Bomba termojądrowa pochłonięta przez lód Grenlandii. Przez poduszkę

Aktualizacja:
Bomba termojądrowa zaginiona na Grenlandii
Bomba termojądrowa zaginiona na Grenlandii
USAF
Bomba Mk-28 ładowana do B-52. Taka właśnie została "zgubiona" na GrenlandiiUSAF

46 lat temu amerykańskie wojsko musiało się zmierzyć z jednym z najpoważniejszych wypadków z udziałem broni jądrowej. Na Grenlandii rozbił się bombowiec B-52 z czterema bombami termojądrowymi. Jednej z nich, rozbitej na drobne fragmenty, nie udało się odnaleźć. Spoczywa do dzisiaj pod lodami Grenlandii.

Katastrofa bombowca miała miejsce kilkanaście kilometrów od bardzo ważnej dla USA bazy lotniczej Thule. Postawione tam w latach 50. stacje radarowe odgrywały bardzo ważną rolę w systemie wczesnego ostrzegania przed radzieckim atakiem. Wobec tego obawiano się, że Związek Radziecki może przeprowadzić skryty atak na bazę, aby "oślepić" Amerykanów.

Chcąc uniemożliwić taką akcję, amerykańskie Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (SAC) zarządzające liczącą setki maszyn flotą ciężkich bombowców z bronią jądrową wpadło na pomysł częstego monitorowania bazy Thule z powietrza. Miały to robić bombowce wracające z patroli nad Arktyką. Były przy tym w pełni uzbrojone w broń jądrową, bowiem ich zadaniem była ciągła gotowość do uderzenia na ZSRR.

Ryzykowne loty z bronią zagłady

Początkowo wojsko i władze USA nie traktowały poważnie zagrożenia wynikającego z ciągłego utrzymywania w powietrzu bombowców z bombami termojądrowymi. Jak wiadomo, samoloty psują się i ulegają wypadkom, uznawano jednak, że ważniejsze jest odstraszanie ZSRR. W połowie lat 60. masowo pojawiły się jednak rakiety międzykontynentalne i politycy oraz Pentagon zaczęli dążyć do ograniczenia ryzykownych patroli bombowców SAC. Proces ten znacząco przyśpieszyła seria wypadków maszyn w latach 60.. Zwłaszcza tego nad hiszpańskim Palomares, gdzie w 1966 roku podczas katastrofy B-52 dwie bomby częściowo eksplodowały (dokładniej zawarty w nich tradycyjny ładunek wybuchowy) i doszło do skażenia plutonem około dwóch kilometrów kwadratowych. Co gorsza, jedną bombę "zgubiono" w Morzu Śródziemnym. Odzyskano ją dopiero 2,5 miesiąca później po skomplikowanej operacji podwodnej.

Pomimo tego SAC, które w latach 50. było niezwykle potężne i wręcz zdominowało siły zbrojne USA, nie chciało tracić swojego znaczenia na rzecz rakiet. Robiono co tylko możliwe, aby loty patrolowe nie zostały zarzucone. Między innymi bez wiedzy Białego Domu kontynuowano monitorowanie z powietrza bazy Thule. Upór SAC zemścił się 21 stycznia 1968 roku. Wszystko przez kilka zwykłych poduszek.

Bomba Mk-28 po wydobyciu z dna Morza Śródziemnego opodal Palomares. Dwa lata później nie udało sięUS Navy

