Dziewięciominutowa owacja na stojąco, przerywana entuzjastycznymi okrzykami zakończyła w sobotni wieczór projekcję filmu "Killers of the Flower Moon" Martina Scorsesego. "Reżyser wziął na warsztat bestseller Davida Granna o serii morderstw wśród Osedżów i zamienił go w arcydzieło" - ocenia "Rolling Stone". A krytyk Deadline dodaje: "W wieku 80 lat Scorsese nakręcił western, który powala".
Ironią losu jest to, że najgoręcej przyjęty (jak dotąd) w Cannes obraz wielkiego mistrza nie walczy o Złotą Palmę. Martin Scorsese zdecydował, że pokaże film poza konkursem, mimo że dyrektor festiwalu Thierry Fremaux publicznie namawiał reżysera i producentów, by umieścili go w konkursie głównym.
Nie wiadomo, czy twórca "Taksówkarza" nagrodzonego przed 47 laty na Lazurowym Wybrzeżu Złotą Palmą uznał, że jedna główna nagroda canneńskiej imprezy mu wystarczy, ale w zgodnej opinii krytyków i widzów, jego nowy film miałby na nią spore szanse.
"Killers of the Flower Moon" to najbardziej oczekiwany obok innego amerykańskiego tytułu - "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" - film tegorocznej, 76. edycji festiwalu. Po tym, jak ten drugi film okazał się wielkim rozczarowaniem, organizatorzy festiwalu zapewne odetchnęli z ulga, widząc, że nowy obraz Scorsesego zachwycił publiczność.
Dziewięciominutowa owacja - pełna prócz braw także okrzyków zachwytu - trwałaby jeszcze dłużej, gdyby reżysera nie wezwano pilnie do Theatre Claude Debussy.
Zbrodnia i miłość
"Killers of the Flower Moon" to pierwszy western w bogatym dorobku Martina Scorsesego. Reżyser nie byłby jednak sobą, gdyby nie pomieszał kilku gatunków. Jego nowy film to także kino kryminalne, ale również historia toksycznej miłości. I jakby tego było mało - również znakomity thriller.
Obraz jest adaptacją bestsellerowej powieści "Czas krwawego księżyca" pióra Davida Granna. Opowiada o serii morderstw na rdzennych Amerykanach, które miały miejsce w hrabstwie Osage w Oklahomie na początku lat 20. XX wieku - po odkryciu bogatych złóż ropy pod ich ziemią. Mózgiem zbrodni miał być niejaki William Hale, miejscowy hodowca bydła, opowieść zaś przedstawia mocne dowody na jego winę.
Po premierze filmu wiadomo już, (co zresztą zapowiadał współautor pisanego wraz ze Scorsesem scenariusza, Eric Roth), że nie jest on wierną adaptacją powieści, mimo że trzyma się opisanych w niej faktów. Książka Granna prowadziła równoległe narracje, podążając zarówno za serią zabójstw, ale równocześnie za opowieścią detektywistyczną, czyli śledztwem prowadzonym przez agenta FBI.
Scorsese i Roth przyjęli inną taktykę - wysłany do zbadania zbrodni agent Tom White pojawia się dopiero w ostatniej "ćwiartce" filmu, za to więcej czasu twórcy poświęcają historii miłosnej. Wypada dodać, że obraz trwa trzy godziny i 26 minut, ale jak zapewniają krytycy, o poczuciu, że jest zbyt długi, nie ma mowy.
Kto jest kim w "Killers of the Flower Moon"?
Oprócz samej fabuły nie lada atrakcję stanowi gwiazdorska obsada filmu. Scorsese wreszcie spełnił swoje wielkie marzenie i obsadził w głównych rolach na jednym planie swoich dwóch ulubionych aktorów - Roberta De Niro i Leonardo DiCaprio.
Tradycyjnie ten pierwszy wciela się w czarny charakter, czyli w Williama Hale'a, miejscowego handlarza bydła i jednocześnie winowajcę potwornych zbrodni. Leonardo DiCaprio gra z kolei jego siostrzeńca, niezbyt bystrego, ale przystojnego Ernesta Burkharta, który właśnie wraca z I wojny światowej i zaczyna myśleć o ożenku. Nie przypadkiem poznaje młodą kobietę imieniem Mollie - rdzenną Amerykankę z plemienia Osedżów (ang. Osage), która jak wszyscy jej krewni wraz ze znalezieniem złóż ropy, nagle stała się bardzo bogata. Ernest naprawdę zakochuje się w dziewczynie, ale szybko jej się oświadcza, bo liczy przede wszystkim na życie w dostatku.
