Myślę, że uczciwość względem własnych wartości jest dla prawdziwego widza - bez względu na to, czy się z tymi poglądami zgadza, czy nie - ważna i godna szacunku - opowiada Mateusz Damięcki w rozmowie z portalem tvn24.pl. - Kiedyś hejt robił na mnie wrażenie, teraz po prostu odcinam się od niego. Nie interesują mnie opinie na mój temat, moich poglądów, czy mojego życia prywatnego, wypowiadane przez anonimowych frustratów - dodaje aktor.
Mateusz Damięcki pochodzi z wielopokoleniowej rodziny aktorskiej, a swoją karierę rozpoczął już w wieku 12 lat - wystąpił w serialu "Wow" w reżyserii Jerzego Łukaszewicza. Szerszej publiczności dał się poznać w serialu "Przedwiośnie", gdzie zagrał postać Cezarego Baryki. Dwa lata po premierze serialu ukończył Wydział Aktorstwa Akademii Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie i od tego czasu wystąpił w wielu spektaklach, serialach i filmach. W sierpniu tego roku premierę miał teledysk muzyczny, w którym aktor wcielił się w postać drag queen.
Estera Prugar: Wystąpiłeś niedawno w nowej dla siebie roli – w teledysku SARAPATA do piosenki "Rework", który opowiada trudną i poruszającą historię drag queen żyjącej w dzisiejszej Polsce.
Mateusz Damięcki: Tak. To zasługa reżyserki Sylwii Rosak. Zadzwoniła do mnie i nawiązując do naszej współpracy - bardzo pozytywnej, choć do tamtego momentu dość krótkiej - zapytała, czy nie chciałbym zagrać w teledysku, który tworzy dla swoich przyjaciół. Zaznaczyła, że pisząc scenariusz, myślała o mnie, co było schlebiające. W takich momentach działa pewne sprzężenie zwrotne, bo kiedy aktor słyszy, że reżyser pisał coś z myślą o nim, to - poza nobilitacją - tworzy się między nimi więź.
Od momentu kiedy usłyszałem o pomyśle do samej realizacji minęło bardzo mało czasu, ale jako aktor szukam wyzwań. Większość propozycji, jakie dostaję, to projekty komercyjne – na tym polega moja praca. Co jakiś czas mam więc potrzebę zmienić moją zawodową codzienność. Możliwości kreacyjne w serialu, w którym gra się wiele lat, są naprawdę ograniczone i nie jest to krytyka - tak po prostu to działa. Szukam więc czegoś, co zaspokoi moje ambicje artystyczne. Dzięki temu kilka razy w życiu udało mi się zrealizować projekty, które całkowicie odbiegają od mojego wizerunku. Tak było również w przypadku tego teledysku. Potraktowałem go jako bardzo ciekawe zadanie aktorskie, równie nietuzinkowe co rola Goldena w filmie w reżyserii Cypriana T. Olenckiego pod tytułem "Furioza” o środowisku kiboli i miłości, która może rozbić nawet najbardziej niebezpieczne układy. (Premiera 22 października - red.).
Takie zadania są dla ciebie trudne?
Gra aktorska ma z jednej strony wywołać pożądany efekt u odbiorcy, bo przecież robimy to dla widzów, ale z drugiej – chciałbym, aby każde przedsięwzięcie powodowało, że staję się coraz lepszym aktorem, który pokazuje coraz to nową twarz.
Skończyłem studia aktorskie, poznałem różne metody budowania postaci. Jedni nauczyciele mówili, że należy czerpać przede wszystkim z siebie, bo jest to najbardziej atrakcyjne i wiarygodne, ale miałem również takich wykładowców, którzy uczyli, że dużo ciekawsze jest czerpanie z otoczenia. Dzięki takiej obserwacji można stać się kimś zupełnie innym – to daje nieograniczoną wolność kreacji. Taka była szkoła, między innymi Zbigniewa Zapasiewicza, która w trakcie studiów często mnie irytowała.
Dlaczego?
Jako studenci byliśmy wtedy na etapie chodzenia na castingi do filmów i seriali, przez które można było rozwinąć ćwiczone w szkole umiejętności, zdobyć doświadczenie i zrobić karierę. Producenci, jak to producenci, najczęściej chcą znaleźć kogoś, kto z natury jest najbliżej danej postaci. Jeśli bohater ma być ładny, to zatrudnia się ładnego, jeśli większy, to szuka się takiego, który tym wymaganiom odpowiada. Nie ma w tym nic złego, ale my wtedy w szkole mierzyliśmy się ze wspomnianym profesorem Zapasiewiczem, który podczas egzaminów i dyplomów kazał nam doczepiać sobie nosy, nakładać garby, kuśtykać na jedną nogę i udawać 70-latków, gdy mieliśmy lat 20. Mówił, żebyśmy mu coś zagrali, a nie byli sobą. Mieliśmy poważny dylemat – kto ma rację, producenci czy Zapasiewicz?
Od tamtego czasu na mojej drodze zawodowej miałem wiele zadań, które mogą sprawiać wrażenie, jakbym po prostu odcinał kupony. Momentami mnie to męczy. Dlatego nawet przez sekundę nie musiałem się zastanawiać, czy przyjąć propozycję Sylwii Rosak wystąpienia w klipie do "Rework". Peruka, szpilki, sztuczne piersi i biodra, doklejone rzęsy… Oczywiście to był tylko jeden z powodów. Drugi związany jest bezpośrednio z tym, co czuję i myślę na temat tego, o czym opowiada teledysk.
A co czujesz i myślisz na temat drag queen?
Uważam, że teatr jako zjawisko jest ważny, potrzebny i bardzo go szanuję. W każdej postaci. Będąc na ateńskim Akropolu, zobaczyłem dwa starożytne amfiteatry i zdałem sobie sprawę, że cokolwiek by się nie działo, teatr jako forma wyrazu zawsze będzie istniał, a ja jestem bardzo dumny z tego, że jako aktor mogę być jego częścią. Kiedy patrzę na kulturę drag queen, to widzę w niej piękny teatr – tak żywy i prawdziwy, że nikt nie ma prawa go deprecjonować ani tym bardziej zabraniać tworzenia go, ani jako artyście, ani jako człowiekowi.
Oczywiście teatr nie istnieje bez widza, ale jest też o tyle wspaniały, że jeśli po wejściu na spektakl nie podoba ci się to, co oglądasz, zawsze możesz wyjść. Nikt tego nie zabrania, co więcej - jeśli będziesz miał szczęście i dyrektor lub manager placówki się na to zgodzą, dostaniesz nawet zwrot pieniędzy za bilet. Abstrahując już od tego, że dziś świat coraz częściej oczekuje, aby sztuka była za darmo, ale to jest inna sprawa.
Patrząc na ilość agresywnych i negatywnych komentarzy, na przykład w internecie, można pomyśleć, że wiele osób zapomina o tym prawie, które pozwala po prostu wyjść z teatru lub wyłączyć coś, z czym się nie zgadzamy lub nam się nie podoba. Co więcej, sporo ludzi poświęca czas i energię na to, aby na właśnie na tych sprawach się koncentrować i je komentować.
Przed naszym spotkaniem przypominałem sobie dokładną definicję słowa "tolerować", które oznacza "znosić", ale również "akceptować odmienność, nawet jeżeli jest całkowicie niezgodna z naszymi poglądami".
Mój przyjaciel, franciszkanin Lech Dorobczyński mówi: "Ja nie toleruję – ja kocham". Jest cudownym przykładem na to, że ksiądz wciąż może być wzorem do naśladowania. Niestety jednocześnie instytucja, jaką jest polski Kościół katolicki, mówi o "tęczowej zarazie", choć przecież ten sam Kościół uczy, że Bóg i Jezus są miłością. Dlatego to tak boli - ci, którzy powinni głosić miłość, nie są w stanie rozszyfrować najprostszej definicji tolerancji. Naprawdę nie oczekuję, aby kochali wszystkich ludzi, ale niech uszanują to, że ludzie są różni i dopóki nikogo nie krzywdzą, mają prawo wyrażać siebie, tak jak chcą. Poznałem kiedyś osobę, która powiedziała: "Dobra, ja ich toleruję, ale niech siedzą u siebie i nie wyłażą na ulicę". Ale że co? Mają siedzieć w gettach? Za murem? Przecież to już było… I jak coś takiego skomentować, kiedy jedno przeczy drugiemu? Kompletny brak logiki i oczywiście brak świadomości, że tej logiki nie ma.
