Rolą Jakoba Heyma w "Jakubie Kłamcy" Robin Williams nie kupił widzów i nie zdobył nagród. Dostał tylko nominację. I to do Złotej Maliny. - Na pocieszenie powiem ci, że film jest do dupy - usłyszał po premierze od współproducenta jeden z polskich aktorów, załamany tym, że jego sceny z Williamsem wypadły w montażu.
Ale i tak żałował ponoć jak diabli. - Inni też. I nie tyle filmu, ile tego, że Williams nie zapamięta tego tak dobrze, jak my. Bo w tym naszym Piotrkowie to się wszyscy w nim zakochali - mówi dzisiaj jeden z członków ekipy filmowej.
"Jakub Kłamca"
Kiedy Robin Williams przyjeżdżał z ekipą "Jakuba Kłamcy" do Polski był w gazie, kilka miesięcy przed światową premierą "Buntownika z wyboru". W Łodzi, Piotrkowie Trybunalskim, a później Budapeszcie spotkał wtedy wielu Polaków, z którymi pracował na planie. Jego nazwisko działało na innych tak, że nawet kierowca z firmy produkcyjnej stał się bardziej oficjalny i do polskich aktorów, z którymi wcześniej wychodził na papierosa, zaczął mówić per "pan".
- Jednego takiego aktora spotkałem w swojej karierze. Wie pan, gwiazdy hollywoodzkie mają swój świat, w którym trzeba je dopieszczać i rozpieszczać. Przyjeżdżają z asystentami i asystentami asystentów. Nie podejdziesz. A do nas przyjechał normalny facet - opowiada o początkach zdjęć do "Jakuba Kłamcy" Michał Szczerbic, który był wtedy kierownikiem produkcji.
Kto gorzej mówi po polsku?
Między Williamsem a Polakami chłodniej zrobiło się ponoć tylko raz - kiedy pomyślał, że całe centrum Piotrkowa to specjalnie stworzona scenografia do ich filmu (akcja toczy się w getcie).
Szczerbic: - Ale poza tym była chemia. W Budapeszcie z Polakami chodził do kasyna, u nas rozkładał wszystkich na łopatki, kiedy nabijał się z polskich słów. No i ten "śmieszek" cieszył się jednocześnie takim szacunkiem, że Polacy zapominali przy nim języka.
Wie coś na ten temat Piotr Gąsowski, który w filmie Petera Kassovitza ciągnął jeden z większych wątków. I jako jedyny z polskiej części obsady miał sceny tête-à-tête z Williamsem. O tym, jak wyglądało pierwsze podejście do jednej z nich, aktor pisze w rozdziale książki, która niebawem ma się ukazać.
- Powiedziałem pierwsze zdanie. On odpowiedział. A ja na to: "fuck!" - zgubiłem słowo. "Stop!"- słyszę. - "Powtarzamy!". Robin Williams klepie mnie po ramieniu i mówi: "Wszystko OK. Świetnie ci idzie". Poczułem się jeszcze gorzej - wspomina Gąsowski.
W czym grałeś? W "Kalamburach"
Polacy wymyślili, że amerykańskich gości oswoją jedzeniem. W jednym z pomieszczeń biurowych wystawili stół, a na nim szynki, balerony, pasztety i sery - wszystko pierwszej jakości. Ale na początku jakoś nikt nie przychodził. - Znowu klops. Bo wśród aktorów sporą grupę stanowiły osoby żydowskiego pochodzenia - opowiada Szczerbic.
Ale kiedy polska część ekipy tłumaczyła się z faux pas, jedna osoba podjadała ze stołu. - Chudy, w brudnej kurtce. Myśleliśmy, że to jakiś polski cwaniaczek. A to Williams tak schodził z planu, żeby zawsze przejść obok tego jedzenia - uśmiecha się Szczerbic.
Anegdot z amerykańskim aktorem było zresztą więcej. Gąsowski wspomina jak razem z Williamsem szli na plan. Do przejścia mieli jakieś 300 metrów, ale po drodze zaczęli pojawiać się "łowcy autografów". Gdy zaczęli prosić o podpisy zrobiło się niezręcznie. Gąsowski prowadził wtedy "Kalambury" i - tak się jakoś stało - w Piotrkowie kojarzyli go z tego bardziej, niż Williamsa z czegoś innego.
- Byłem zażenowany, że nikt nie brał autografów od niego. Więc namawiałem tych moich "fanów", żeby wzięli. "Ale my wolimy od Pana". (...) Williams zapytał mnie, co oni mówią i w czym zagrałem, że jestem taki popularny. Ja zacząłem coś bąkać o jakichś paru filmach i że mówią jeszcze, żė nie chcą̨ Panu przeszkadzać w pracy. Sytuacja zaczęła się robić niezręczna, bo wiedział, że kłamię - wspomina polski aktor.
"Na szczęście film jest do dupy"
Film nie został przebojem. Nie podzielił krytyki. Wszyscy byli raczej zgodni, że drugiej "Listy Schindlera" kino właśnie nie urodziło. - Ale do dzisiaj tamta praca przysparza mi dobrych wspomnień. Właśnie ze względu na Williamsa. I proszę mi wierzyć, że nie mówię tego dlatego, bo dzisiaj on już nie żyje. To był po prostu fajny facet i dobry człowiek. Tyle że wrażliwy do bólu - mówi Szczerbic. - Często ci, którzy tak łatwo bawią gawiedź, trudniej dogadują się ze sobą.
- Udawane byłoby mówienie teraz, jakim Robin Williams był fantastycznym gościem i jak się z nim dobrze rozmawiało. Dla mnie był przede wszystkim niezwykle utalentowanym aktorem, z uśmiechem na twarzy - co w kontekście tej depresji brzmi niebywale smutno - dodaje z kolei laureatka Oscara Ewa Braun, która w "Jakubie Kłamcy" pracowała jako scenografka odpowiedzialna za wnętrza.
Pierwszy polski pokaz filmu odbył się w małej salce warszawskiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Pojawiło się na nim kilka osób. Podobno nikt nie klaskał. A najbardziej załamany Gąsowski siedział wbity w fotel. Z jego "znaczącego wątku" nie zostało nic. Tak jak i ze sceny z Williamsem.
- Po projekcji, gdy światła się zapaliły, zapanowała śmiertelna cisza. Wstydziłem się nawet odwrócić za siebie. Czułem tylko, jak łzy lecą mi ciurkiem a ja nie umiem ich powstrzymać. W końcu ciszę przerwał Lew Rywin: "No to na premierę do Stanów Piotruś nie pojedziemy. Wiem jak podle się czujesz, ale na pocieszenie powiem Ci, że film jest do dupy. Nie masz czego żałować - pisze Gąsowski.
A jednak żałował. Zwłaszcza, że z aktorem rozstał się tak sobie. Po ostatnich swoich zdjęciach, w przypływie odwagi i paru kieliszków koniaku, pomyślał, że napisze do Williamsa list. Taki od serca, melancholijny: że dziękuje za współpracę, że to był zaszczyt, że ceni sobie każdy dzień spędzony z nim na planie. Do przyczepy przyniósł też flaszkę wódki - reprezentacyjną, w ładnym opakowaniu. W liście wytłumaczył, że to prezent od wszystkich polskich aktorów, którzy doceniają talent swojego gościa.
W oczekiwaniu na odzew Gąsowski przysnął. Obudził go głos jednej z osób z planu, która przyszła do jego przyczepy oznajmić, że żona pana Williamsa wie kto to zrobił, jest bardzo zła, a jej mąż "już jest niepijący".
Robin Williams na list nie odpisał. Odjechał do Łodzi.
Gąsowski dostał za to kurtkę z napisem "Jacob the Liar 1997". I na tym się skończyło.
Za te role podziwiali go widzowie:
Autor: ŁOs\gak / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TriStar Pictures