawurowy sposób ucieleśniła losy wielu kobiet, które dotychczas dla polskiego kina - ale nie tylko - były niewidzialne. Pochłoniętych życiem i potrzebami innych do tego stopnia, że jedyną własną przyjemnością, na jaką starcza im czasu, to samotny papieros wypalany na dachu bloku.
Mirka z pozoru jest niczym nie wyróżniającą się z tłumu kobietą. Taką samą jak wiele mijanych na ulicach, zarówno wielkich miast, jak i mniejszych miejscowości. Mało śpi, dba o to, żeby jej domowa krzątanina nie obudziła męża czy dorosłego syna. Jest oddana pracy. Pewnego dnia coś w niej pęka i ze łzami w oczach próbuje napaść na bank z niewielkim nożem kuchennym. Tu należy postawić kropkę.
"Kobieta na dachu" to Polska, jaką każdy z nas zna, ale stara się jej nie widzieć, pełna sprzeczności, zmagająca się z codziennymi wyzwaniami i społecznymi niesprawiedliwościami. Od pierwszego ujęcia czuć to, że film zrobiony jest w całości przez kobiety, z ich unikalną wrażliwością. To rzadki przykład produkcji, w której za niemal wszystkie najważniejsze obszary odpowiedzialne były utalentowane artystki: reżyseria, scenariusz, zdjęcia, scenografia, kostiumy, muzyka, montaż (tu pracował duet Julia Gregory oraz Piotr Kmiecik), charakteryzacja. Za produkcję odpowiadał również duet damsko-męski. Jest to o tyle ważne, ponieważ w efekcie nie jest to film, który stawiałby kobiety przeciw mężczyznom, czy redukował doświadczenia kobiet do roli ofiary. Zresztą, "Kobieta na dachu" nie ma w sobie nic z filmu "oskarżycielskiego". Podobnie jak "Śubuk", jest głosem buntu wobec systemu, społeczeństwa, które nie zauważa najsłabszych. Dojrzałym portretem ludzi, których własne błędy, popełnione w dobrej wierze, prowadzą na krawędź parapetu. O tych, którzy niosąc pomoc, zderzają się z niezrozumieniem i odrzuceniem. W ratownictwie medycznym jedna z najważniejszych zasad mówi, że w sytuacji zagrożenia, ratownik musi zatroszczyć się przede wszystkim o własne bezpieczeństwo. I coś z tej zasady jest w "Kobiecie na dachu" - nie da się pomagać innym, zapominając całkowicie o sobie.
"Kobieta na dachu" w reżyserii Anny Jadowskiej w kinach od 9 grudnia.
"Comedy Queen"
Szwedzka reżyserka Sanna Lenken, która w dotychczasowym dorobku ma przede wszystkim produkcje telewizyjne, z pełnometrażową fabułą debiutowała w 2015 roku. Głośny dramat "Moja chuda siostra" światową premierę miał w ramach sekcji Generation Kplus Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, gdzie Lenken otrzymała Kryształowego Niedźwiedzia za najlepszy film sekcji oraz specjalne wyróżnienie jury.
Po siedmiu latach Szwedka powtórzyła swój sukces, odbierając Kryształowego Niedźwiedzia za "Comedy Queen". Ten niezwykły film przeznaczony dla widowni powyżej 10. roku życia, stanowi bardzo rzadkie i oryginalne studium żałoby oraz próby pozbierania się po stracie kogoś ważnego. Scenariusz autorstwa Lina Gottfridssona powstał na podstawie powieści Jenny Jaegerfeld o tym samym tytule. Natomiast pomiędzy fabułami, Lenken udowodniła, że nie jest tylko wprawną reżyserką historii, dotyczących dzieci i młodzieży. Stworzyła kilka odcinków szwedzkich serialowych hitów: "Tunna blå linjen" oraz "Thunder in My Heart".
"Comedy Queen" to słodko-gorzka historia 13-letniej Sashy, która mierzy się ze stratą matki. Nastolatka wymyśla własny sposób, żeby uporać się z emocjami, których ta śmierć jest źródłem. Chce zostać komiczką, żeby w ten sposób rozśmieszyć swojego tatę. Jak się szybko okazuje, dziewczyna nie ma kontroli nad tym, co przeżywa. Mało tego: nie potrafi o tym mówić, odsuwając od siebie wszystkich, którzy chcą jej pomóc. Film uderza w najdelikatniejsze struny dzięki precyzji, z jaką została rozłożona cała paleta emocji. Bo tak jak w prawdziwym życiu, w zderzeniu ze stratą człowiek musi zmierzyć się nie tylko z bólem, ale także ze złością, gniewem, bezradnością, przelotnymi chwilami radości. Na szczególną uwagę zasługuje wybitna kreacja aktorska Sigrid Johnson, która wcieliła się w Sashę. Johnson zagrała już w kilku filmach i serialach, ale to w roli Sashy w pełni rozkwitła. Taki talent, wielobarwność, świadomość, dojrzałość czy wszechstronność rzadko widzi się na wielkim ekranie w przypadku nieletnich aktorek i aktorów. Zresztą niejeden dorosły może jej tego wszystkie pozazdrościć. Warto zapamiętać to nazwisko.