Wrócę jeszcze do tego, co już mówiłem: wyjście na zewnątrz i pokazanie się jest pewnym rodzajem spektaklu teatralnego. Można powiedzieć, że marsze narodowe również nim są – mają formację, kostiumy, choreografię i scenografię. Tak samo jak w przypadku marszów równości.
Ale jednak się różnią.
Zasadniczo. Różnica polega na tym, że na proporcach, które można zobaczyć podczas marszów narodowych, widnieją symbole nawiązujące bezpośrednio do nienawiści, przypominające najgorsze momenty historii świata. Proszę zwrócić uwagę na hasła, które głównie skupiają się na tym, że coś ma być "tylko dla…" albo "nie dla…", czyli nawołują do wykluczenia, ograniczenia, segregowania ludzi. Wszelkie objawy braku szacunku dla drugiego człowieka, agresji, braku kultury, budzą mój głęboki sprzeciw. Oglądałem niedawno film, w którym padło takie zdanie: "W miejscu, w którym pali się książki, zaraz będzie palić się ludzi". Z tym kojarzą się te demonstracje.
Z drugiej strony na paradach równości widzimy paletę barw, festiwal radości i emancypację. Przecież ci najczęściej młodzi ludzie nie chcą z nikim się bić, nikogo do niczego nie nakłaniają. Chcą jedynie akceptacji. Chcą żyć w demokratycznym kraju, gdzie nikt nie ma prawa mówić im, kogo mogą kochać, w co mogą się ubierać, a w co nie. Pamiętam, jak kiedyś trafiłem na marsz równości w Kalifornii, gdzie obowiązywało prawo nakazujące uczestnikom demonstracji posiadanie na sobie przynajmniej jednej części garderoby. Nie było jednak doprecyzowane, co to konkretnie ma być, więc niektórzy szli na przykład tylko w jednej skarpetce lub w kapeluszu. Nikt nie mógł ich zatrzymać, bo przestrzegali panujących przepisów, a ci, którym się to nie podobało, po prostu zostali w tym czasie w domu. Ci manifestujący ludzie w ten sposób dochodzili swoich praw, jednocześnie stosując się do tych już istniejących. A u nas okazuje się, że nawet postępując zgodnie z przepisami, wcale nie mamy gwarancji bezpieczeństwa, bo ktoś praktycznie bezkarnie może nam grozić lub nas prześladować.
Dlaczego tak jest?
W zeszłym roku napisałem wiersz o Jezusie, który wyszedł sobie z jednego z warszawskich kościołów na kawę, a później próbował wrócić do świątyni, ale się nie udało. Oczywiście tekst był celowo przerysowany, dostało się wszystkim, i tym z jednej i z drugiej strony, ale przede wszystkim chodziło mi o tego biednego Chrystusa, który miał łzy w oczach - nie tylko dlatego, że został pobity, ale z bezsilności, smutku i złości.
Spotkałam się wczoraj z Panem Jezusem w kawiarni, niedaleko, tu na rogu. Wpadł na mnie, umknął tuż przed autobusem, kierowca nie mógł wiedzieć że wygraża Bogu (....) Co z tobą, bracie! Jezus krzyknął do typa łysego. No nie kop mnie, przychodzę przecież tu w pokoju. Ja do kościoła szedłem, proszę przestań, nie rób tego, Oszczędzisz mnie, oszczędzisz też Białoruś.Fragment wiersza "Spotkanie"Mateusz Damięcki
W Stanach Zjednoczonych prawo jest skonstruowane w taki sposób, że sankcje za jego złamanie są na tyle poważne, że przeciętny człowiek dobrze się zastanowi, czy warto ryzykować. Jeśli ma dostać zbiorczo 190 lat więzienia za coś, co nawet mogłoby się wydawać "niewielkim" przestępstwem, ale dotknie wielu osób, to jednak jest szansa, że taka osoba się zatrzyma. W Polsce nikt się nie zastanawia, a mam wręcz poczucie, że panuje pewne przyzwolenie na zachowania, które krzywdzą konkretne grupy.
Na swoich profilach w mediach społecznościowych często komentujesz wydarzenia polityczne i społeczne. Po tym, co wydarzyło się w Sejmie 11 sierpnia tego roku w związku z tak zwaną ustawą "Lex TVN", powiedziałeś, że "poczułeś się, jakby ktoś przyłożył ci gołym tyłkiem w twarz".
Dwa lata temu pisałem już o takiej sytuacji w innym tekście. To z kolei był wiersz "Dziękuję". Tam jeden z wersów brzmiał: "za do skutku obrady". Gdybym przeczytał o takiej sytuacji w książce, pomyślałbym, że wydarzyło się to w kraju, w którym nigdy nie było demokracji. A okazuje się, że to współczesna Polska. Może w innych okolicznościach byłoby to nawet zabawne, ale to jest przecież odwieczna figura retoryczna: gdyby nie było prawdziwe, to można by się z tego śmiać. Ale to niestety jest prawda.
Tego dnia według mnie wydarzyło się coś ciekawego: wcześniej rządzący też przecież dogadywali się między sobą, zakrzykiwali i lekceważyli głosy spoza układu, korzystali z prawa większości, za co winę ponosimy my sami - przez lata zaniechań i niewykorzystanych szans, nietrzymanie ręki na pulsie, a także przez bałagan w opozycji i niemożność wyłonienia odpowiedniego lidera. Ale po tym, co stało się 11 sierpnia, ja po prostu przestałem uznawać to, co dzieje się w Sejmie. Pani marszałek Witek zarządziła przerwę, ale każdy z nas wie, co tak naprawdę chciała przez to powiedzieć – jak w teatrze, kiedy używa się innych słów, aby nie powiedzieć wprost tego, co się miało na myśli, a i tak każdy widz to rozumie.
Komentując tamte wydarzenia, dwa dni później napisałem post, do którego załączyłem utwór wykonywany przez trio Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński z tekstem wiersza Natana Tenenbauma "Ale chroń mnie, Panie, od pogardy. Od nienawiści strzeż mnie, Boże…". Historii już się nie zmieni i nie ma sensu poświęcanie energii na to, aby wylewać pomyje na kogokolwiek, nawet jeśli tym kimś jest Paweł Kukiz. Najczęściej jest tak, że na tych ludziach naprawdę nie robi to wrażenia. Gdyby robiło, to nigdy nie zachowaliby się w ten sposób. Obrzucanie innych g***em wpycha ten gnój wyłącznie do głowy rzucającego.
Dla mnie jako obywatela to, co się wydarzyło, jest niezgodne z prawem i ja po prostu tego nie akceptuję, nie uznaję za obowiązujące.
Jednych łatwiej zapomnieć, innym trzeba przypomnieć, że nie lubię, gdy w twarz mi się spluwa, na odchodne szczekają, bluźnią i ujadają, tak się właśnie nienawiść wykuwa wiem kto z nich za pięć stówek ser i kilka parówek oddał Polskę złodziejom w niewolę, wiem też komu trzynastka na ofiarę i ciastka odebrała myślenie i wolę dzięki wam widzę jasno kto jest ślepy, kto zasnął, a kto nadal ma otwarte oczy, i bez cienia zwątpienia chwyta sens powiedzenia, że to pycha przed upadkiem kroczy...Fragment wiersza "Dziękuję"Mateusz Damięcki
Co w takim razie może zrobić obywatel, w którym pojawia się niezgoda na to, co się dzieje?
Przebrać się w sukienkę i iść pod Sejm.
Ty się w nią przebrałeś. Nie bałeś się tego, że ta rola może wywołać falę hejtu wobec ciebie?
Utwardziłem się. Przez to, co przeszedłem przez ostatnie lata, jestem już ponad to. Kiedyś hejt robił na mnie wrażenie, teraz po prostu odcinam się od niego. Nie interesują mnie opinie na temat mojej osoby, moich poglądów czy mojego życia prywatnego, wypowiadane przez anonimowych frustratów - bo jak inaczej nazwać ludzi, którzy tracą swój cenny czas na Ziemi, by wylewać jad pod adresem osoby, której tak naprawdę nie znają i o której życiu nie mają pojęcia. Robię swoje.
Z kolei w kwestiach zawodowych nigdy nie zdarzył mi się hejt w takim zakresie, aby miał negatywny wpływ na moją karierę. Jeżeli ktoś ma dla mnie ciekawą propozycję, to mi ją przedstawia, jeśli nie, to się nie spotykamy.
Co z tymi głosami, które mówią o tym, że artyści nie powinni angażować się w politykę?
Tym, którzy to mówią, mogę wyłącznie "pogratulować". Czy bycie artystą wyłącza mnie z bycia człowiekiem i obywatelem? Czy bycie aktorem oznacza, że nie żyję w tym kraju, nie widzę, co się dzieje dookoła mnie i nie mam prawa do wygłaszania moich opinii? Czy bycie artystą zwalnia mnie z obywatelskiej odpowiedzialności za państwo, które jest ojczyzną moją i moich synów?
Publiczność ceni w aktorze także człowieka. Odkąd tylko udało się otworzyć teatry po lockdownie, widzę to, co się dzieje w Och-Teatrze czy w Teatrze Polonia w Warszawie, gdzie szefową jest pani Krystyna Janda. Nikt nie może odmówić jej wyrazistych poglądów czy braku konsekwencji. Jest stanowcza, niezłomna, kolokwialnie mówiąc "ma jaja" i zawsze stoi po właściwej - w moim odczuciu - stronie. Myślę, że taka uczciwość względem własnych wartości jest dla prawdziwego widza - bez względu na to, czy się z tymi poglądami zgadza, czy nie - ważna i godna szacunku. Oczywiście, że na jej spektakle przychodzi publiczność, która ją ceni i chce oglądać, ale nie zauważyłem, aby w ostatnim czasie ubywało tych osób. Ludzie stęsknili się za spektaklami, są spragnieni sztuki.
A skoro już o tym rozmawiamy, to w obecnej sytuacji najbardziej denerwuje mnie chyba to, że coraz częściej coraz większej liczbie osób wydaje się, że sztuka powinna być za darmo. Nie rozumiem, dlaczego własność intelektualną zaczęto traktować inaczej niż własność materialną. Przyjęło się, że jeśli ktoś chce obejrzeć film, to może go sobie ściągnąć za darmo z internetu, bo po prostu ma ochotę go obejrzeć. Idąc tym tokiem rozumowania, czy gdybym szedł ulicą i zobaczył fajny samochód, którym chciałbym się przejechać, to mam prawo wybić szybę, wsiąść i odjechać? Przecież to byłaby zwyczajna kradzież. Dokładnie tak samo jest z własnością intelektualną. To, co tworzą artyści, jest wynikiem ich pracy, nie można sobie tego bez pardonu przywłaszczać.
Sztuka jest ludziom potrzebna?
Tak. Nawet tym, którzy nie myślą o świecie tak samo jak ja. Oni też jej potrzebują. Sztuka wznosi ludzi na wyższy poziom świadomości, wrażliwości, myślenia. Głęboko w to wierzę. Inaczej nie uprawiałbym tego zawodu.
Są tacy, którzy twierdzą, że powinna służyć jedynie rozrywce.
I mają do takich przekonań prawo. Na tym właśnie polega tolerancja. Dam przykład: nie podoba mi się disco polo, ale to nie oznacza, że miałbym wojować z jego fanami i żądać, aby ten gatunek muzyki przestał istnieć. Jest natomiast oczywiste, że mój czas będę poświęcać na taką sztukę, która dla mnie jest istotna, którą lubię i cenię. Dla jednych sztuką będzie disco polo, a dla mnie dzieła Wilhelma Sasnala.
Pytanie, czy disco polo jest sztuką, budzi takie same kontrowersje jak to, czy są nią prace Doroty Nieznalskiej, na przykład wystawa z 2002 roku, gdzie przedstawiono powieszone na krzyżu genitalia. Jestem w stanie zrozumieć wątpliwości wszystkich stron. Ustalenie, co jest już sztuką, a co jeszcze lub już nie, jest trudne i dyskusyjne. Jednak pytanie o granice sztuki jest ważne, zwłaszcza dziś, kiedy przestało być tylko kwestią osobistego wyboru czy filozoficzną dysputą, a stało się kwestią polityczną. Państwo poprzez finansowanie z publicznych pieniędzy określonych przedsięwzięć, na przykład związanych właśnie z disco polo, a jednocześnie odbieranie funduszy na inne projekty, które bez wątpienia sztuką są, kształtuje gust masowego odbiorcy. Czy właściwie? Każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Mnie jako obywatela niepokoją działania aktualnego ministerstwa kultury, ale być może żyjemy w takim momencie historii, kiedy wszystko się redefiniuje i za jakiś czas okaże się, że należy przyjąć nowe kryteria, wedle których disco polo zostanie uznane za pełnowartościową sztukę, wobec czego naturalnym będzie współfinansowanie tych projektów z naszych podatków.
A co poza rozrywką daje człowiekowi obcowanie ze sztuką?
Według mnie sztuka ma nas rozwijać. Nie jest tylko dla autora, który dzięki niej może wyrazić swoje emocje, poglądy i pokazać talent, ale - tak jak napisał Puszkin - "wierszoklecie potrzebny jest słuchacz".
Ilekroć idę do jakiegokolwiek muzeum, czuję, że obcuję z niebywałą energią. Niech to będzie, ot choćby, Muzeum Narodowe w Warszawie - wchodzę i oglądam sztukę egipską, bo jest na dole i trzeba przez tę wystawę przejść, zanim dojdzie się do pomieszczenia, gdzie wiszą prace Henryka Siemiradzkiego czy do Młodej Polski, przed którą trzeba obejrzeć wszystkich Jezusów wiszących w dyptykach i tryptykach. Jednak każda z tych sal dostarcza refleksji, emocji i przeżyć.
Zaczynam myśleć: to jest tylko kamień, ale rozumiem równocześnie, że użyto go do celów liturgicznych, bo stworzono z niego sarkofag i przed tymi dwoma czy trzema tysiącami lat, ktoś go wykuwał – to była jego praca, za którą dostał pieniądze, wyżywił rodzinę, a spoczął w nim ktoś jeszcze inny, ważniejszy. Później przechodzę do tych średniowiecznych Jezusów w tryptykach i tam zaczynam zastanawiać się nad tym, że przecież to gdzieś wcześniej musiało wisieć, w jakimś kościele czy katedrze, którą przez kilkadziesiąt lat budowały tysiące osób. Były rusztowania, z których pewnie niejeden człowiek spadł i się zabił. A placem budowy zawiadować musiał jakiś szef, który przychodził i - w tym XIII lub XIV wieku - już wiedział, jak zmieszać te materiały, żeby pojedyncze kamienie zamieniły się w mur, jak połączyć farby, aby otrzymać konkretne kolory do stworzenia fresku. Gdzieś się tego musiał nauczyć – może w Mediolanie? A przecież tam studiowali również polscy malarze i jak oni tam docierali, skąd ruszyli, ile im to zajmowało, kogo spotkali po drodze? I jeśli ktoś posiada jakiekolwiek podstawowe wykształcenie i wiedzę ogólną, to wszystko zaczyna mu się sklejać w całość. Każda z tych prac - obraz na płótnie, ikona na drewnianej desce czy marmurowa rzeźba - jest wytworem ludzkiego umysłu i rąk - tekstem kultury, który powoduje, że nasze życie w ogóle cokolwiek znaczy. Ja to czuję i wchodząc do muzeum, mam dreszcze, bo przypominam sobie, skąd się wziąłem i po co jestem.
Często odwiedzasz muzea?
Jakiś czas temu znalazłem moje stare notatki, gdzie zapisałem między innymi, aby przynajmniej raz w tygodniu chodzić do muzeum. "Nawet jeśli będzie ci się wydawać, że nie masz na to czasu, to musisz iść, bo to jest ćwiczenie wyobraźni i sprawia, że twoje ambicje się budzą, a myśli wibrują na nowo” – tak zwracałem się sam do siebie.
Przecież możliwe, że na którymś z tych obrazów zobaczę wizerunek, który kiedyś przyda mi się do kreowania postaci w teatrze albo przeczytam cytat, którego będę chciał w przyszłości użyć. Bywało już tak, że zobaczyłem obraz, który mnie poruszył i przez to przeczytałam biografię jego autora, a później obejrzałem film na jej podstawie, gdzie zagrał jeden z moich ulubionych aktorów, wcielając się w zupełnie inną rolę niż te, w których widziałem go wcześniej, co z kolei sprawiło, że w nowy sposób spojrzałem na jego aktorstwo, a to uświadomiło mi, że i ja grać mógłbym zupełnie inaczej.
To jest to, co sztuka wnosi do mojego życia lub pracy z czasem. Ale jest również aspekt "tu i teraz" - obcując z nią, po prostu jestem szczęśliwy. Siedzę, patrzę, podziwiam, jest mi dobrze. I samo to mi wystarcza, nawet gdybym miał z tego nic nie wynieść "na później".
Masz ulubiony obraz?
Jest taki, z którym mam fajną historię: "Ulica paryska w deszczu" Gustave’a Caillebotte’a. Pamiętam, że pierwszy raz zobaczyłem go w szkole na zajęciach z historii sztuki i niezmiernie mi się spodobał. Wiedziałem, że chcę go obejrzeć na żywo. Po latach nadarzyła się ku temu okazja. USA, Art Institute of Chicago, wszedłem podniecony do muzeum, zerknąłem na piętro i zobaczyłem róg "mojego ukochanego, wyczekanego obrazu". Ale zamiast od razu pobiec na górę, postanowiłem zwiększyć nieco napięcie i obejrzeć wszystko inne, co mieli w tym muzeum: wystawy poświęcone amerykańskim Indianom, sztukę japońską, chińską porcelanę, ghanijskie trumny i Sargenta. W końcu po jakichś czterech godzinach zwiedzania wszedłem do sali, gdzie Caillebotte był wystawiony… a tam panowie właśnie pakowali go do drewnianej skrzyni. Zapytałem, co się dzieje, a oni odpowiedzieli, że przygotowują obraz do transportu, bo został wypożyczony na pięć lat do Japonii… Poczekałem te kolejne pięć lat, wróciłem tam i ostatecznie udało mi się zobaczyć oryginał. Po prostu musiałem, chociaż oczywiście znałem go na pamięć ze wszystkich reprodukcji, jakie wcześniej widziałem. Niby to tylko farba naniesiona na kawałek płótna, ale ma w sobie coś niezwykłego.
Nie chciałbym zabrzmieć jak ksiądz, który modli się za niewiernych, bo oni wcale nie chcą, aby się za nich modlić i nad nimi litować, dlatego nie będę żałować ludzi, którzy nie wiedzą, czym są doznania, jakie niesie za sobą sztuka. Być może nie są im one do niczego potrzebne. Wydaje mi się jednak, że obcowanie ze sztuką naprawdę może wzbogacić każdego. A niszczenie jej w jakikolwiek sposób, nie tylko fizycznie, zawsze jest czymś złym. Można tu wskazać na przykład na rozbijanie świetnie funkcjonujących zespołów teatralnych, tylko dlatego, że poglądy któregoś z dyrektorów nie odpowiadają komuś wyżej postawionemu… Oczywiście teatr zawsze się obroni. Dopóki będzie istniała cywilizacja, to on będzie istnieć razem z nią.
Te próby niszczenia sztuki mogą świadczyć o sile jej oddziaływania na ludzi?
Tak, tylko boję się, że te próby mają służyć demonstracji siły i zabezpieczeniu krótkotrwałych celów, podczas gdy zniszczenie dzieła sztuki jest nieodwracalne, a przy tym niszczy się artystę, lata jego pracy, a nawet fragmenty historii. To może się wydawać przesadzone, ale jeśli spojrzymy na to, co dzieje się w krajach arabskich, gdzie talibowie niszczą spuściznę setek, a wręcz tysięcy lat, to musimy zdać sobie sprawę, że tego nie da się odbudować. To jest czyste zło.
Co chciałbyś, aby widzowie dostrzegli w teledysku do utworu "Rework"?
A powiedz mi konkretnie: o kim dokładnie mówimy?
Przypadkowa osoba, która otwiera przeglądarkę internetową i widzi nowy klip, przy którym napisane jest "w roli głównej Mateusz Damięcki" i myśli sobie, że lubi cię jako aktora, więc zobaczy, w czym tym razem wystąpiłeś.
To teraz kolejne pytanie: kto mnie lubi? Czy ludzie, którzy wiedzą, jakie mam zdanie, na przykład na temat obecnej polityki, a się ze mną nie zgadzają, nadal lubią mnie jako aktora? Nie wiem. A to jest odwieczny problem: przekonywanie przekonanych nie ma sensu, a w tak skrajnie spolaryzowanym społeczeństwie, jakie dzisiaj mamy, trudno powiedzieć, czy sam fakt, że kiedyś komuś spodobała się któraś z moich ról, może sprawić, że teraz dzięki mnie otworzy się na cokolwiek innego.
Przypuśćmy, że jest sobie dziewczyna, która w szkole oglądała "Przedwiośnie", co pomogło jej zdać maturę i podobała jej się moja rola, ale dzisiaj chodzi na marsze ONR. Zastanawiam się, czy jest możliwe, że ona wciąż mnie lubi, bo wchodząc na moje profile w portalach społecznościowych, widzi i czyta to, co piszę. No, ale spróbujmy przyjąć, że jakoś to sobie rozdziela. Natomiast czy nawet przy takim scenariuszu byłaby w stanie obejrzeć cztery minuty tego teledysku? Czy istnieje szansa, nawet jedna na dziesięć tysięcy, że ona przez taką formę, jaką jest ten klip, dałaby się do czegokolwiek przekonać - do tego, aby odnaleźć w sobie tolerancję dla kultury drag queen lub zwyczajny szacunek dla ludzi, z którymi sama się nie identyfikuje? Nie mam pojęcia. Chciałbym wierzyć, że tak.
Jakiś czas temu dowiedziałem się, że pewien prawicowy program publicystyczno-rozrywkowy wziął "na warsztat" zdjęcie, które wrzuciłem do mediów społecznościowych: stałem na szpilkach, trzymając na rękach mojego syna podczas próby domowej przed zdjęciami do "Rework". Podobno nie pozostawiono tam na mnie suchej nitki i usłyszałem, że to niedobrze, że niebezpiecznie. A ja sobie pomyślałem, że jeśli ludzie, którzy mnie nie lubią i nie akceptują tego, co robię, zaczęliby mówić o mnie dobrze, to przecież byłaby to dla mnie totalna porażka. Jeśli myślą zupełnie inaczej niż ja, a nagle zaczęliby mnie chwalić, to byłoby coś nie tak.
Jak się czujesz, kiedy słyszysz takie komentarze?
Wtedy myślę sobie, że chciałbym zobaczyć osobę, która głosi absolutnie skrajne poglądy - mam wrażenie często tylko po to, aby utrzymać się jakimś nurcie, który w zamian zabezpiecza jej pozycję w środowisku lub stanowisko w momencie, w którym jej własne dziecko oświadcza, że jest homoseksualne. Nigdy tego nie podpatrzę, ale ta chwila bardzo mnie interesuje. Nawet nie sama reakcja w stosunku do dziecka, które ten człowiek przecież kocha, choć może zachować się bardzo różnie, ale ten czas później, kiedy dajmy na to taki ojciec leży już sam na sam ze sobą w łóżku. Co wtedy myśli? Czy jest już tak przeżarty ideologią, że sam sobie wmawia: "To niemożliwe, mój syn nie jest i nie będzie gejem", czy jednak przychodzą mu do głowy pytania: "Co to właściwie znaczy być gejem lub lesbijką, co moje dziecko teraz czuje?". A może gdzieś przemyka taka myśl, że to nie jest uwarunkowane światem zewnętrznym, że to nie przez teledysk Damięckiego i nie było żadnego porwania przez sektę, ale po prostu ta wrażliwość w środku jest inna i nie ma na nią wpływu. Chciałbym to zobaczyć, chciałbym móc to zagrać.
Autorka/Autor: Estera Prugar
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Wydawnictwo AGORA