W Polsce cały czas jest grany i lubiany, a ludzie o nim mówią. Jest żywą legendą muzyczną, a gdyby urodził się za granicą, to w kwestii standardów byłby na równi z takim na przykład Frankiem Sinatrą. A teraz jeszcze okazało się, że jazzowo również niejednego skrzypka o międzynarodowej sławie mógłby przeskoczyć – opowiada Katarzyna Wodecka-Stubbs, córka artysty, producentka nowej płyty "Wodecki Jazz '70 – dialogi".
- A ja, kiedy o nim myślę, to najbardziej lubię go w domu, z rozpiętą białą koszulą albo siedzącego na balkonie i palącego papierosa, a czasem leżącego na sofie i słuchającego domowego gwaru – dodaje.
Multiinstrumentalista, który najbardziej ukochał skrzypce. Kompozytor do dziś niezliczonej ilości utworów. Aranżer muzyczny, wodzirej i wokalista, którego pokochały pokolenia Polaków. Zbigniew Wodecki urodził się 6 maja 1950 roku w Krakowie, w muzycznej rodzinie, dzięki której już w wieku 16 lat założył swój pierwszy zespół, a rok później dołączył do legendarnej Piwnicy pod Baranami. Jeszcze przed swoimi dwudziestymi urodzinami rozpoczął współpracę z Markiem Grechutą i Ewą Demarczyk.
Te krakowskie początki były jedynie zapowiedzią wspaniałej kariery, którą przerwało dopiero jego odejście w 2017 roku. Jednak dorobek artystyczny okazał się przeżyć swojego twórcę i dziś, cztery lata po jego śmierci, cały czas możemy cieszyć nowymi, wcześniej niepublikowanymi kompozycjami i archiwalnymi nagraniami genialnego muzyka. Dba o to jego córka Katarzyna Wodecka-Stubbs, założycielka Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego, dyrektor artystyczna Wodecki Twist Festiwal i producentka najnowszej płyty z jazzowymi kompozycjami swojego taty. Album "Wodecki Jazz ’70 – dialogi" ukazał się 4 czerwca i jest projektem łączącym lata 70. i nową polską scenę muzyczną w jazzowych brzmieniach. Wśród gości pojawili się między innymi Leszek Możdżer, Marek Napiórkowski i Henryk Miśkiewicz.
Estera Prugar: Minęły niedawno cztery lata od śmierci twojego taty Zbigniewa Wodeckiego...
Katarzyna Wodecka-Stubbs: Wszystkie rocznice są trudne. Jeśli kogoś się bardzo kochało, lubiło i straciło, to nigdy nie zostanie bez echa. Uważam, że zarówno Festiwal (Wodecki Twist Festiwal – red.), jak i działalność Fundacji imienia taty pozwalają mi na to, żeby nie wspominać go jedynie sentymentalnie i smutno, ale również cały czas myśleć o nim jako o muzyku i ważnej osobie w skali dziedzictwa narodowego. Dlatego też powstała płyta "Wodecki Jazz '70 – dialogi" – ona jest cofnięciem się w czasie, nawet nie do Zbigniewa Wodeckiego, ale Zbyszka, który poszukiwał siebie w przeróżnych obszarach muzycznych w przepięknym twórczo okresie lat 70.
Twoje myślenie o nim jako o tacie zmieniło się przez te ostatnie lata?
Zależy od kontekstu. To, co teraz dzieje się z jego muzyką, pozwala mi myśleć o nim, jako o fajnym człowieku, a takim zawsze był, nawet jako ojciec małych dzieci. Chociaż chyba lepszym był dziadkiem, bo miał na to więcej czasu i cierpliwości. To wszystko się zmienia i ewoluuje. Znam teraz kilka twarzy taty, ale aktualnie najbardziej widoczna jest dla mnie ta szalonego, eksperymentującego, młodego muzyka.
Był moment, w którym musiałaś sobie poradzić z byciem dzieckiem artysty?
Nigdy nie miałam z tym większego problemu. Oczywiście mogę mówić wyłącznie za siebie, a nie za moje rodzeństwo, ale ja mam poczucie, że wyszliśmy z bardzo normalnego domu, który był otwartym krakowskim domem pełnym gości. Moja mama zawsze o wszystkich dbała. Babcia, mama mojego taty, również miała taki dom otwarty, więc on był w ten sposób wychowany, a jednocześnie darzył swoją mamę ogromną atencją, więc zachował się w nim również pewien tradycjonalizm rodzinny mimo tych wszystkich szalonych muzycznych przygód. Dom był dla niego enklawą.
Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że nigdy nie mieliśmy poczucia, że "wow, ten nasz tata". Był też na tyle skromnym człowiekiem, że nawet jakby chciał, to nie potrafiłby nam nic załatwić. Każde z nas musiało sobie radzić samo i to, że byliśmy dziećmi Zbigniewa Wodeckiego, powodowało wiele bardziej lub mniej przyjemnych sytuacji, ale niewiele za tym szło, poza tym naszym wychowaniem. Nie mieliśmy zbyt dużo lub zbyt mało – nie byliśmy rozpieszczani, ale też zawsze byliśmy zadbani.
Ja bardzo szybko wyprowadziłam się z domu, zaczęłam pracować zawodowo i rozwijać się, więc w późniejszych latach byliśmy z tatą przyjaciółmi. Wystarczył jeden telefon, żeby wyskoczyć razem na rosół na Nowy Świat w Warszawie.
Cofając się w czasie w jego muzyczny świat, odkryłaś coś, czego o nim nie wiedziałaś?
Na pewno odkrywam go w inny sposób, bo tata był bardzo otwarty i bezpośredni, więc chyba nie da się go odkryć na nowo jako człowieka. Był wodzirejem, który szalał i wszyscy go uwielbiali. Do dziś, kiedy spotykam kogokolwiek ze środowiska muzycznego, wszyscy mówią o nim tylko dobre rzeczy. Minęły cztery lata, a ja cały czas rozmawiam z jego przyjaciółmi czy znajomymi muzykami i zawsze jest w tych rozmowach ta sama energia. Tak, jakby tych ostatnich lat nie było, a tata miał zaraz zadzwonić i powiedzieć, że do nas przyjeżdża.
Natomiast teraz faktycznie odkryłam jego kolejną twarz – jazzową, której się nikt po nim nie spodziewał. Ja jestem wstrząśnięta wybitnością tego okresu w jego życiu. Jest to muzyka skrzypcowa, instrumentalna, połączona z ekstrawagancką zabawą głosem.
Jak wyglądała praca nad płytą "Wodecki Jazz '70 – dialogi"?
Zaprosiłam do tego projektu między innymi Leszka Możdżera i jeśli on powiedział, że jest to fantastyczne i wybitne, to nie miałam cienia wątpliwości, że muszę ten materiał pokazać publiczności.
Tym razem podeszłam do taty jako producent, którym jestem z zawodu, który spotyka na swojej drodze tak zdolnego dwudziestoparolatka, jakim był ojciec w latach 70. i nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, aby się nim zająć i wydać mu płytę.
Obawiam się, że dziś nie zostało wielu muzyków, którzy umieliby zagrać w ten sposób. Tu nie chodzi nawet o wirtuozerię orkiestrową Paganiniego czy Mieczysława Karłowicza, którego tata potrafił zagrać od tak, po prostu, tylko o zupełnie inną, nieprawdopodobną jakość.
Starałam się ten album stworzyć jak zwykle twistowo, dodając nowej jakości, czyli nie ograniczać się jedynie do samych archiwów, ale zaprosić do udziału również gości, znakomitych jazzmenów, jak na przykład Marka Napiórkowskiego, Henryka Miśkiewicza i Pawła Dobrowolskiego.
Mam nadzieję, że płyta ukaże się również za granicą. I szersza publiczność będzie mogła "spojrzeć" na młodego, niebywale zdolnego Zbyszka, który w latach 70. grał u pani Ewy Demarczyk, Marka Grechuty i w Orkiestrze Radiowej. I miał swój zespół, który nazywał się chyba Czarne Perły, również kapitalne. A jeszcze do tego biegał po klubach i grał szałowy jazz.
Nie obawiałaś się tego, że te jazzowe kompozycje z lat 70. mogą nie spodobać się części fanów Zbigniewa Wodeckiego?
Nie, ale nie ma co ukrywać, że jazz jest wymagający, a szczególnie ten jazz taki jest. To nie są łatwe utwory, niektóre są bardzo długie, ale to nie zmienia faktu, że fani są różni. Są tacy, którzy wybierają "Pszczołę" lub "Zacznij od Bacha", ale na pewno są również ci, którzy zakochają się najbardziej akurat w tej muzyce. A ja i tak będę szła obraną przez siebie drogą, bo tata miał naprawdę wiele muzycznych twarzy i nie ma sensu ograniczać się do jednego rodzaju koncertu, kiedy można grać wszystko.
Zamierzam wyciągnąć jeszcze trudniejsze rzeczy, na przykład oratoryjne. To też nie będzie bułka z masłem dla każdego, więc niech każdy słucha muzyki taty tak, jak lubi. Myślę, że to jest najlepsza recepta.
A mogą pojawić się też zupełnie nowi fani?
Jestem o tym absolutnie przekonana. To się wydarzyło po Mitchach (zespół Mitch & Mitch, z którym Zbigniew Wodecki nagrał ostatni wydany za jego album – red. ) i na pewno wydarzy się również po jazzie, a już mam takie sygnały. Poza fanami, myślę, że te kompozycje mają szansę również dotrzeć do akademickiego środowiska muzycznego. Otwiera się rozdział, który pozwoli pokazać niezwykle inspirujący jazz tamtych lat.
Wiadomo już, ile utworów skomponował Zbigniew Wodecki?
Ciągle nie umiem odpowiedzieć na to pytanie precyzyjnie, ale na pewno kilkaset. Mam listę, na której zmieniają się aranżacje tych samych utworów, czasami wykonania, które należały tylko do taty, mimo że ktoś inny tworzył kompozycje, co się nie zdarzało często, ale jednak. Podczas różnych wywiadów z muzykami cały czas dowiaduję się, że są jeszcze inne rzeczy, które wykonał dla nich, nigdzie niewydane.
O tacie krąży legenda, według której, jeżdżąc po Polsce, jeśli tylko przyszedł mu do głowy jakiś pomysł, to szybko szedł do najbliższego znajomego, aby go nagrać. Czasami dostaję takie fragmenty muzycznych pomysłów taty i wszystkie, oczywiście, zbieram i pokazuję na festiwalach i koncertach.
To wszystko brzmi trochę tak, jakby ktoś, kogo już z nami nie ma, nagle został przywrócony do życia poprzez muzykę.
Ładnie to powiedziałaś, bo tata faktycznie cały czas jest w Polsce żywy muzycznie, ale również osobowościowo. Cały czas jest grany i lubiany, a ludzie ciągle o nim mówią. Natomiast mimo tego, że nie ma go już z nami, to dla mnie niezwykle ważne jest to, aby ta jego nieznana wcześniej muzyka wypłynęła, bo dzięki temu chcę również, żeby przestano zamykać go w czymś, co doprowadza mnie do lekkiej pasji. Chodzi o mówienie, że Zbigniew Wodecki był wspaniałym kompozytorem, muzykiem i konferansjerem znanym z utworów "Chałupy Welcome To" i "Pszczółka". To jest coś, co spędza mi sen z powiek i staram się z tym walczyć. Oczywiście nie za wszelką cenę, bo niech te Chałupy i pszczoła dalej będą, ale nie zapominajmy o tym, że on był przede wszystkim gigantem.
Do dziś jest żywą legendą muzyczną i myślę, że gdyby tata urodził się za granicą, to byłby na równej linii z Natem Kingiem Cole'em i Frankiem Sinatrą – w aspekcie standardów. A teraz jeszcze okazało się, że jazzowo również niejednemu skrzypkowi o międzynarodowej sławie mógłby dorównać, a może nawet niektórych przeskoczyć. Dlatego nie zamykajmy wspaniałych ludzi w pudełeczkach czy ramach.
Był bardzo odważny, grał z różnymi ludźmi, przeróżną muzykę, bo przecież nawet hip hop. Jego współpraca z Mitch & Mitch pokazała, że był otwarty na to, aby jego muzyka inspirowała i pozwalał w nią ingerować. Przez to właśnie ja mam dzisiaj odwagę, by dalej dawać ludziom jego muzykę – jakaś konsekwencja osobowości mojego taty. To nie jest tak, że on nie szanował swoich utworów i pozwalał każdemu zmieniać nutki. Janusz Strobel (gitarzysta jazzowy – red.) powiedział, że fajne jest to, co robię, bo kompozytorem się jest wtedy, jak cię grają – to zdanie mi teraz przyświeca, więc zaiksy dla Janusza.
Jak wspominasz dzieciństwo w Krakowie?
To miasto tętniło życiem, światłami i nocami, podczas których grało się do rana. My, jako małe szkraby, chodziliśmy z rodzeństwem gdzieś pod krzesłami w Klubie Pod Jaszczurami. Pamiętam to, więc naturalnie pojawia się we mnie sentyment, bo jestem wielbicielką tych czasów, nie tylko ze względu na twórczość taty, ale również ogólnie lat 70. Tej jakości, którą dziś coraz trudniej jest nam uchwycić.
Nie powiem, że jak tata wracałam do domu nad ranem śmieciarką, bo jednak mama nas z tych klubów zbierała, ale mając kilka lat, bywaliśmy na koncertach z przyjaciółmi taty i pamiętamy tamten świat. Tak samo grało się i śpiewało w naszym domu.
W maju tego roku otworzyliśmy Skwer imienia Zbigniewa Wodeckiego (w Krakowie – red.), na którym stoi altana. Na tym otwarciu pojawił się między innymi wybitny polski skrzypek Mariusz Patyra, który również grał z tatą, ponieważ on uwielbiał młodych i zdolnych. Wiadomo, że Mariuszowi nie trzeba pomagać, bo on już jest fantastyczny, ale ojciec zabierał go ze sobą na koncerty. Naprawdę ogromnie cenił utalentowanych ludzi i teraz my staramy się to kontynuować. W każdym razie tego dnia przyjechał do nas również Zbigniew Paleta – muzyk, wspaniały skrzypek, który grał z Ewą Demarczyk. W pewnym momencie wyjechał do Meksyku, a mój tata zajął jego miejsce. Spotkaliśmy się w gronie przyjaciół i oczywiście rozmawiając o tamtych czasach. W pewnej chwili panowie wyciągnęli skrzypce i zaczęli grać. Siedzieliśmy w środku miasta, w kawiarni w Krakowie, a oni grali, a my słuchaliśmy, rozmawialiśmy i śpiewaliśmy. To jest dar, którego nie ma każde miasto, choćby ze względów logistycznych. Ten duch Krakowa cały czas ma swoją moc.
Czego dziś brakuje, aby uchwycić "to coś", co było wtedy?
To był świat muzyki żywej, a nie celebrytów, telewizji czy internetu. To nie chodzi nawet o to, co jest lepsze lub gorsze, bo oczywiście można by powiedzieć, że muzyka była lepsza, kiedy człowiek potrafił się nią dzielić. Ale nawet teraz zdarzają nam się sytuacje, że z muzykami po festiwalu jamujemy po koncertach, trochę rozmawiamy przy tym o tacie i mijającym wieczorze. Zawsze gdzieś znajduje się fortepian czy pianino, pojawia się muzyka, ktoś śpiewa i w ten sposób trochę cofamy się w czasie. Dzielenie się muzyką to wspaniały rodzaj piękna. Tata przecież prawie codziennie jeździł na jakiś koncert – do małego domu kultury, filharmonii czy muszli koncertowej. Zawsze go było pełno, a ludzie to lubili.
No właśnie, bo będąc wybitnym skrzypkiem i kompozytorem, a także znanym i lubianym piosenkarzem czy wodzirejem, Zbigniew Wodecki potrafił odnajdywać się zarówno na zupełnie małych, jak i na ogromnych, wspaniałych scenach.
W rozmowach z przyjaciółmi, z muzykami mówimy, że tata wybrał muzyczną wolność. Często dążąc do jakiejś konkretnej wybitności, ludzie zamykają się i chwała im za to, bo dzięki temu tworzą swoje arcydzieła, ale on wybrał bycie z ludźmi.
Myślę, że na pewno był w nim jakiś żal o to, że muzyka, którą stworzył w latach 70., nie została doceniona w swojej współczesności. Może wybrał ten styl estradowy z repertuarem bardziej klasycznym, ale myślę, że jako muzyk bardzo ucieszył się, kiedy powstała, a właściwie wróciła po 40 latach płyta "1976: A Space Odyssey" i Mitchowie zaczęli bawić się tą jego muzyką. Otworzyło się wtedy jakieś okienko, dzięki któremu zaczął przygotowania do nowego albumu, którego materiał odbiegał od tych znanych standardów. Wracał trochę do jazzu, do innej przestrzeni. Nie zdążył go dokończyć, ale "Dobrze, że jesteś" zostało wydane z częścią nagrań, która pozostała. Wydaliśmy ją z Rafałem Stępniem, z którym tata pracował nad tym materiałem.
Nie chcę nazywać tego, co robię misją, bo to zbyt patetyczne słowo, ale naprawdę cieszę się jak dziecko - i to nie dziecko artysty, tylko po prostu dziecko - że mogę pokazać kawał wielkiej muzyki. Bez względu na to, czy tata z nami jest, czy go nie ma, choć moim zdaniem, on cały czas jest.
Zastanawiasz się nad tym, co czułby, widząc płyty ze swoją niewydaną wcześniej muzyką, jak patrzyłby na Wodecki Twist Festiwal?
Przez cztery lata trwania festiwalu, w bardzo trudnym miesiącu pogodowym, jakim jest czerwiec, gdzie przed pandemią mieliśmy trzy sceny, z których jedna była plenerowa, a w tym roku koncerty odbywały się na dachu wieżowca, jeszcze tydzień przed festiwalem wszystkie prognozy pogody wskazywały, że 4 czerwca będzie padać deszcz i w trakcie koncertu go nie było. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby padało podczas występów, choć zdarzały się deszcze na dziesięć minut przed lub dwadzieścia minut po zejściu ze sceny. Tak że na tym się zatrzymam.
Jest opieka?
Jest. I nigdy nic nam się nie zepsuło – żaden kabelek się nie wypiął. Wszyscy są fantastyczni, nikt się z nikim nie pokłócił, wszyscy się lubią. Tworzymy wielką rodzinę i w tym mieści się moja odpowiedź.
Masz swoje ulubione wspomnienia z tatą?
Kiedy o nim myślę i wspominam, to najbardziej lubię go w domu – na naszych kolacjach, z rozpiętą białą koszulą albo siedzącego na balkonie i palącego papierosa, a czasem leżącego na sofie i słuchającego domowego gwaru. Lubię tatę na naszych spacerach. Wolę raczej te rodzinne wspomnienia od tych scenicznych.
Autorka/Autor: Estera Prugar
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: dzięki uprzejmości Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego