- Kino, jeśli nie ma w sobie pasji, jest martwe, brzmi fałszywie. Widz to czuje. Chodzi głównie o to, by mówić swoim własnym głosem, bo przecież wszystkie historie świata zostały już opowiedziane. Powtarzamy je po kimś, pozostaje więc robić to po swojemu, by się jakoś wyróżnić - mówi tvn24.pl Jacek Borcuch. Jego film "Nieulotne", mający premierę na festiwalu Sundance, właśnie trafił na nasze ekrany.
Tvn24.pl: Gdy zobaczyłam zapowiedź Twojego filmu, pomyślałam: I znów o młodych! Tym razem bohaterowie są jednak nieco starsi niż we "Wszystko, co kocham". Można by mówić o kontynuacji, gdyby tamten film nie rozgrywał się w latach 80. JACEK BORCUCH: Nawet był taki pomysł, by wsunąć "Nieulotne" do szuflady z napisem: "kontynuacja" na potrzeby promocji, ale to wydało mi się naciąganym chwytem. Jakby się uprzeć, to wszystko można uznać, za rodzaj kontynuacji tego, co zrobiliśmy wcześniej. A ja bardzo chciałem, opowiedzieć historię współczesną. Czemu znów o młodych? Muszę przyznać, że po "Wszystko co kocham" bardzo chciałem jak najdłużej zostać w ich świecie. Są fantastyczni, zarażają mnie tym swoim hiper-optymizmem, tą niebywałą wręcz pasją, która, co ja już wiem, a oni nie, za parę lat zmieni się w malkontenctwo, kalkulacje, cwaniactwo, itp.…Mam wrażenie, że jestem takim wampirem, który karmi się tą ich dobrą energią. (śmiech.) Przebywanie z nimi traktuję jak rodzaj terapii. Skończyłem 40 lat i jestem już w całkiem innym miejscu niż oni, dwa razy od nich starszy. Ale wciąż tęsknie do tego okresu, w którym wiara w życie i we własne możliwości, jest największa.
- Czyżby kryzys wieku średniego? - Nie, nie mam poczucia, że wiek dojrzały jakoś szczególnie daje mi się we znaki. Jestem po jasnej stronie mocy, moje filmy, co chyba widać, są po słonecznej stronie. Jeśli coś mi we mnie samym przeszkadza, to lenistwo, czasem ciąży też bagaż doświadczeń, który zmusza do tego by nie wszystko, co mnie spotyka, przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. A bohaterowie mojego filmu są jeszcze w tym miejscu życia, gdzie chłonie się wszystko. Od początku do końca, bez zastrzeżeń, z taką samą intensywnością. I to właśnie najbardziej mi się w nich podoba. Tak naprawdę sam byłem zaskoczony, że robię kolejny film z rzędu o młodych ludziach. Ale niczego nie kalkulowałem, pomysł zrodził się nagle, i poszedłem za ciosem. Może z perspektywy czasu, będę patrzył na te dwa filmy, jak na dyptyk, niewykluczone. Na pewno na powstanie tego filmu wpływ miał też Jakub Gierszał, który debiutował w moim poprzednim filmie i z którym, koniecznie chciałem jeszcze popracować.
- Ale Twój film to nie tylko opowieść o pasji życia, typowej dla młodości ale także o pożegnaniu z niewinnością, nieuchronnym. - Jak najbardziej. Powiedziałbym, że to przede wszystkim opowieść o końcu niewinności. Nie zdradzając fabuły - po tym, co przydarza się bohaterom, nic już nie będzie takie, jak wcześniej. Nie ma już powrotu do tamtego, beztroskiego świata. Gdzieś powiedziałem, że zrobiłem film o wypędzeniu z raju, i nadal się pod tym podpisuję. - Twoje filmy mają własny, rozpoznawalny styl i sposób opowiadania historii. Jako aktor z wieloletnim doświadczeniem, masz pewnie też własny sposób pracy po drugiej strony kamery. - Na pewno fakt, że sam jestem aktorem ułatwia mi prowadzenie innych na planie. To nie jest tak, że zaczynając zdjęcia, mam dokładnie rozpisane role. Ten proces powstawania scenariusza można porównać z ludzkim życiem - z towarzysząca mu nieprzewidywalnością. To jest tak, że daję szanse mojemu bohaterowi by dojrzał. Nie myślę o widzach, kiedy robię film, oczywiście, zawsze z nadzieją, że ktoś jeszcze go polubi. Wielokrotnie zachwycam się na planie czymś, co się nagle wydarza, wierze w siłę przypadku. Dlatego aktorzy w moich filmach nie mówią sentencji do końca wyuczonych, mają dodać coś od siebie, co nagle pomyślą, poczują… Myślę, że to się sprawdza. Słońce jest w jakimś ujęciu, bo akurat wyszło, a nie bo czekaliśmy na nie z Michałem Englertem (autorem zdjęć przyp. red.) przez cały dzień. Kino jeśli nie ma w sobie prawdziwej pasji, jest martwe, brzmi fałszywie. I widz to czuje. Chodzi więc głównie o to, by mówić swoim własnym głosem, bo przecież wszystkie historie świata już zostały opowiedziane. Powtarzamy je jedynie po kimś, pozostaje więc zrobić to po swojemu. - Podobnie jak „Wszystko , co kocham”, także „Nieulotne” trafiło do konkursu międzynarodowego na Sundance. Co - poza prestiżem, ten największy na świecie festiwal kina niezależnego daje filmowcom? - Bardzo wiele. Z takich bardzo konstruktywnych rzeczy choćby to, że „Wszystko, co kocham” sprzedało się do ponad 50 krajów na świecie, że wyświetlane było w kinach, w naprawdę najważniejszych na mapie filmowej państwach: w Ameryce, w Anglii czy we Francji. A to wyłącznie dlatego, że było na Sundance. To jest tak silna marka, że niemal każdy kraj ma wyselekcjonowane kina, w których wyświetlane jest te 12 tytułów konkursowych z tego festiwalu. To działa w ten sposób, że twój film nie jest prezentowany polski, koreański czy afgański tylko jest właśnie z Sundance. A tak w ogóle, to dopiero przyjeżdżając tam po raz drugi, w tym roku, dowiedziałem się, że oba moje filmy są bardzo „Sundancowe”. - Właśnie, co to znaczy, że film jest Sundancowy?
- W największym uproszczeniu, że ma w sobie jakiś pierwiastek dobra. Ten istotny element amerykańskiego kina, który tak denerwuje Europejczyków - ten ich „american dream”, to ich „keep smiling”….itp. Sundance odrzuca nihilistyczne kino, takie, które nie niesie z sobą nadziei. Ten festiwal to święto demonstrujące miłość do kina, choć to odbywa się w bardzo różny sposób, i w kompletnie różnych filmach. Było np. w konkursie takie afgańskie love story, bardzo podobne do mojego ale w zupełnie innej, wojennej rzeczywistości, gdzie dziewczyna jest gwałcona i wydawałoby się mroczne, a do tego dość naiwne. Ale w tle tego wszystkiego była opowieść o wielkiej, szalonej miłości, o sile dobra. Taki film nie trafiłby na żaden festiwal w Europie. Dziś Europa jest dekadencka, oczekuje wciąż nowych atrakcji, im bardziej perwersyjne i odrażające, tym bardziej podniecające jest dziś europejskie kino. W ogóle Stary Kontynent ma jakiś problem sam z sobą, moim zdaniem, przestał już być centrum świata, w którym dzieją się najważniejsze rzeczy. Teraz one dzieją się w Azji, w Ameryce Południowej, w Indiach… A Europa szuka nowych podniet. Ameryka natomiast pozostała takim Piotrusiem Panem, i nie chce się zmieniać. Naiwnie wierzy w kino z happy endem, w to, że wszystko zawsze może się jakoś szczęśliwie poukładać. I myślę, że taki jest też Sundance, choć trudno go do końca zdefiniować. - Ta markę Sundance, o której mówiłeś, firmuje jedno nazwisko: Robert Redford. Poznałeś go? Tak, rozmawialiśmy już kolejny raz w tym roku, i najbardziej niesamowite było to, że on zapamiętał i mnie, i mój poprzedni film „Wszystko co kocham”. W 1981 roku był w Pradze i obserwował przemiany w Europie Wschodniej z perspektywy Czechosłowacji. Jak spotkaliśmy się znów w tym roku, chciałem przypomnieć, że 3 lata temu, byłem już tutaj z filmem, i zacząłem mu opowiadać, ale mi przerwał: „Pamiętam, to ten o punkach, w 81 roku w Polsce.”
Autor: Justyna Kobus//gak / Źródło: tvn24.pl