- Pokonują 50-100 km w jedną stronę, by dojechać do pracy. Wstają o 3 w nocy, by zdążyć na autobus. Spędzają w pracy, w drodze do i z pracy, po 11-12 godzin. Zdecydowana większość to ludzie, którzy mają rodziny, kredyty i chcą po prostu w miarę godnie żyć. Czy oni naprawdę woleliby jeździć do Czech, niż pracować w Polsce za godne pieniądze, jeśli byłaby taka możliwość? - pyta rekruter z czeskiej agencji pracy dla Polaków.
Od piątku nakaz dwutygodniowej kwarantanny po powrocie z zagranicy obejmuje także uprzywilejowaną wcześniej w tej kwestii grupę - Polaków pracujących w miejscowościach przygranicznych.
- To jest ogromny problem, pracownik musi wybierać albo pozostać za granicą albo wrócić do domu. Niektóre zakłady oferują im miejsca noclegowe, ale nie wszystkie. Powrót do domu wiąże się z tym, że często pozbawiani są pracy. Ci, którzy nie decydują się na pozostanie, otrzymują sms-owe powiadomienie, że zostają zwolnieni - mówi Anna Hetman, prezydent Jastrzębia-Zdroju.
25 marca Hetman wystosowała do premiera RP i ministrów pismo z apelem, aby rozwiązać sytuację. - Nie mamy żadnej odpowiedzi, nie znalazły się żadne propozycje tarczy antykryzysowej - mówi prezydent Jastrzębia.
Setki mieszkańców Jastrzębia-Zdroju, zarówno mężczyzn jak i kobiet, którzy codziennie dojeżdżali do pracy w zakładach przemysłowych i kopalniach w sąsiednich, czeskich miejscowościach z dnia na dzień utracili możliwość dojazdu do pracy, a co z tym związane możliwość zarobku, często stanowiącego jedyne źródło utrzymania danej rodziny. W pełni rozumiem nadzwyczajną i niespotykaną sytuację, w której się znaleźliśmy i wynikającą z niej troskę o jak najlepsze zabezpieczenie naszego kraju. Nie może jednak ona odbywać się kosztem konkretnych osób, którym wprowadzonym rozporządzeniem wskazano - jako alternatywę utraty pracy, kilkunastodniową rozłąkę z rodzinami poprzez zamieszkanie po stronie czeskiej, pozostawiając im jeden dzień na podjęcie tak istotnej decyzji. Jastrzębianie zatrudnieni u czeskiego pracodawcy, objęci przymusową 14-dniową kwarantanną, podkreślają, że inni obywatele powracający z zagranicy są objęci świadczeniami z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Tymczasem pracownicy czeskich zakładów mogą jedynie liczyć na zaświadczenie Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego o odbywaniu kwarantanny, bez idącego za tym wsparcia finansowego.
Dalej Hetman apeluje w piśmie o "możliwość modyfikacji wspomnianego rozporządzenia w sposób, z jednej strony umożliwiający pracę w czeskich zakładach, a z drugiej intensyfikując dotychczasową, już i tak bardzo szczegółową kontrolę sanitarną jastrzębian pracujących po czeskiej stronie granicy".
Równocześnie deklaruje "pełną współpracę i wsparcie ze strony władz samorządowych Jastrzębia-Zdroju".
Nie każdy ma urlop, chorobowe to pół pensji
Według danych z urzędu statystycznego na umowie o pracy w Czechach zatrudnionych jest 48 tysięcy osób. Najwięcej z nich pracuje w kopalniach i hutach. Kopalnia w Stonawie zatrudnia 180 Polaków. Tylko jeden z nich z powodu epidemii przeniósł się za granicę, mieszka w hotelu.
Na antenie w TVN 24 wypowiedział się jeden z Polaków zatrudnionych w kopalni w Stonawie - Krzysztof Andryszek. - Duża część pracowników straci dochody. Albo pójdą na chorobowe albo wykorzystają urlop, jeśli go mają - mówi Andryszek.
Ale chorobowe to o wiele mniejsze pieniądze, ponieważ około 50 procent pensji górnika stanowią premie i diety. Z kolei urlop mają tylko ci, którzy pracują długo. Po każdym miesiącu pracy naliczane jest dwa i pół dnia wolnego.
Górnik: - Polski rząd nam nie pomoże, bo pracujemy w Czechach. Czeski nie pomoże, bo polski zamknął granice.
"My tu na Górnym Śląsku jesteśmy Polską C"
"Ci, którzy krytykują w komentarzach ludzi pracujących w Czechach, nie mają bladego pojęcia, jak to wszystko wygląda. Nie widzieli chyba na oczy umowy agencyjnej, na jakiej wielu Polaków w Czechach jest zatrudnionych. Proszę mi wierzyć, nikt nie chciałby na takiej umowie, bez konieczności, pracować - napisał do redakcji portalu nowiny.pl mieszkaniec Wodzisławia Śląskiego, który od kilku lat pracuje jako rekruter w agencji pracy zatrudniającej pracowników w Czechach.
"Czy tysiące Polaków pracujących w fabrykach w pasie przygranicznym po czeskiej stronie, pracuje tam z własnego wyboru? Ci ludzie, mieszkańcy Wodzisławia, Raciborza, Rybnika, pokonują nierzadko 50-100 km w jedną stronę, by dojechać do pracy. Oni wstają do pracy nierzadko o godz. 3.00 albo 3.30 w nocy, by zdążyć na autobus, który o 4.30 odjeżdża z Wodzisławia. Spędzają w pracy, w drodze do i w drodze z pracy, nierzadko po 11-12 godzin. Z własnego wyboru? Oczywiście, że są tam tacy, którzy za pracą zjeździli już pół Europy, lekkoduchy. Ale zdecydowana większość to ludzie, którzy mają rodziny, kredyty i chcą po prostu w miarę godnie żyć. Czy nasz rynek pracy dał im taką możliwość? Czy oni naprawdę woleliby jeździć do Czech, niż pracować w Polsce za godne pieniądze, jeśli byłaby taka możliwość".
Dalej wodzisławianin porównuje niewiele czeskie miejscowości, takie jak jak Rychvald, Nowi Jicin, Senovo, Hrabova do większych polskich miast, takich jak Wodzisławia, Rybnika, Raciborza. Według obserwacji rekruta w czeskich miejscowościach "jest po kilka dużych fabryk, będących żywicielkami dla tysięcy ludzi, nie tylko Czechów i Polaków, ale też Ukraińców, Chorwatów, a nawet Węgrów. "Czemu powstały tam, a nie w Wodzisławiu, Rybniku czy Raciborzu?" - pyta retorycznie.
I podsumowuje swój list: "My tu w powiecie wodzisławskim i powiatach okolicznych myślimy sobie, że żyjemy na bogatym Śląsku. Że żyjemy w Polsce A, bo mamy kopalnie. Guzik prawda. Kopalni za chwilę nie będzie. Co zostanie? Mówi się, że wschodnia Polska to Polska B, albo i C. Proszę sobie tam pojechać. Proszę pojechać na Podkarpacie. Do Mielca, do Rzeszowa, jakie tam są strefy gospodarcze. Proszę pojechać sobie na Dolny Śląsk. Ile tam powstało fabryk. U nas takich nie ma, może jedynie strefa w Żorach, ale to za mało. Dlaczego? Tam samorządowcy potrafili zadbać o rozwój, u nas nie. To my tu na Górnym Śląsku jesteśmy Polską C".
Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN24