Dokładnie 64 lata temu rozpoczęto jeden z najbardziej szalonych programów zimnej wojny - stałe, całodobowe utrzymywanie w powietrzu bombowców z gotowymi do użycia bombami atomowymi na pokładzie. Program miał być gwarantem bezpieczeństwa USA, lecz jednocześnie doprowadził do licznych niebezpiecznych wypadków, w tym gubienia całych bomb. Części z nich nigdy nie udało się odnaleźć.
Wtorkowe popołudnie na jednym z gospodarstw w Południowej Karolinie. Rodzina Greggów spędza je na swoich codziennych zajęciach: rodzice zajmują się domem, trójka dzieci bawi się na podwórzu. Nagle ogłuszająca eksplozja zamienia przydomowy plac zabaw w kulę ognia, wyrywa w ziemi głęboki na 8 metrów krater, a odłamkami szatkuje i niszczy całe gospodarstwo. Cudem zginęły jedynie hodowane przez rodzinę kurczaki - dzieci chwilę wcześniej odbiegły bawić się około 200 metrów od placu zabaw i zostały tylko niegroźnie ranne.
Zszokowana rodzina Greggów nie czekała długo na poznanie prawdy - usłyszeli, że na ich plac zabaw z wysokości 5 kilometrów runęła bomba atomowa o mocy dwukrotnie większej niż ta, która zmiotła z powierzchni Ziemi Hiroszimę. Bombę niechcący zrzucił jeden z członków załogi bombowca, który złapał za nie tę wajchę, co trzeba. Szczęśliwie, ładunek nie eksplodował przy upadku - wybuchł tylko będący jego częścią ładunek konwencjonalny. Tylko dlatego jedynymi ofiarami było stadko zwierząt, a nie dziesiątki tysięcy mieszkańców w promieniu wielu kilometrów.
Chrome Dome
Zdarzenie to miało miejsce 11 marca 1958 roku i był wówczas mocno nagłośnione przez media. Świat pogrążał się jednak właśnie w zimnowojennej rywalizacji USA i Związku Radzieckiego, w której broń atomowa zaczynała odgrywać główną rolę. Oba mocarstwa na wyścigi produkowały coraz potężniejsze bomby, przed którymi nie było żadnej obrony. Dlatego nic nie mogło zatrzymać uruchomienia pół roku później jednego z najbardziej szaleńczych programów tamtych czasów.
Dokładnie 64 lata temu, w połowie września 1958 roku siły lotnicze rozpoczęły eksperymentalną operację Head Start. Miała ona udowodnić, że możliwe jest bezustanne, całodobowe utrzymywanie w powietrzu amerykańskich bombowców strategicznych. W ten sposób Stany Zjednoczone chciały odstraszać Rosjan od wykonania zaskakującego uderzenia atomowego. Stale przebywające w powietrzu bombowce z gotowymi do użycia bombami na pokładzie miały zapewnić, że nawet w przypadku sukcesu takiego zaskakującego ataku zbombardowani Amerykanie będą w stanie odpowiedzieć zniszczeniem także Związku Radzieckiego.
Operacja Head Start w kilka miesięcy dowiodła amerykańskiej zdolności do tego zadania. W rezultacie stała się pierwszą z całej serii operacji wojskowych, w ramach których bombowce strategiczne B-52 były stale utrzymywane w powietrzu. Najdłuższą, trwającą od 1960 do 1968 roku była operacja Chrome Dome, z którą kojarzony jest najczęściej cały tej projekt.
W wymiarze strategicznym Amerykanie osiągnęli sukces - Sowieci nie mogli zbagatelizować gotowych do uderzenia wrogich bombowców stale krążących w pobliżu ich terytorium. Zwłaszcza, że nie był to jeden bombowiec, ale zwykle 12 maszyn krążących parami nad olbrzymimi przestrzeniami koła podbiegunowego, Atlantyku czy Pacyfiku. A liczba ta mogła być w każdej chwili jeszcze zwiększona: w szczycie kryzysu kubańskiego w 1962 roku Amerykanie byli w stanie wypuszczać w powietrze każdego dnia nawet 75 bombowców strategicznych z bombami atomowymi na pokładzie.
Atomowe wypadki
Ale program zapoczątkowany operacjami Head Start i Chrome Dome miał też swoją ciemną stronę. Tak intensywne, trwające zwykle około 24-godzin loty bombowców z bronią jądrową na pokładzie musiały przełożyć się na wzrost liczby nieszczęśliwych wypadków - takich, jak w 1958 roku w Południowej Karolinie. Nie można tego było uniknąć - samoloty się psują, a piloci mylą. Wypadki te stały się na tyle częste, że zyskały specjalną nazwę - Broken Arrow (pol. Złamana Strzała), oznaczającą wypadek z udziałem broni atomowej, który nie grozi wybuchem globalnego konfliktu.
W rezultacie w latach 1950-1980 w USA udokumentowane zostały co najmniej 32 dwa takie wypadki, obejmujące przypadkowe zrzuty, uszkodzenia, uruchomienia czy gubienie bomb atomowych. I choć trudno w to uwierzyć, co najmniej kilka z tych potężnych ładunków do dzisiaj nie zostało znalezionych.
W większości przypadków gubionych bomb atomowych, których nigdy nie odnaleziono, ładunki spoczywają w morskich głębinach. Tak jest na przykład z utraconą w 1965 roku bombą termojądrową B43. Samolot z podwieszoną bombą spadł wówczas z pokładu amerykańskiego lotniskowca USS Ticonderoga do Morza Filipińskiego i nigdy więcej go nie zobaczono. Uważa się, że spoczywa gdzieś na głębokości 5 kilometrów.
Podobnie bezpowrotnie utracona została amerykańska bomba termojądrowa trzy lata później, gdy na Grenlandii spadł bombowiec B-52 z czterema bombami termojądrowymi. Otoczone płomieniami szczątki jednej z nich najprawdopodobniej przedostały się przez pokrywę lodową i spadły na dno Zatoki Gwiazdy Północnej.
Z kolei w 1961 roku część awaryjnie zrzuconej bomby zniknęła bezpowrotnie nie w wodzie, ale w bagnach w stanie Karolina Północna. Mimo wielu tygodni starań nie udało się jej wydobyć, w związku z czym amerykańskie wojsko wykupiło cały teren i ustanowiło zakaz wstępu.
ZOBACZ TEŻ: Bomby termojądrowe wśród hiszpańskich pomidorów
Bomby w morzach i bagnach
Operacje bezustannych lotów z bombami atomowymi, takie jak Head Start i Chrome Dome, były szczególnie ryzykowne pod względem nieszczęśliwych wypadków, ale do gubienia tego typu ładunków dochodziło też wcześniej, gdy tylko upowszechniły się loty z takimi ładunkami. Najstarszy znany przypadek miał miejsce w lutym 1950 roku, kiedy z powodu awarii trzech silników piloci bombowca B-36 zrzucili bombę atomową do Pacyfiku. W praktyce bomba ta była niekompletna - brakowało w niej kluczowego elementu, jakim jest rdzeń, wypadek ten pozostaje jednak najstarszym tego typu znanym publicznie.
Kolejne przypadki to m.in. rok 1956, gdy bombowiec Boeing B-47E z dwoma ładunkami atomowymi zniknął gdzieś nad Morzem Śródziemnym, rok 1957 gdy bombowiec C-124 zrzucił dwie bomby do Pacyfiku u wschodniego wybrzeża USA, rok 1958 gdy po powietrznym zderzeniu dwóch samolotów bomba została zrzucona u wybrzeży stanu Georgia. Bombowce wypadały z pasów startowych, doznawały awarii i pożarów, zderzały się podczas tankowania w powietrzu, nieoczekiwanie spadały lub znikały z radarów. A wraz z nimi niosące zagładę ładunki.
Ile bomb zgubiono?
Udoskonalenie technologii rakiet międzykontynentalnych pozwoliło na przełomie lat 60. i 70. XX wieku na zakończenie amerykańskich operacji takich jak Head Start i Chrome Dome. Ile bomb atomowych zostało do tego czasu zgubionych? Nikt tego nie wie. Wszystkie opisane przypadki dotyczą jedynie Stanów Zjednoczonych, ponieważ tylko Amerykanie odtajnili informacje o tego typu wypadkach. Ale w wyścigu zbrojeń atomowych brały udział też inne państwa i jest pewne, że także w nich miały miejsce niebezpieczne wypadki z udziałem broni atomowej.
Podejrzenia w tym przypadku padają zwłaszcza na Związek Radziecki, w którym zimnowojenna gorączka doprowadziła do zgromadzenia w połowie lat 80. niewyobrażalnego arsenału ponad 40 tysięcy głowic atomowych - więcej, niż kiedykolwiek miała reszta świata. W przypadku Rosjan publicznie znane są jednak jedynie przypadki tracenia głowic atomowych na pokładach okrętów podwodnych, które zatonęły. Lokalizacja tych okrętów jest znana i wszędzie, gdzie było to możliwe, ładunki były wydobywane.
A broń atomową mają też Chiny, Indie, Pakistan, Francja, Wielka Brytania, Korea Północna i - nieoficjalnie - Izrael. Niebezpiecznych incydentów mogło być więc znacznie więcej niż przypadków znanych z USA. Niektórzy eksperci szacują, że zgubionych gdzieś na świecie może być łącznie nawet kilkadziesiąt bomb atomowych. Takiego zdania był m.in. niemiecki badacz Otfried Nassauer, który w 2008 roku mówił o ok. 50 zgubionych w czasie zimnej wojny ładunkach, z których większość nie została odnaleziona.
Czy bomby te są wciąż groźne? Ryzyko ich spontanicznego, samoistnego wybuchu ocenia się jako bardzo małe - taka sytuacja nigdy jeszcze nie miała miejsca. Wybuch taki, w przypadku bomb na dnie oceanów, dodatkowo utrudniają panujące tam warunki. Nie ma też większych obaw, że zgubione ładunki - przynajmniej te, o których publicznie wiadomo - dostaną się w niepowołane ręce, na przykład terrorystów. Znajdują się w ekstremalnie niedostępnych miejscach, a przy tym najczęściej są stare i uszkodzone.
Największym zagrożeniem pozostaje jednak ryzyko skażenia radioaktywnego. Tutaj pocieszeniem może być tylko to, że większość ładunków zgubiono w miejscach znacząco oddalonych od ludzkich siedzib.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock