Oscary 2023 już 12 marca. W tym roku wyjątkowo trudno jest typować faworytów. Kategorię "Najlepsza, pierwszoplanowa rola męska" zawłaszczyły jednak dwa nazwiska: Colin Farrell za sprawą wielkiej kreacji w "Duchach Inisherin" Martina McDonagha i Brendan Fraser rolą w "Wielorybie". Ten pierwszy ma za sobą absolutnie niezwykły, najlepszy rok w karierze.
Nie da się ukryć, że 2022 rok był zupełnie wyjątkowy w trwającej już 27 lat karierze Colina Farrella. Najpierw zaskoczył nas jako Pingwin w nowym "Batmanie" Matta Reevesa (i co łatwe nie było - rolą dorównał głośnej kreacji Danny'ego DeVito). Potem także z sukcesem zagrał w dramacie Rona Howarda "Trzynastu". I choć pierwsza produkcja zaowocowała już nawet serialowym spin offem z Pingwinem w roli tytułowej, była to dopiero przygrywka do tego, co aktor pokazał w "Duchach Inisherin" McDonagha.
Film miał premierę na festiwalu w Wenecji, gdzie Farrell za swoją kreację zgarnął już Puchar Volpiego dla najlepszego aktora. Jak wiadomo, impreza na weneckim Lido od lat bezbłędnie wskazuje późniejszych zdobywców Oscarów - by przypomnieć tylko "Jokera" i "Nomadland". Potem była seria nagród amerykańskich krytyków, a wreszcie Złoty Glob. Aż dziewięć oscarowych nominacji dla "Duchów Inisherin", w tym ta dla Farrella, nie było więc zaskoczeniem.
13 marca dowiemy się, czy zmieni się ona w złotą statuetkę.
Gdy nagle kończy się przyjaźń
"Duchy Inisherin" opowiadają historię dwójki przyjaciół - Padraica (Colin Farrell) i Colma (Brendan Gleeson). Opowieść rozgrywa się na irlandzkiej wyspie, w latach 20. minionego wieku, w czasach konfliktu między Wolnym Państwem Irlandzkim a Wielką Brytanią. Oryginalny tytuł filmu to "The Banshees of Inisherin", a "banshee" w wierzeniach irlandzkich to zjawa przepowiadająca śmierć.
Bohaterowie są jak ogień jak woda - młodszy, wesołkowaty Padraic stanowi przeciwieństwo zgorzkniałego Colma. Mężczyźni od lat każdego dnia dnia spotykają się pod wieczór i idą na piwo do jedynego pubu na wyspie. Tam rozprawiają godzinami o codziennych sprawach. Ale pewnego dnia wszystko się zmienia. Colm, bez wyraźnego powodu, zaczyna unikać Padraica. Na pytanie przyjaciela: "Co się stało? Czy czymś cię obraziłem?", rzuca mu w twarz: "Po prostu już Cię nie lubię".
Pádraic początkowo nie może uwierzyć, że to nie żart. "Nie rozumie, dlaczego Colm nie chce się już z nim przyjaźnić. To podobne do stanu, w jakim znajduje się ktoś będący w stałym związku, nagle porzucony przez tę drugą osobę. Myśli sobie wtedy: 'Czy kiedykolwiek było coś prawdziwego między nami, czy nasz uczucie istniało tylko w mojej wyobraźni?" - tłumaczy reżyser Martin McDonagh.
Podkreśla, że dla niego ciekawe jest to, z kim zidentyfikuje się publiczność. Czy zrozumie Colma, który zerwał przyjaźń, bo jak mówi, chce poświęcić się graniu na skrzypcach, które porzucił, i nie zamierza tracić więcej czasu, czy utożsami się z miłym facetem, którego serce zostało złamane? I choć Colm ostrzega: "Za każdym razem, gdy się do mnie odezwiesz, przyślę ci mój odcięty palec", Padraic jest przekonany, że odzyska przyjaciela. Zirytowany Colm spełnia więc swoją groźbę, co daje początek serii dramatycznych, pełnych przemocy zdarzeń.
Reżyser nie wartościuje pragnień bohaterów, rozumie pobudki postępowania starszego o kilkanaście lat Colma, który chce wykorzystać czas, jaki mu pozostał. Skupia się jednak głównie na konsekwencjach odrzucenia Padraica. Wyjątkowość obrazu Irlandczyka polega na tym, że widz opowie się za tym, co jemu samemu jest bliższe. Dla wielu z nas za zachowaniem Colma kryje się strach, że zostanie zapomniany po śmierci, to on kieruje jego działaniem. Padraic pada ofiarą jego strachu, a utrata przyjaciela niszczy jego wrodzoną, dobrą naturę. Z czasem ból zmienia się w złość i chęć zemsty.
