Jose Gonzalez nie zawiódł. Na warszawskim koncercie pięknie śpiewał, grał na swojej gitarze z precyzją muzyka klasycznego i stworzył niezapomniany nastrój. Szkoda tylko, że jego występ trwał tak krótko.
Muzyczny wieczór w Palladium rozpoczął krótki recital młodego amerykańskiego gitarzysty występującego pod pseudonimem Death Vassel. Jego hipnotyczne, folkowe kompozycje, wyśpiewane androgynicznym głosem stanowiły zapowiedź tego, co warszawską publiczność czekało w dalszej części koncertu. Amerykanin, podobnie jak Gonzalez, tworzy muzykę klimatyczną i przepełnioną mistyką. Jego kompozycje są jednak o wiele bardziej dynamiczne, niż te z płyt Szweda.
Mistrz melancholii na scenie
Po krótkiej przerwie na scenę wszedł wreszcie ten, na którego występ czekała wypełniona po brzegi sala. Skromny, jakby lekko onieśmielony młody chłopak z gitarą w ręku usiadł na stołku i bez zbędnych przywitań (wystarczyło krótkie „cheshch”) zaczął grać. W jednej chwili na sali zapanował niezwykły nastrój. W muzyce, Gonzalez łączy bowiem żywiołowość jego latynoskich korzeni i chłód Skandynawii, gdzie przyszedł na świat i mieszka.
Kompozycje z nowej płyty „In our nature”, przeplatały się z dobrze znanymi melodiami z przebojowego albumu „Veneer”, dzięki któremu o Szwedzie usłyszał świat. Było oczywiście rewelacyjne hipnotyczne „Heartbeats”, świetne „Lovestain” i „Crosses”, a także cover utworu „Teardrop” z repertuaru Massive Attac.
Muzyce towarzyszyły przepiękne wizualizacje, znakomicie podkreślające atmosferę panującą w Palladium. A gdy powoli nastrój ten zaczął całkowicie pochłaniać słuchaczy… koncert się skończył. Były oczywiście jeszcze długie bisy, ale pewien niedosyt pozostał. Słuchając muzyki tak pięknej, jak ta Gonzaleza, chciałoby się zapomnieć i o otaczającym nas świecie i o upływającym czasie.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl, Wojtek Bojanowski