Po śmierci 25-latka, który nie został przyjęty do szpitala, szef oddziału ratunkowego przyznaje, że lekarz będący wówczas na dyżurze popełnił błąd. Tłumaczy jednak decyzję o odesłaniu chorego.
- On powinien tego pacjenta przyjąć, ale też rozumiem jego motywację, troskę o tych pacjentów, którzy już byli na oddziale, w obszarze konsultacyjnym i których miał na poczekalni. Było ich w tym czasie kilkudziesięciu, więc chciał oszczędzić temu pacjentowi kolejnego czekania - mówi prof. Juliusz Jakubaszko, szef Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w szpitalu przy ul. Borowskiej we Wrocławiu.
"Zbyt wielu pacjentów"
We wtorek opisaliśmy historię 25-latka, który na początku maja próbował odebrać sobie życie. Karetka pogotowia przywiozła chłopaka do Akademickiego Szpitala Klinicznego, który był najbliżej. Dyżurujący na SOR lekarz nie przyjął jednak pacjenta tłumacząc, że nie ma miejsc. Dyskusja z ratownikami trwała ok. 10 minut. Ostatecznie mężczyzna trafił do szpitala przy ul. Weigla, gdzie zmarł.
- Mamy tylko dwóch lekarzy dyżurnych plus stażystę. Nie byli w stanie tego przerobić, bo nagromadziła się masa pacjentów - komentuje prof. Jakubaszko.
"Każdy z nas umrze"
- Pacjent był monitorowany, zabezpieczony, otrzymywał tlen. Jego parametry życiowe były stabilne, więc nie było takiej sytuacji, że coś się z pacjentem nagle działo, a panowie sobie dyskutowali - opisuje prof. Jakubaszko.
Według szefa Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, 10-minutowa dyskusja nie była decydująca dla pacjenta.
- Ale pacjent zmarł w konsekwencji? - dopytuje reporterka TVN24.
- Zmarł, każdy z nas kiedyś umrze - kwituje lekarz i po chwili dodaje: - Gdyby został przyjęty i umarł u nas po tych dziesięciu minutach, nie byłoby całej dyskusji i nie byłoby sensacji, którą państwo rozkręcacie z tego powodu.
"Lekarz jak pacjent z 0,1 promila"
- Lekarza, który jest po 24 godzinach ciężkiej pracy dyżurowej, przez którego ręce przeszło ok. 80 pacjentów, trudno obwiniać o staranie się odciążenia oddziału - ocenia prof. Jakubaszko.
Według niego, fizyczną wytrzymałość lekarz, który bez chwili przerwy pracuje 12 godzin na oddziale ratunkowym, można porównać z pacjentem, który ma 0,1 promila alkoholu we krwi. Jak mówi, lekarze pracują jednak dłużej, bo jest ich za mało i szpital ma kłopot z obstawieniem dyżurów.
"Ustalone rejony operacyjne"
Wytłumaczenia nie widzi za to lekarz pogotowia ratunkowego.
- Szpitale pełnią dyżur 24-godzinny i pacjenci są zgodnie z rejonizacją przywożeni. Oczywiście, są dla nas ważne informacje o sytuacji lokalnej w danym oddziale ratunkowym, ale nie ma czegoś takiego, że można zaprzestać przywożenia pacjentów, jeżeli zostały ustalone pewne rejony operacyjne lub, tak jak w tym przypadku, był to pacjent w stanie bezpośredniego zagrożenia życia - podkreśla dr Jacek Kleszczyński z wrocławskiego pogotowia.
Pod lupą prokuratury
Sprawę bada już prokuratura. Na razie śledczy czekają na wyniki sekcji zwłok.
Na śmierć pacjenta zareagowała też dyrekcja szpitala z Borowskiej.
- Lekarz, który dyżurował w tym czasie, został odsunięty od swoich obowiązków, otrzymał też wypowiedzenie - informuje Agnieszka Czajkowska, rzeczniczka ASK.
Autor: ansa/mz/k / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Wrocław