Farrell genialnie wygrywa każde ze zmieniających się uczuć. Z jego wyrazistej twarzy odczytujemy targające bohaterem emocje. Życząc aktorowi jeszcze wielu znakomitych ról, trudno jednak nie pomyśleć o tym, że niewykluczone, iż to właśnie w "Duchach..." zagrał rolę życia. Jego poczciwy Padraic, który porzucony szuka ukojenia w przyjaźni ze zwierzętami, całkowicie kradnie nasze serca.
Bądźmy szczerzy - dla wielu z nas odkrycie skali jego talentu będzie zaskoczeniem.
"Zasadniczo przyzwoity chłopak"
Colin James Farrell urodził się 31 maja 1976 roku w Dublinie. Jego ojciec i wujek byli zawodowymi piłkarzami Shamrock Rovers FC. W dzieciństwie chciał pójść w ich ślady, a potem zamierzał zostać muzykiem. Ma brata i dwie siostry, z których starsza to jego osobista asystentka. Kształcił się najpierw w katolickiej szkole na przedmieściach Dublina, a następnie w ekskluzywnej, prywatnej szkole dla chłopców. Uzdolniony muzycznie, jako nastolatek brał udział w przesłuchaniu do znanego zespołu muzycznego Boyzone, jednak bez powodzenia.
Do aktorstwa zachęciła go rola Henry'ego Thomasa w "E.T" Stevena Spielberga (1982), która wzruszyła malucha do łez. Za namową brata zaczął się kształcić w szkole teatralnej Gaiety School of Acting w Dublinie. Porzucił ją jednak, gdy pojawiły się oferty ról. Na dużym ekranie pojawił się w debiucie reżyserskim aktora Tima Rotha "Strefa wojny" w 1999 roku.
W 2000 roku Colin Farrell zagrał pierwszą główną rolę - szeregowego Rolanda Bozza w niedocenionym amerykańskim dramacie antywojennym "Kraina tygrysów" w reżyserii Joela Schumachera. Nie było to łatwe, bo Irlandczyk musiał opanować teksański akcent. Akcja filmu toczy się w obozie szkoleniowym dla żołnierzy, którzy trafią na wojnę w Wietnamie. Piekło, jakie fundują im dowódcy, potęguje ich strach. Zbuntowany bohater Farrella opiera się tym metodom szkolenia, sprawiając problemy przełożonym.
Krytycy dostrzegli go od razu. Pisali: "Nieznany Colin Farrell błyszczy jako wywrotowy, ale zasadniczo przyzwoity chłopak". Tak zaczęła się jego kariera za oceanem. Wkrótce Joel Schumacher obsadził go ponownie w głównej roli w filmie "Telefon", gdzie wcielił się w uwięzionego w budce telefonicznej przez psychopatę przechodnia, tchórza, który przejdzie przemianę po tym zdarzeniu.
W 2002 roku zauważył go sam Steven Spielberg i obsadził w futurystycznym "Raporcie mniejszości", ekranizacji opowiadania Philipa K. Dicka. U boku grającego główna rolę Toma Cruise'a zagrał jego największego rywala - młodego członka Departamentu Sprawiedliwości. Film okazał się kasowym hitem i zebrał świetne recenzje.
Role w tych trzech filmach przyniosły aktorowi międzynarodową sławę.
Aleksander niezbyt Wielki
W XXI wiek wciąż bardzo młody, bo 24-letni Farrell wszedł jako jasno świecąca gwiazda. Dostawał mnóstwo propozycji i bardzo dużo grał, ale niezbyt trafnie wybierał role.
"Wojna Harta", gdzie zagrał u boku Bruce'a Willisa, okazała się klapą, podobnie jak "Bandyci", w których grał legendarnego Jessego Jamesa. Na szczęście po drodze pojawił się we wspomnianym filmie Spielberga czy choćby w fabularnej wersji głośnego serialu "Miami Vice" w reżyserii Michaela Manna, gdzie wcielił się w Sonny'ego Crocketta, (Tubbsa zagrał Jamie Foxx).
Słaby, niestety, okazał się też "Rekrut", w którym wystąpił z nadziejami u boku swojego mistrza, Ala Pacino. Colin wcielał się w młodego agenta CIA, któremu stary wyga Pacino ułatwia awans. To po tym filmie Al Pacino powiedział o nim, że jest jednym z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia i zrobi wielką karierę. Ale kolejny film z Farrellem w roli głównej, mimo wielkiego nazwiska twórcy, okazał się spektakularną klęską.
Chodzi o Olivera Stone'a, który od lat przymierzał się do filmu o Aleksandrze Wielkim, i w głównej roli obsadził właśnie Farrella (początkowo wyborem reżysera był Heath Ledger). Inne pomysły obsadowe w filmie też były kuriozalne – jak pamiętamy, Angelina Jolie, rówieśniczka Colina, zagrała jego matkę! Bezradny Anthony Hopkins w roli Ptolemeusza zupełnie nie miał czego grać. "Aleksander" okazał się nudną i niestrawną wyprawką o Aleksandrze Macedońskim. Najciekawsze, że Farrell wspominał, iż aktorzy na planie byli jednak pewni, że tworzą dzieło oscarowe i szykowali się na nominacje. Dopiero gdy film trafił na ekrany i dostał fatalne recenzje, dotarło do nich, że jest zły.
- Czułem wielki wstyd i wciąż powtarzałem sobie: "Jestem gównianym aktorem", po tym, jak film został zbombardowany przez krytyków – opowiadał Farrell. Przez jakiś czas ukrywał się w ośrodku narciarskim, gdzie chodził wyłącznie w masce i czapce. Został jednak znaleziony przez media.
– Każdemu, kogo spotykałem, czy chciał, czy nie chciał słuchać, mówiłem, jak bardzo mi wstyd - wyznawał. Najbardziej jednak cierpiał z powodu nominacji do Złotej Maliny, za najgorszą rolę pierwszoplanową, której jednak nie otrzymał. Byli gorsi.
"Aleksander" otrzymał w sumie 6 nominacji do Złotych Malin i to w głównych kategoriach – poczynając od filmu, reżyserii i scenariusza, aż po nominacje dla aktorów. Żadna na szczęście nie zamieniła się w statuetkę.
Przystojny Irlandczyk a sprawa polska
Niektóre nietrafione wybory filmowe Farrella wzięły się z faktu, że dość długo część reżyserów chciała go widzieć jako amanta, on zaś średnio sprawdza się w tej roli mimo tzw. warunków. Podsycała tę opinię jeszcze opinia playboya, na którą wciąż umieszczany na liście "najpiękniejszych" magazynu "People" aktor zapracował głośnymi romansami i ciągłymi zmianami partnerek.
Uwodzić miał więc w słabiutkim "Pytając o miłość" z udziałem Salmy Hayek, w nieudanej adaptacji "Panny Julii" z samą Liv Ullmann za kamerą, czy w końcu w romansie Neila Jordana "Ondine", który zapamiętamy wyłącznie w kontekście spotkania Farrella z naszą rodaczką Alicją Bachledą-Curuś. Romansem tej pary zapoczątkowanym na planie, niestety, znów słabego filmu, przypieczętowanym potem narodzinami ich syna, emocjonowała się cała Polska. Gdy dobiegł końca, tabloidy nie kryły zawodu, choć para rozstała się w przyjaźni.
Bodaj jedyny raz aktor czuł się w roli amanta jak ryba w wodzie w kostiumowym filmie Sofii Coppoli "Na pokuszenie" (2017), w remake'u filmu Dona Siegela z 1971 roku. Wcielił się w rannego żołnierza, który trafia na rekonwalescencję do żeńskiej szkoły z internatem. Pół wieku temu tę rolę zagrał Clint Eastwood, ale Farrell wcale nie wypadł gorzej. Film zdobył Złotą Palmę za reżyserię na festiwalu w Cannes.
Ale to było już po wielkim przełomie w jego karierze.
Złota dekada
Wspomniany przełom w karierze nastąpił, gdy Farrell spotkał Martina McDonagha, debiutującego wówczas filmem "In Bruges" (2008). Reżyser nie tylko kilkanaście lat później "doprowadził" go do oscarowej nominacji, ale od początku oferował mu role, w których nareszcie mógł się spełniać.
Czarna komedia "In Bruges" (idiotyczny polski tytuł "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" zupełnie się nie przyjął) to historia dwóch płatnych morderców odesłanych po nieudanej akcji do Belgii, gdzie mają czekać na instrukcje. Włóczą się bez celu po pięknej Brugii, warcząc na siebie dialogami McDonagha. Miasto okazuje się dla nich rodzajem symbolicznego czyśćca. Zmuszeni są zastanowić się nad swoimi grzechami i wybrać drogę - ku odkupieniu lub wiecznemu potępieniu. Całość podlana jest czarnym humorem, a kreacje aktorskie Colina Farrella i Brendana Gleesona składają się na kapitalną zabawę z porcją refleksji.
Rola Raya, początkującego płatnego mordercy, przyniosła Farrellowi pierwszy Złoty Glob i... zdziwienie, jak wyśmienicie radzi sobie w gatunku, z którym dotąd nie był kojarzony.
W 2012 roku McDonagh nakręcił kolejny film w gwiazdorskiej obsadzie: "Siedmiu psychopatów", również z Colinem w głównej roli. Tym razem bohaterem jest scenarzysta, który kończy pisać scenariusz pod tym tytułem. Potrzebuje inspiracji. Jego przyjaciel, bezrobotny aktor, który dorabia jako złodziej psów, podsuwa mu więc opowieści o psychopatach. W tym samym czasie wraz ze wspólnikiem kradnie też ukochanego psa pewnego gangstera, sprowadzając na całą trójkę prawdziwe kłopoty.
Film zdobył mnóstwo nagród przeznaczonych dla niezależnego kina. Los sprawił, że Farrell nie mógł wystąpić w znakomitych "Trzech bilboardach za Ebbing, Missouri" McDonagha. Obiecał jednak, że rzuci wszystko, by pojawić się na planie jego kolejnego filmu. Kolejnym, jak wiemy, okazały się właśnie "Duchy Inisherin".
Pokłosie wielkiej przyjaźni
Ale spotkanie z irlandzkim reżyserem miało wpływ nie tylko na życie zawodowe Farrella. Pod wpływem przyjaźni z dramaturgiem (wcześniej McDonagh pisał sztuki teatralne) aktor zainteresował się jogą i zaczął chronić swoją prywatność. Jakby niespodziewanie dojrzał. Nie bez powodu, odbierając Złoty Glob za rolę w "Duchach…", żarliwie dziękował McDonaghowi za to, że w niego uwierzył.
Pomiędzy kolejnymi filmami McDonagha zdążył zagrać jeszcze w kilku świetnych filmach - jak choćby w dramacie science fiction "Lobster" Jorgosa Lantimosa, gdzie u boku Rachel Weisz, odmieniony - safandułowaty, pojawiał się w alternatywnym świecie, którym rządzą dziwne reguły. Samotnicy umieszczani są w hotelu, gdzie w ciągu 45 dni muszą znaleźć partnera. Inaczej czeka ich przemiana w zwierzę. Tak więc pozostaje związek jako rodzaj transakcji.
Później było "Zabicie świętego jelenia" tego samego twórcy, oniryczny dreszczowiec, w którym wraz z Nicole Kidman w roli żony, zmuszony był cierpieć za grzechy z przeszłości i dokonywać karkołomnych życiowych wyborów.
W obu filmach wypadł znakomicie, a Lantimos, jeden z ciekawszych europejskich twórców, dziś zalicza go do grona swoich ulubionych aktorów.
Oscarowe szanse
Mimo wszystkich wymienionych świetnych ról Farrella trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że niejako podprowadziły go one do wielkiej, wybitnej kreacji w "Duchach Inisherin". Czy więc nocą z 12 na 13 marca Akademia to jego właśnie uhonoruje za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w filmie McDonagha?
Typowania krytyków i bukmacherów pokazują, że równie wysokie notowania ma całkiem zasłużenie Brendan Fraser - powracający po dłuższej przerwie w wielkiej (prawdopodobnie również życiowej) roli w "Wielorybie" Darrena Aronofsky'ego.
Tu na dwoje babka wróżyła. W zasadzie należałoby powiedzieć, że panowie idą łeb w łeb. Najlepiej pokazały to tegoroczne Złote Globy, gdzie Farrell odebrał statuetkę dla najlepszego aktora w kategorii komediowej, zaś Fraser - dramatycznej. Tak naprawdę obaj mogliby równie dobrze startować w tej drugiej, ale dzięki takiej decyzji obaj dostali szansę i ją wykorzystali.
"Wieloryb" również startował w weneckim konkursie, ale tam wyżej oceniono rolę Farrella, przyznając mu Puchar Volpiego. Ale już wręczone 26 lutego nagrody SAG (Gildii Amerykańskich Aktorów) wskazują na większe szanse Frasera, który sprzątnął sprzed nosa Colinowi nagrodę dla najlepszego aktora w filmie kinowym. Laureaci nagród SAG najczęściej (choć nie zawsze) pokrywają się bowiem ze zdobywcami Oscarów w kategoriach aktorskich.
Jedno nie ulega wątpliwości: ostateczna batalia o Oscara za najlepszą rolę męską rozegra się między tą dwójką aktorów. Oczywiście zdarzają się niespodzianki i nagle może się okazać się, że statuetka trafi w ręce Austina Butlera, skądinąd znakomitego w roli Elvisa Presleya. Szanse na to eksperci oceniają jednak jako niewielkie.
Ale nawet jeśli złota statuetka trafi ostatecznie w ręce jego największego rywala, Colin Farrell i tak już może mówić o wielkiej wygranej.
Źródło: Goldderby.com, tvn24.pl