W lutym temperatura spada do -30 st. C, wszystko pachnie gazem, wokół tylko ubita ziemia i szyby naftowe. To miał być american dream dla wielu rodzin, które w ruszyły na dziką północ w poszukiwaniu pracy na polach naftowych. Trafili do przyczep kempingowych na pustkowiu. Nominowany do Oscara „White Earth” J.Christiana Jensena rozprawia się z mitem amerykańskiej ziemi obiecanej na miarę XXI wieku. Film rywalizuje o statuetkę z dwoma polskimi dokumentami: „Joanną” i „Naszą klątwą”.
Wszystko zaczęło się w 2006 roku, kiedy Amerykanie w górzystej formacji Bakken, rozciągającej się na 36 tys. kilometrów kwadratowych w Północnej Dakocie, Montanie i Kanadzie, odkryli ogromne złoża ropy i gazu łupkowego. „Oil boom” ściągnął na północ miliony Amerykanów, którzy stracili pracę z powodu wielkiego kryzysu. Podczas gdy w Las Vegas coraz częściej można było znaleźć ogłoszenia „na sprzedaż”, w miastach Dakoty Północnej niemal wszędzie wisiały kartki z ogłoszeniami pracy.
- Wpadłem na pomysł zrobienia filmu, kiedy usłyszałem o masowej migracji pracowników z mojego rodzinnego St. George w Utah - tłumaczył J. Christian Jensen w rozmowie z „Frontrunner Magazine”. - To było miasto, które dynamicznie rozwijało się dzięki rynkowi mieszkaniowemu, dopóki nie podupadła gospodarka. Wtedy wszyscy zaczęli wyjeżdżać.
White Earth
Z powodu braku bazy hotelowej w rejonie wydobycia w Północnej Dakocie było niezmiernie trudno znaleźć jakikolwiek nocleg, więc czasami jedyną z opcji było spanie w samochodzie J.Christian Jensen
Próba okiełznania Dzikiej Północy ma swoją cenę. Infrastruktura nie nadąża tutaj za gorączką ropy łupkowej i napływającą ludnością. Z powodu braku mieszkań ludzie śpią w ciężarówkach. Zamiast bielonych domków z ogródkiem i drewnianym płotkiem, powstają ogromne osiedla kempingowe. Wiele przyczep jest pospiesznie i tymczasowo rozbudowywanych, by pomieścić kilkuosobowe rodziny.
Jensen jesienią 2012 roku ruszył z kamerą do White Earth, małego miasteczka w Dakocie Północnej, położonego ok. 100 km od granicy z Kanadą. Jeszcze w 2000 roku mieszkało tam 60 osób, ponad dekadę później - jak mówi jeden z bohaterów w filmie - już kilkadziesiąt razy więcej.
Surowość tego miejsca dała się we znaki samemu reżyserowi. - Z powodu braku bazy hotelowej w rejonie wydobycia było niezmiernie trudno znaleźć jakikolwiek nocleg, więc czasami jedyną z opcji było spanie w samochodzie - mówił reżyser.
Film, który o włos by nie powstał
Bohaterami „White Earth” początkowo mieli być członkowie jednej z górniczych rodzin. Jednak na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć do Jensensa zadzwonił ojciec i poinformował, że żona i dzieci nie wytrzymały warunków życia na dalekiej północy i wracają do domu w środowych Stanach.
Jensen zupełnie przez przypadek trafił na dziesięcioletniego Jamesa, który wówczas mieszkał w Dakocie Północnej od roku. Chłopiec przyjechał tu razem z ojcem.
Jensen zdecydował, że to dzieci opowiedzą w jego filmie o łupkowym eldorado. To one są na pierwszym planie, a zdominowany przez dorosłych mężczyzn przemysł wydobywczy jest tylko tłem dla ich opowieści.
- Są fantastyczni, bo patrzą, słuchają i są tacy prawdziwi. Za pomocą dzieci masz dostęp do świata dorosłych, bo one często przekazują rzeczy, które usłyszały od dorosłych bez tej całej lukrowej otoczki - tłumaczył Jensen.
W „White Earth” mówią mali mieszkańcy miasteczka: James, Elena i Leevi. Format jest prosty: troje dzieci, trzy historie.
Nowicjusz
Zawsze byłem przywiązany do osób z peryferiów opowieści. Wyrzutki i outsiderzy często przekazują więcej prawdy o społeczeństwie i instytucjach niż »normalni« ludzie w ramach tego systemu J.Christian Jensen
- Przeprowadziłem się tutaj latem, kiedykolwiek ono nadchodzi. Powiedziałem: wow, to niesamowite, a potem wow, to okropne - mówi na początku filmu chłopiec. Dziesięciolatek mieszka w White Earth z ojcem, który - jak niemal wszyscy - pracuje na polu naftowym i wiecznie nie ma go w domu. Chłopiec nie chodzi do szkoły i - jak sam mówi w filmie - "siedzi w domu i szuka sobie czegoś do roboty". Gra na Playstation, bawi się z psami, rzuca gwiazdkami ninja do prowizorycznej tarczy z zrobionej z kartonowego pudła.
- Zawsze byłem przywiązany do osób z peryferiów opowieści. Wyrzutki i outsiderzy często przekazują więcej prawdy o społeczeństwie i instytucjach niż 'normalni' ludzie w ramach tego systemu - wyjaśniał Jensen.
Imigrantka
Jensen z kamerą wchodzi do przyczepy kempingowej zajmowanej przez latynoską rodzinę. Dziesięcioletnia Elena opowiada, że śpią z rodzicami i rodzeństwem w małym pomieszczeniu, jest strasznie ciasno. Mama pociesza ją jednak, że tata niedługo wybuduje szopę i będzie trochę luźniej.
Ojciec Eleny pracuje w rafinerii, matka sprząta, gotuje obiady pracownikom. To jedyna dorosła osoba, której w filmie Jensen oddaje głos. - Decyzja o włączeniu do filmu głosu matki, Flor, była czymś, nad czym się długo zastanawiałem. (…) Całkowicie mnie rozłożyła, popłakałem się przez jej szczerość i nadzieję, z którymi całkowicie poświęciła się dzieciom. Relacja Flor była tak skoncentrowana na jej dzieciach i ich doświadczeniu, że poczułem, że podjąłem dobrą decyzję - powiedział reżyser.
- Marzę o trzech rzeczach - mówi w filmie Flor. - Że moje dzieci skończą studia, że spotka je lepszy los niż mnie i mojego męża oraz że nigdy nie będą miały rozbitej rodziny.
Obcy
W filmie Jensen oddaje głos także rdzennej mieszkance White Earth, Leevi. Jej rodzina od pokoleń prowadzi tutaj farmę, ma kilka szybów naftowych, dlatego dziewczynka patrzy na przemysł wydobywczy z zupełnie innej perspektywy. Dla niej „oil boom” to przede wszystkim obcy ludzie, którzy się tu nagle pojawili, tysiące samochodów. Żali się, że nie może sama chodzić na spacery, bo wszędzie jest pełno obcych, których ona się boi.
- Myślę, że kiedy będę stara, to Dakota Północna wróci do normalności - twierdzi w filmie.
Ropa zabiera tatusia
„White Earth” opowiada o kryzysie współczesnej rodziny. Często na północ Stanów Zjednoczonych przeprowadzali się sami ojcowie, którzy utrzymywali rodziny, przesyłając im pieniądze. Z czasem kobiety i dzieci dołączały do nich. Tak właśnie było w przypadku rodziny Eleny. Inne dziecko w filmie opowiada, że tata pracuje przez 20 dni w miesiącu i następnie 10 dni spędza w domu. Dziewczynka ze łzami w oczach deklaruje, że „brakuje jej tatusia”.
Z kolei ojciec Jamesa dużo pracuje i rzadko bywa w domu, ale dzwoni do syna po kilka razy dziennie. Chłopiec twierdzi, że każda z nich ma zwykle taki sam przekaz, który chłopiec streszcza do: „Kocham cię, zadzwonię później, chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie”.
J. Christian Jensen to absolwent sztuk pięknych na Uniwersytecie Stanforda, uniwersytecki wykładowca filmu dokumentalnego i zdobywca wielu nagród filmowych. Na przestrzeni lat pracował na planie w różnym charakterze, ale - jak sam twierdzi - postawił na własny film. Reżyseruje i kręci filmy krótkometrażowych dla telewizji i do internetu. Pracował i mieszkał m.in. w Brazylii, Chinach i Indiach. Jak sam podkreśla, zawodowo interesują go historie ludzi z krajów nowo uprzemysłowionych. W filmach zderza duchowość, naukę, technologię z nowoczesnym społeczeństwem.
Jego „White Earth” został nominowany do Oscara w kategorii krótkometrażowy dokument. W tej samej kategorii nominowano dwa polskie filmy: „Joannę” Anety Kopacz i „Naszą klątwę” Tomasza Śliwińskiego.
Autor: Patrycja Król / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: J.Christian Jensen