W rolę Mollie Burkhart wcieliła się będąca prawdziwym objawieniem w opinii krytyków Lily Gladstone. Mollie zakochana bez pamięci w będącym marionetką w rękach wuja małżonku, początkowo wierzy w szczerość jego uczuć i dobre intencje. Gdy jednak niespodziewanie zaczynają umierać kolejni jej krewni, a ona sama zapada na cukrzycę, zaczyna coś podejrzewać. Wynajmuje detektywa, ale i on ginie.
Gdy liczba zgonów wyraźnie już sugeruje udział osób trzecich, raczkujące wtedy Biuro Śledcze (później FBI) wysyła w końcu agenta Toma White'a granego przez Jessego Plemonsa, by przyjrzał się sprawie.
Krytycy podkreślają, że Leonardo DiCaprio rzadko bywa obsadzany w rolach "uległych i głupich", a do tego jeszcze chciwych bohaterów. Zwykle ma okazję eksponować swoją męskość. Tym razem Scorsese obsadził go à rebours, zaś Leo poradził sobie znakomicie. Wszystko, co w nim dobre, skutecznie unicestwia wuj, a on sam z czasem zamienia się, jak zauważa Peter Bradshaw z "The Guardian", "w psa przypominającego swojego pana, w młodszą wersję złoczyńcy z tym samym strachem i wrogością do świata".
Bradshaw słynący z surowych ocen dał filmowi pięć gwiazdek na pięć możliwych. Podobnie jak krytycy z "The Rolling Stone", serwisu Deadline czy "Screen Daily". Wszyscy też podkreślają, że film powstawał bardzo długo, (pandemia przerwała prace nad nim na 2 lata), jednak "na arcydzieło warto było tyle czekać".
Recenzenci wróżą oscarowe nominacje nie tylko samemu filmowi i reżyserowi. Ich zdaniem aktorskie nominacje trafią tym razem do obsady na pierwszym i drugim planie - poczynając od De Niro i DiCaprio, po Gladstone i Plemonsa.
O wspólnych scenach tego pierwszego duetu krytyk "The Rolling Stone" napisał: "Masz wrażenie, jakbyś oglądał dwóch zawodowych bokserów wymieniających ciosy, a ty ubolewasz nad faktem, że tyle czasu zajęło im wejście na ring".
"Arcydzieło, na które warto było czekać"
Niezwykle ciekawą interpretacje filmu podsuwa zachwycony obrazem krytyk "IndieWire" David Ehrlich. Jego zdaniem Scorsese potraktował (po części) związek Ernesta z Mollie jako "metaforę relacji białej Ameryki z rdzennymi Amerykanami - Indianami". Przyznaje jednak, że to nieco "zawężony ogląd tego, co widzimy w filmie, (...) bo to, co Scorsese wyciąga z powieści ma taką moc, że wymaga rozważenia w kontekście historycznym".
Pełna entuzjazmu i komplementów jest też recenzja "The Rolling Stone". Zdaniem Davida Feara, "obraz Martina Scorsesego, pełen szacunku dla kultury, która przetrwała okropną traumę, eksploruje granicę między sacrum a profanum. I tak: to arcydzieło". I dalej uzasadnia swoją opinię, stwierdzając:
Tak, wiem. To słowo jest nadużywane. Ale jak inaczej nazwać dzieło, w którym 80-letni reżyser – przez wielu uważany za największego żyjącego amerykańskiego filmowca – obraca rozległy, trwający trzy i pół godziny dramat, włączając władzę, korupcję i toksyczną przeszłość naszego narodu w intymną historię, nie tracąc przy tym nic z jej głębi?
Pete Hammond z Deadline ocenia krótko: "W wieku 80 lat Martin Scorsese nakręcił western, który jest powalający". Warto też dodać, że na portalu Rotten Tomatoes, sumującym wszystkie oceny krytyków, ale także "zwykłych" widzów, a liczba pozytywnych recenzji wynosi 96 procent. Niezwykle rzadko film osiąga taki wynik.
"Killers of the Flower Moon" do kin trafi w październiku.
Źródło: "Variety", "Rolling Stone", Deadline, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: EPA