Za dużo ogrzewania

Samolot, który rozbił się obok bazy Thule, był nowoczesnym jak na tamte czasy bombowcem strategicznym B-52G. Maszyna wystartowała 21 stycznia nad ranem z Pllatsburgh w stanie Nowy Jork. Na pokładzie była standardowa załoga licząca pięć osób plus dodatkowy pilot i nawigator, niezbędni z uwagi na bardzo długi lot nad Arktyką. Do zguby bombowca doprowadził nieświadomie ów dodatkowy pilot, major Alfred D’Mario. Przed startem schował nad jednym z grzejników w kabinie trzy dodatkowe poduszki piankowe. Przez sześć godzin lot przebiegał normalnie. Bombowiec monotonnie krążył w pobliżu Grenlandii i tankował z latających cystern. Problemy sprawiało tylko ogrzewanie kabiny - załodze było za zimno. Zasiadający akurat za sterami D’Mario uruchomił więc dodatkowy dopływ ciepłego powietrza z silników. Nastąpiła jednak drobna awaria systemu ogrzewania - powietrze z silników nie było schładzane tak jak powinno i trafiało do kabinowych grzejników gorące. Załoga szybko zaczęła się pocić, a po chwili poczuła swąd spalenizny. To zapaliły się poduszki leżące na gorącym grzejniku. Lotnicy starali się ugasić pożar, ale D’Mario dobrze schował swoje poduszki i po kilku minutach bez efektu zużyto wszystkie gaśnice. Kabinę zaczął wypełniać dym, a płomienie przepalać kable elektryczne. Dowódca maszyny nadał wezwanie pomocy i skierował się na lotnisko w bazie Thule, aby awaryjnie lądować. Było już jednak za późno. W ciągu kilku minut dym w kabinie stał się tak gęsty, że nie było widać przyrządów i nic na zewnątrz. Płomienie przepaliły wszystkie kluczowe kable i samolot stracił zasilanie.

Załodze nie pozostało nic innego jak skakać. Szóstka ewakuowała się przy pomocy katapult i wyszła z katastrofy prawie bez szwanku. Mniej szczęścia miał drugi pilot, Leonard Svitenko, który w momencie pojawienia się ognia odpoczywał, a na jego fotelu siedział D’Mario. Svitenko próbował wyskoczyć ze spadochronem przez luk w dnie kadłuba, ale nieszczęśliwie uderzył głową w część maszyny i zginął na miejscu. Pozbawiony załogi B-52 dalej opadał, powoli wykonał zakręt o 180 stopni i spadł na pokrytą lodem Zatokę Gwiazdy Północnej, około 12 kilometrów od bazy w Thule. Uderzenie spowodowało eksplozję materiałów wybuchowych w czterech bombach termojądrowych Mk-28 (w bombach atomowych i termojądrowych tą właściwą wielką eksplozję inicjuje wybuch kilkudziesięciu kilogramów normalnych materiałów wybuchowych). Zgodnie z projektem zadziałały systemy bezpieczeństwa i nie doszło do reakcji łańcuchowej. Siła uderzenia w lód, a następnie eksplozja ładunków i trwający kilka godzin pożar paliwa doprowadził jednak do rozrzucenia radioaktywnych substancji po okolicy. Szczątki bombowca spoczęły na obszarze mniej więcej długim na pięć, a szerokim na 1,5 kilometra.

B-52 w wersji G. Taki rozbił się pod ThuleUSAF
Zdjęcie lotnicze miejsca katastrofy. U góry punkt uderzenia B-52. Czarna smuga biegnąca w dół to efekt płonącego paliwa i dymu. To w niej leżała znaczna część fragmentów bombUSAF

Rusza "Złamana Strzała"

Załoga B-52 katapultowała się ze skazanej na zagładę maszyny na tyle szczęśliwie, że dwóch pilów opadło wręcz na teren bazy Thule. Szybko zaalarmowano garnizon i wszczęto poszukiwania pozostałych lotników. Równocześnie wysłano wiadomość do USA, gdzie natychmiast ogłoszono alarm "Broken Arrow" ("Złamana Strzała" – red.) oznaczający wypadek z udziałem broni jądrowej, który nie niesie ryzyka wybuchu globalnej wojny. Do Thule szybko wyruszyły specjalne zespoły SAC mające za zadanie jak najszybciej zlokalizować bomby i ocenić skalę ewentualnego skażenia.

Szybko okazało się, że nie będzie to zadanie łatwe. Był środek arktycznej zimy i nad Thule przez cały dzień nie pojawiało się słońce, a temperatury oscylowały wokół – 40 st.C. Szybko ustalono, że bomby nie są w całości, bowiem zawarty w nich materiał radioaktywny był rozrzucony po okolicy. Trzeba był wobec tego ściągnąć więcej ludzi, aby metodycznie pozbierać wszelkie szczątki i przeanalizować, czy składają się one na cztery bomby. Skalę problemu powiększało to, że katastrofa miała miejsce na terytorium Danii. Amerykanie informowali Kopenhagę na temat wypadku i skali skażenia tak wstrzemięźliwie, jak to było możliwe. Duńczycy zażądali, aby wojsko USA zebrało cały śnieg i lód, który miał kontakt z szczątkami samolotu i materiałami radioaktywnym. Wszystko miało zostać wywiezione z Grenlandii.

Duńczycy nie musieli wiedzieć

We współpracy z Duńczykami Amerykanie rozpoczęli więc operację Crested Ice. Przez następne dziewięć miesięcy łącznie około 700 osób "sprzątało" po katastrofie. Skażony śnieg i lód ładowano do wielkich metalowych pojemników, które następnie statkiem wywożono do USA. Najważniejsze dla Amerykanów było jednak metodyczne zbieranie szczątków bomb. Ich budowa była wówczas jedną z największych tajemnic państwowych i nie można było pod żadnym pozorem pozwolić, aby coś zostało na miejscu katastrofy i wpadło w ręce potencjalnych szpiegów.

Operacja przyniosła umiarkowany sukces. Odnaleziono części i materiały rozszczepialne odpowiadające niemal kompletnym trzem bombom. Reszta radioaktywnych substancji, z których można by złożyć czwartą bombę, najprawdopodobniej przedostała się przez lód (naruszony uderzeniem, eksplozjami i płonącym paliwem) i spoczęła na dnie morza. Nie oznacza to, że gdzieś w Zatoce Gwiazdy Północnej leży cała bomba termojądrowa Mk-28, ale raczej szczątki kilku, odpowiadające razem jednej kompletnej.

Skażony śnieg i lód ładowane z ciężarówek do wielkich zbiorników, które następnie transportowano do USAUSAF

Amerykańskie wojsko było rozczarowane takim efektem i po zakończeniu akcji Crested Ice wysłano na miejsce statek ratowniczy z miniaturową łodzią podwodną, która miała dokładnie zbadać dno i ewentualnie odnaleźć pozostałe szczątki bomb. Operacja nie przyniosła jednak rezultatu ze względu na skrajnie trudne warunki naturalne. Amerykanie stwierdzili w końcu, że jeśli oni nie mogą dotrzeć do szczątków, to nikt inny tego nie zrobi. Sprawa została zamknięta. O pozostawieniu resztek bomb na Grenlandii nie poinformowano jednak Duńczyków. Uznano, że nie muszą o tym wiedzieć. Sprawa wyszła na jaw dopiero po zakończeniu Zimnej Wojny, kiedy odtajniono dokumenty. Wywołało to potężny skandal określany przez Duńczyków jako "Thulegate". W efekcie w drugiej połowie lat 90. dokładnie przebadano okolicę, w której doszło do katastrofy. Wykryto znaczące ilości substancji radioaktywnych, ale tylko w jednym miejscu było ich tyle, że w dłuższym okresie mogły zaszkodzić zdrowiu człowieka. Najwięcej na katastrofie B-52 najprawdopodobniej stracili żołnierze i duńscy robotnicy biorący udział w operacji Crested Ice. Po jej zakończeniu nie prowadzono żadnego programu monitorowania stanu ich zdrowia. W latach 80. duńskie władze zainteresowały się zdrowiem robotników i z badań wynikło, że statystycznie chorowali oni na raka 50 proc. częściej niż przeciętny Duńczyk. Nie było jednak możliwe jednoznacznie ustalenie, czy było to spowodowane wystawieniem na promieniowanie z rozbitych bomb. Amerykańscy żołnierze byli wystawieni na jeszcze większe promieniowanie, bowiem pracowali przy samym wraku. Ich nigdy jednak nie badano ani nie monitorowano.

Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: USAF