Wśrod statuetek przyznawanych przez Amerykańską Akademię Filmową co roku jest ta jedna, najważniejsza - za najlepszy obraz ostatnich 12 miesięcy. Coś jednak fabryce snów nie działa jak powinno, bo lista laureatów wskazuje na toczącą się od dekad w Hollywood wojnę płci, w dodatku - wojnę nierówną. Filmy o kobietach zdobywały główną nagrodę tylko osiem razy w ostatnim półwieczu. W każdym innym przypadku to historia mężczyzny najbardziej porywała krytyków i filmowców.
Chcecie znać faworyta oscarowej gali? Wyrzućcie z puli wszystkie nominowane filmy opowiadające o kobietach. I tak nie znajdzie się ich wiele, ale ograniczą pole poszukiwań obrazu, o który możecie śmiało założyć się ze znajomymi. Macie 90 proc. szans na to, że obstawicie pewniejszego konia.
Kobiety bez szans
Najlepiej spojrzeć na ostatnie lata, by potem cofnąć się aż do złotego okresu kina lat 70. i odnaleźć tę samą zasadę: faceci górą.
W 2014 r. zwyciężył film "Zniewolony". Być może na Oscara zasłużyłaby też historia jakiejś zniewolonej, ale wśród dziewięciu nominowanych były też w tamtym roku takie obrazy jak "Wilk z Wall Street", "Kapitan Phillips", "Nebraska" i "Witaj w klubie". To dużo mężczyzn. Również "American Hustle" był filmem o nich, a Jennifer Lawrence i Amy Adams miały tam role drugoplanowe. Wśród takiej konkurencji nawet obraz czarnoskórej niewolnicy mógłby się okazać nie tak atrakcyjny dla wciąż kolektywnie bijących się w piersi białych Amerykanów, udowadniających sobie, że nie są rasistami.
Tymczasem "Zniewolony" - zdaniem ogromnej większości sensownych krytyków film co najwyżej średni - już w przedbiegach zostawił w tyle "Tajemnicę Filomeny", prawdopodobnie najbardziej wartościowy film z całej dziewiątki nominowanych. Oscara nie zdobyła też przed rokiem "Grawitacja" opowiadająca o Sandrze Bullock zniewolonej w kosmosie, ale tu należy dodać: na szczęście.
Kompletnie niezrozumiałe dla części krytyków okazało się niewciągnięcie na listę nominowanych do nagrody za najlepszy film roku adaptacji sztuki "Sierpień w hrabstwie Osage". Jeden z najbardziej brawurowych filmów obyczajowych ostatnich lat, ukazujący rodzinę zdominowaną przez kobiety, okazał się dla Amerykanów być może zbyt trudny.
Jak bywało wcześniej?
W 2013 najlepszym filmem roku został "Argo", rok wcześniej "Artysta", a jeszcze wcześniej "Jak zostać królem". Poprzednia dekada to z kolei sukcesy "The Hurt Locker: w pułapce wojny", "Slumdoga. Milionera z ulicy", "To nie jest kraj dla starych ludzi", "Infiltracji" i "Miasta gniewu". Czy ktoś jeszcze pamięta sapera, rozminowującego Irak przez dwie godziny? Ktoś będzie pamiętał za kilka lat trzygodzinny film Martina Scorsese z dłużyznami, które odebrałyby mu każdą nagrodę, gdyby nie to, że przez ponad 30 lat Hollywood nie znalazło czasu, by dać mu Oscara za coś wielkiego? Czy kogoś obchodzi jeszcze historia nastolatka ze slumsów Bombaju, który wygrywa w hinduskim odpowiedniku teleturnieju Huberta Urbańskiego?
W tym czasie Oscar za film roku ominął "Wroga numer jeden", który w przeciwieństwie do "Argo" nie opowiadał o tym, jak Hollywood oszukało ajatollaha i jego armię, ale o kobiecie ponad 10 lat ścigającej Osamę bin Ladena, "Miłość" Michaela Hanekego, który dla Amerykanów jest po prostu za trudny, "Służące" (świetne i opowiadające o problemach rasowych), a także wychwalane przez krytykę "Do szpiku kości", "Czarnego łabędzia" i "Wszystko gra". Te dwa ostatnie filmy musiały nawet walczyć o statuetkę z "Toy Story 3". W 2010 roku z "Hurt Lockerem" przegrała opowieść "Hej, skarbie" znana polskiemu widzowi zapewne lepiej po tytułem "Precious" - film, o którym będzie się mówiło jeszcze przez lata, a ze "Slumdogiem" w 2008 r. Kate Winslet w "Lektorze". O różnicy w jakości tych dwóch filmów nie wypada nawet mówić.
Kobieta-bokser, karnawał i długo, długo nic
Ostatnim obrazem, jaki opowiedział historię kobiety i został uznany za film roku w Hollywood, był "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda. Film z 2004 r. opowiadał o kobiecie, która była bokserem (sic!). Co ciekawe, w 2002 r. triumfowały również kobiety, choć te dużo tańczyły i zatracały się w karnawale ("Chicago"), a nagroda ominęła jeden z najbardziej "kobiecych" filmów ostatnich dekad stworzony w Hollywood, czyli spektakularne "Godziny", opowiadające o życiu aż trzech kobiet.
Triumf "Chicago" przyszedł pewnie nieoczekiwanie, bo po raz ostatni w tamtym czasie kobieta przekonała do siebie Akademię Filmową w 1991 r. Była to zupełnie aseksualna Jodie Foster w "Milczeniu owiec" (jeżeli uznamy, że to rzeczywiście opowieść o pani detektyw, a nie o mordercy). W 1996 i 1997 r. triumfowały romanse - "Angielski pacjent" i "Titanic", choć opowieść o miłości dwojga ludzi przyćmiewała w nich wojna i spektakularna katastrofa. W 2000 r. z "Gladiatorem" Ridleya Scotta przegrała Julia Roberts, odgrywająca autentyczną postać w "Erin Brockovich" - wydawało się, faworycie tamtej oscarowej gali. Roberts dostała przynajmniej nagrodę za rolę kobiecą - szczęście, że Russel Crowe nie mógł być w tej kategorii nominowany.
W 1998 r. doszło z kolei do absolutnej pomyłki przy przyznaniu nagrody "Zakochanemu Szekspirowi". Na statuetkę - jeżeli już chciano ją przyznać kulturze brytyjskiej - zasłużyła "Elżbieta" z niezwykle wyrazistą rolę Cate Blanchett. W tamtym roku najważniejszej statuetki nie dostali też twórcy "Cienkiej czerwonej linii" i "Szeregowca Ryana".
W 1995 r. "Rozważna i romantyczna" na podstawie powieści Jane Austen, z pięknymi kreacjami Emmy Thompson, Alana Rickmana, Kate Winslet i Hugh Granta, nie miała szans z krwią, łamaniem kości i ukrzyżowaniem Mela Gibsona, którego "Waleczne serce" ma w sobie tyle historycznych nieścisłości, że Szkoci wciąż mówią o tym po 20 latach. "Rozważna i romantyczna" mogła też przegrać wyścig z "Babe, świnką z klasą".
MacLaine, Streep i Tandy. Wspaniałe lata 80.
Hollywood było bardziej łaskawe dla opowieści o kobietach w latach 80. Wtedy aż trzykrotnie wygrywały takie historie i wszystkie okazały się wielkimi sukcesami. Pierwszym filmem był komediodramat "Czułe słówka" z Shirley MacLaine, Debrą Winger i Jackiem Nicholsonem. Najlepszy film 1983 r. zdobył też cztery inne statuetki. W 1985 r. triumfowało legendarne już "Pożegnanie z Afryką", w którym na ekranie spotkali się Meryl Streep i Robert Redford. Siedem Oscarów i 11 nominacji filmu opowiadającego o życiu duńskiej pisarki Karen Blixen, zdaniem krytyków odbiegającego poziomem od innych dzieł Sidneya Pollacka, zapewniło tej opowieści miejsce w historii kina. W 1989 r. zwyciężył z kolei "Wożąc panią Daisy" z Jessicą Tandy, która również została nagrodzona. Film zdobył jeszcze dwie nagrody, a nominowany był w dziewięciu kategoriach.
"Annie Hall" i Hepburn
W przypadku nagród Akademii w latach 80. trudno się kłócić z tym, że jakiś z filmów opowiadających o kobietach został niesłusznie pominięty w głosowaniach jej członków. Tamta dekada, a także lata 70., to czasy wielkiego amerykańskiego kina. Wtedy triumfy święciły "Rain Man" (1988), "Pluton" (1986), "Amadeusz" (1984), "Łowca jeleni" (1978), "Lot nad kukułczym gniazdem" (1975), "Żądło" (1973) oraz "Ojciec chrzestny" (1972 i 1974).
Towarzystwo nominowanych było tak wyborne, że bez najważniejszych statuetek musiały się obyć: "Skrzypek na dachu", "Mechaniczna pomarańcza", "Pieskie popołudnie", "Taksówkarz" i "Czas apokalipsy".
W latach 70. tylko jeden film "kobiecy" zdobył Oscara. Przypadł on będącemu u szczytu formy Woody’emu Allenowi i producentom "Annie Hall" (1977) - jednej z ostatnich prawdziwych komedii romantycznych ze świetną Diane Keaton w roli głównej.
Keaton mogła się zresztą pochwalić występem w najlepszym filmie roku, grając główną rolę jako pierwsza aktorka od 13 lat. Wcześniej tę satysfakcję miała w 1964 r. Audrey Hepburn w niezapomnianym "My Fair Lady".
Co się stanie 26 lutego?
W tym roku do wojny płci zostanie dopisany kolejny rozdział. Jak zawsze, przewagę na wstępie mają w niej mężczyźni. Z ośmiu nominowanych do głównej statuetki filmów tylko jeden opowiada o kobiecie, a właściwie z jej perspektywy opowiada historię mężczyzny - Martina Luthera Kinga i przedstawia czasy przemian w społeczeństwie amerykańskim początku lat 60.
"Selma" - prawie zupełnie pominięta w trakcie gali Złotych Globów - cieszy się oszałamiającą popularnością wśród krytyków. Jej bohaterką jest czarnoskóra Amerykanka. Film opowiada o problemach rasowych i jednym z symboli Ameryki. W serwisie RottenTomatoes.com, który rozdziela oceny krytyków od ocen widowni i polega na gremium kilkuset związanych z filmem ludzi oceniających kolejne obrazy, "Selma" ma idealne 100 proc. "świeżości". Jest jedynym filmem ostatnich lat, do którego nikt się nie przyczepił.
A jednak to "Boyhood", "The Grand Budapest Hotel", "Snajper", "Gra tajemnic" i "Birdman" są faworytami do zdobycia najważniejszego Oscara. "Selma" może być najwyżej czarnym koniem.
Kobiet w Hollywood niewiele. Od lat lat coraz mniej
Brak filmów opowiadających o kobietach wśród tych, które mają największe budżety, oraz wśród tych, które są najczęściej nagradzane, da się wytłumaczyć, przytaczając proste statystyki. Jak podał w ostatnich dniach magazyn "Dazed", w tej chwili w Hollywood tylko 7 proc. reżyserów filmów dostających największe budżety na produkcję to kobiety. Oznacza to, że wśród 250 największych filmów 2014 r. tylko 17 wyreżyserowały one. W latach 80. było ich o 2 proc. więcej.
Podobna sytuacja ma miejsce na stanowiskach produkcyjnych. Wśród tych samych 250 filmów 25 proc. załogi stanowią kobiety, ale stanowiska wykonawcze ma już tylko 17 proc. z nich, tymczasem na przełomie lat 80. i 90. budżetami zarządzało 20 proc. pań.
Zdaniem Marthy Lauzen z uniwersytetu w San Diego, zajmującej się monitorowaniem pracy kobiet w filmie i telewizji, te są w "fabryce snów" pomijane. Od lat w przedziwny sposób wzrasta poziom ich izolowania od wielkich pieniędzy i wielkich wytwórni. "Szklany sufit" jest wyraźnie widoczny i jak długo mężczyźni w tej branży nie będą chcieli kobietom zaufać, tak długo Hollywood nie będzie potrafiło zmienić perspektywy, z której patrzy na świat.
Autor: Adam Sobolewski / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Materiały dystrybutora