"Comedy Queen" w reżyserii Sanny Lenken w kinach od 30 grudnia.
"Fabelmanowie"
Stevena Spielberga nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, bo trudno sobie wyobrazić współczesne kino środka bez twórczości jednego z najczęściej nagradzanych żyjących filmowców na świecie. Amerykanin - jak podpowiada serwis IMDb - na koncie ma 201 nagród i 249 kolejnych nominacji. Do najważniejszych należą: trzy Oscary - w tym dwa za reżyserię, dwie nagrody BAFTA, 12 nagród Emmy, siedem Złotych Globów, dwie nagrody BAFTA, 12 nagród Emmy i siedem, nagroda za najlepszy scenariusz w Konkursie Głównym Festiwalu Filmowego w Cannes 1974 (za film "Sugarland Express"), honorowy Złoty Niedźwiedź Berlinale oraz honorowe Złote Lwy MFF w Wenecji (1993 r.). Ponadto zapisał się w historii jako reżyser z największym dotychczas sukcesem komercyjnym. Jego 37 dotychczasowych filmów fabularnych przyniosły kwotę 10,6 mld dolarów. To musi robić wrażenie.
W swoim najnowszym filmie "Fabelmanowie" - w fabularyzowany sposób - wraca do tego kim był, zanim stał się Stevenem Spielbergiem. Nawet dla jego najwierniejszych fanów tytuł może być ogromną niespodzianką, bo jest to najmniej spielbergowski film od lat. Dlaczego? Niejednokrotnie zdarzało się, że próby tworzenia filmowych autobiografii kończyły się cukrową watą, sadzeniem się na wielkiego, czasem niezrozumianego, niedocenianego twórcę. Tu jest zupełnie inaczej, w dużej mierze dlatego, że współautorem scenariusza jest jeden z najwybitniejszych amerykańskich dramaturgów i scenarzystów - Tony Kushner. W efekcie powstał bardzo dojrzały, skromny, zdystansowany i czuły film o dorastaniu, podążaniu za marzeniami, rodzącej się pasji i różnym spojrzeniu na to, czym jest sztuka. To również opowieść o doświadczaniu przemocy, antysemityzmie. I chociaż jest to historia, w której Spielberg wraca do własnego dzieciństwa i młodości, to wielu współczesnych młodych ludzi, niezależnie od narodowości i pochodzenia, zobaczy siebie. "Fabelmanowie" to także hołd złożony rodzicom, portret trudnych relacji między nimi samymi, a także między młodym artystą a rodzicami.
Na szczególną uwagę zasługuje Michelle Williams w roli Mitzi Fabelman. Williams skradła całe show jako matka przyszłego filmowca. Stworzyła niesamowity portret utalentowanej pianistki, która mogłaby mieć u stóp cały świat. Jest niezwykle wrażliwa, przepełniona sztuką. Młody Sammy nie zawsze jest w stanie zrozumieć zachowanie matki, która zmaga się z depresją, atakami paniki. To właśnie te trudności były dla niej przeszkodą, by zrobić artystyczną karierę. Sama Mitzi zaś swoje lęki tłumaczy tym, że musi opiekować się czwórką dzieci, dbać o dom, ponieważ rodziny nie stać na opiekunkę. W pewnym momencie to ona jest największym fanem utalentowanego syna, którego motywuje na każdy możliwy sposób. Willimas zaskakuje swoimi zdolnościami, rozległą paletą emocji, mową ciała i charakterystycznym dla lat 50. sposobem mówienia i akcentem. Wszystko wskazuje na to, że Williams dostanie piątą w swojej karierze nominację do Oscara. I oby w końcu akademicy dostrzegli jedną z najciekawszych gwiazd współczesnego Hollywood.
"Fabelmanowie" w reżyserii Stevena Spielberga w kinach od 30 grudnia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Robert Jaworski / Kino Świat