Najlepsze koncerty, najdziksze tłumy, najbardziej zdarte gardło i zdecydowanie najbardziej zdeptane trampki - tak można podsumować ostatni dzień Open'er Festival. Ale trzy poprzednie też nie szczędziły muzycznych wrażeń. Open'er '09 przeszedł do historii.
Zawsze myślałam, że zwrot "rzeka ludzi" to pretensjonalna metafora mocno wyolbrzymiająca rzeczywistość. Po niedzieli na lotnisku w Babich Dołach już tak nie myślę. To, co przemieszczało się na terenie Open'era między koncertem Placebo a The Prodigy, to był Nil ludzi, Amazonka spoconych, upojonych (wrażeniami) i spragnionych (napoju) kobiet i mężczyzn i to Nil i Amazonka w porze deszczowej. – Ja chcę do domu – jęknęła dziewczyna wydająca w sklepie ostatnie butelki soku, które znikały z prędkością światła. A dotarcie z punktu A do B wymagało dużo samozaparcia, jeszcze więcej determinacji, a przede wszystkim silnych łokci.
Niedziela była kulminacyjnym punktem trwającego cztery dni Open'era i na ten dzień sprzedano najwięcej biletów. Wejście na teren koncertów już od 19 – co wcześniej się nie zdarzało - wiązało się z kilkuminutowym czekaniem przed bramkami, gdzie ochroniarze przetrząsali kieszenie i plecaki. Ale warto było, co poświadczyć mogą dziesiątki tysięcy ludzi, którzy na koncertach Kings of Leon, Placebo, The Ting Tings skakali, tańczyli, klaskali i zdzierali sobie gardła śpiewając wraz z ulubionymi zespołami.
Niedziela: tysiące ludzi, najlepsze koncerty
Na rozgrzewkę na World Stage publiczność rozbujali Buraka Som Sistema i nieco spóźniona Santigold. Ledwo skończyła, na odległej o kilkaset metrów Main Stage zaczęli Kings Of Leon. Gdy krokiem godnym Roberta Korzeniowskiego (po czterech dniach skakania sprint bywa problematyczny) pokonywałam ów dystans, pisk fanek słychać było bardziej niż gitary. Caleb Followill skwitował ze sceny: - Rany, nie sądziliśmy, że nas tu ktoś kojarzy. Obiecujemy, że jeśli tylko nas zaprosicie, na pewno znów przyjedziemy.
Po nich na scenę wyszli Placebo i dali fantastyczny koncert. Zagrali zarówno piosenki z najnowszej, ciepłej jeszcze płyty "Battle For The Sun", jak i wcześniejsze hity z "Meds" czy "Sleeping with Ghosts". Im też najwyraźniej udzielił się klimat imprezy, bo grali dużo energiczniej niż podczas swojego ostatniego występu na Open'er trzy lata temu. Festiwal zamknęło The Prodigy – i to już było czyste szaleństwo.
Piątek dniem kobiet
Podczas trzech wcześniejszych dni na brak wrażeń też nie sposób było narzekać. W czwartek świetny koncert dała szwedzka grupa Peter, Bjorn & John. Nieco rozczarowali Arctic Monkeys – grali anemicznie i mieli problemy ze sprzętem. Za to nie zawiedli Basement Jaxx.
Piątek z kolei był dniem kobiet. Zaczęła wokalistka naprawdę dużego kalibru, czyli Beth Ditto z The Gossip. Wbity w czarny gorset w rozmiarze XXL wulkan pozytywnej energii dał naprawdę niezły, urozmaicany bezpretensjonalnym zagadywaniem do fanów koncert. Na tym tle blado wypadła szczupła i wystylizowana blondynka Duffy, a honor muzycznych chudzielców uratowała dopiero Alice Glass z Crystal Castles. Jej występ na Tent Stage był niesamowity – Alice miotała się po całej scenie, skoczyła w publiczność, a ich muzyka była hipnotyzująca. Wrażenie zepsuł jednak nieco brak bisów. Oprócz pań (Polskę reprezentowały m.in. Maria Peszek i Gaba Kulka) w piątek wystąpili też The Kooks i Moby.
Sobota: co pije Patton
W sobotę zagrała największa gwiazda festiwalu, Faith no More. – Przyjechałem tylko dla nich. Reszta jakoś niespecjalnie mnie kręci – mówi Michał, który po południu przyjechał z Warszawy, a po koncercie ponownie wsiadł w pociąg w drugą stronę. Zapewnia, że było warto. Rzeczywiście, Mike Patton dał z siebie wszystko, a zespół bisował dwukrotnie. Oprócz fanów niezapomnianych wrażeń i powodów do niejednego toastu koncert dostarczył też producentowi jednej z polskich wódek - wokalista zareklamował bowiem jego wyrób pokazując w dużym zbliżeniu, czym raczył się na rozgrzewkę. A na deser ze sceny głównej zabrzmiały świetne drum'n'bassowe bity w wykonaniu Pendulum.
Jak długo trzymać opaskę?
- Po The Kooks mogłem wyżymać koszulkę. Po Kings of Leon byłem tak zdeptany, że myślałem, że zszedł mi paznokieć. Super impreza, ale jestem wykończony – podsumował 19-letni Maciek. Jest poniedziałek rano, a chłopak nadgarstku wciąż ma zieloną opaskę, na którą w czwartek wymienił czterodniowy bilet. Nie on jeden. – Myślisz, że ile można ją zostawić? Tydzień? Dwa to chyba przesada? – poważnie zastanawiały się dziewczyny w SKMce, na oko późne liceum.
Od czwartku do poniedziałku rano ludzie z opaskami opanowali Trójmiasto. Ceny kwater i w gastronomii skoczyły przynajmniej o połowę, dostanie się do pociągu SKM w godzinach 18-21 graniczyło z cudem, a stali mieszkańcy z mniej lub bardziej stoicką rezygnacją znosili najazd wielojęzycznego tłumu na ich miasto. W rozładowaniu problemów komunikacyjnych nie pomogła tocząca się w tym samym czasie konkurencyjna impreza – parada największych żaglowców.
Organizacja nie bez zgrzytów
Nie obyło się też bez problemów na samym terenie festiwalu. TOI-TOIów było tradycyjnie za mało, podobnie jak pryszniców oraz miejsc na polu kempingowym. Karty zbliżeniowe, którymi można było płacić za napoje i jedzenie byłyby świetnym pomysłem… gdyby nie to, że zaopatrzono w nie jedynie co piąty dystrybutor piwa – co sprawiało, że do kilku były gigantyczne kolejki, a w większości nalewacze byli bezrobotni. Wreszcie tłumy w niedzielę zdecydowanie przekraczały możliwości lotniska w Babich Dołach i zatrudnionego personelu.
Jednak w sumie tegoroczny Open'er ponownie potwierdził, że Gdynia jest stałym i ważnym punktem na europejskiej wakacyjnej mapie festiwalowej. To świetnie zorganizowana (poza paroma potknięciami), profesjonalnie przygotowana, bezpieczna impreza, a co najważniejsze, zapraszająca zespoły, które potrafią rozbujać kilka tysięcy ludzi. Do następnego roku.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/Adam Warżawa