Dziennikarze śledczy "Superwizjera" dotarli do więźniarek z wrocławskiego "Babińca". Z relacji osadzonych wynika, że w zakładzie karnym kobiety były wykorzystywane m.in. jako prostytutki dla innych więźniów, którzy mieli dobre układy ze strażnikami i pieniądze.
"Babiniec" to kobiecy oddział więzienia przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu. Przebywa tam ok. 100 kobiet.
Wino bordeaux i dwa kieliszki
Jedną z nich jest Katarzyna B., która trafiła do zakładu z powodu podejrzeń o wyłudzenie kredytu. Podczas pobytu pomagała w więziennej kaplicy.
Jak opowiada dziennikarzom "Superwizjera", pewnej niedzieli została zaprowadzona do kaplicy, gdzie jeden z pracowników złożył jej ofertę świadczenia usług seksualnych. - Jak zawsze przyszedł po mnie przed godziną dziewiątą i przyprowadził mnie do kaplicy. Zdziwiło mnie, że o tej porze w kaplicy w niedzielę zawsze był jeszcze ktoś. W tę niedzielę nie było nikogo - wspomina.
- Wszedł, zamknął drzwi na klucz. W drugim pomieszczeniu, jak weszłam, stał stolik. Na tym stoliku wino bordeaux czerwone, dwa kieliszki, ciastka i świeczka. Dokładnie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi - relacjonuje.
- Nie dawał za wygraną. Powiedział, że jeśli teraz się zdecyduje na coś, to pewnie będzie mi dobrze i pewnie szybko wyjdę. Używał swojej władzy; że ma mnóstwo znajomości; że jest w stanie zniszczyć każdego - mówi.
Zgodnie z relacją kobiety, gdy odmówiła, doszło do szarpaniny. Ostatecznie mężczyzna odpuścił, bo - jak mówi Katarzyna B. - mógł się przestraszyć, że użyje przycisku wzywającego pomoc.
- Ja nie wiedziałam, co mam teraz z tym zrobić. Dodatkowo zdawałam sobie sprawę z tego, że tylko ja się temu sprzeciwiam - opowiada kobieta. - Byłam przerażona, bałam się, że nie wyjdę z tego więzienia - dodaje.
Katarzyna B. napisała list do prokuratury. Szczegółowo opisała w nim sytuację, do której doszło w kaplicy. Przedstawiła też historię innej osadzonej, która w trakcie pobytu w więzieniu zaszła w ciążę. B. zwróciła uwagę, że ojcem może być ten sam pracownik kaplicy. Strażnik, który pracował wtedy w więzieniu, przyznaje w rozmowie z "Superwizjerem", że sprawa osadzonej, która zaszła w ciążę, odbiła się w więzieniu szerokim echem.
Katarzyna B. w liście przedstawiła w złym świetle pracowników więzienia, a w więzieniu korespondencja podlega ścisłej cenzurze. Jak opowiada kobieta, list musiała więc przekazać nielegalną drogą, by trafił do prokuratury. - W życiu nie myślałam, że służba więzienna za wszelką cenę będzie blokowała, żeby to pismo nigdy nie wyszło do prokuratury. List został przekazany przez osoby, które przynoszą jedzenie i ktoś ten list przekazał na zewnątrz. Na zewnątrz został wysłany - opowiada.
Gdy trafił do prokuratury, więźniarki wezwano na przesłuchanie. Wszystkie opisywały pracownika kaplicy w samych superlatywach. Jedna z osadzonych przyznała, że w trakcie odbywania kary zaszła w ciążę. Odmówiła jednak podania danych ojca. Jak zeznała, do zapłodnienia doszło w trakcie widzenia. Śledczy nie zdecydowali się zbadać okoliczności sprawy.
Informacja o działaniach prokuratury bardzo szybko rozeszła się po więzieniu na ul. Kleczkowskiej. Katarzyna B. opowiada, że bała się możliwych konsekwencji, dlatego poprosiła o przyznanie ochrony. Kiedy prowadzący śledztwo zignorowali jej prośbę, ze strachu odmówiła dalszych zeznań. Sprawa została więc umorzona w 2009 r.
Korupcja i nie tylko
Dwa lata później w zakładzie karnym przy ul. Kleczkowskiej wybuchła afera. CBŚ zatrzymało funkcjonariuszy służby więziennej. Ujawnione zostały przypadki współpracy pomiędzy strażnikami i osadzonymi.
- To, że my bierzemy łapówki od "złodziei", to nie patologia, to normalka. Takie praktyki to codzienność. Sądzę, że ok. 30-40 proc. funkcjonariuszy ochrony w naszym ZK (zakładzie karnym) bierze łapówki za "usługiwanie" osadzonym. Wtedy pomyślałem sobie, że też zacznę brać od "złodziei" (...) Na oddziałach po godz. 15 dzieją się cuda. Złodzieje z różnych cel odwiedzają się, piją wtedy alkohol, niejednokrotnie ćpają. Nadto niektóre cele swoim wyposażeniem przypominają przytulne mieszkania. Takie przywileje dla "złodziei" kosztują - zeznawał wtedy jeden ze strażników.
W relacjach dotyczących afery w więzieniu na ul. Kleczkowskiej pojawia się jednak nie tylko wątek korupcji. Dziennikarze "Superwizjera" dotarli do mężczyzny, który odsiadywał tam karę za działalność w zorganizowanej grupie przestępczej.
- To, że dziewczyny były wykorzystywane seksualnie, to wiem na milion procent - mówi.
- (Funkcjonariusze) dziewczynami handlowali za 200 zł. Dziewczyny nie dostawały żadnej kasy do ręki. Kawę, fajki... To wszystko. Kto na tym zarabiał? Klawisz - dodaje.
"Cuda się działy w kryminale"
"Superwizjerowi" udało się znaleźć strażnika, który przyznaje, że kobiety z "Babińca" rzeczywiście często, zwykle pod pretekstem wykonania jakiejś pracy np. pomocy przy sprzątaniu, wyprowadzano w celach seksualnych. Do sytuacji miało dochodzić popołudniami, gdy administracja wychodziła z pracy.
- Cuda się działy w kryminale - opowiada strażnik. - To wyszło po wszystkim. Jak to się działo, to było zamiatane pod dywan - mówi o procederze. - Oni prowadzili dziewczyny do łaźni. Przynosili przepustki pod jakimś tam pretekstem i oddziałowa wydawała. Nie wiedziała, co się potem z tą dziewczyną dzieje - relacjonuje.
- Okazuje się, że na to, czemu ja się sprzeciwiłam, panowało ogólne przyzwolenie i wszyscy byli z tego zadowoleni - mówi Katarzyna B. - To nie jest możliwe, żeby przyjść do celi, wyciągnąć osadzoną i gdzieś ją przeprowadzić - podkreśla, dodając, że w "Babińcu" takie przypadki zdarzały się "bardzo często".
- Przychodzi oddziałowy i mówi, że potrzebuje osoby, żeby posprzątać salę w szpitalu, bo jakiejś tam osoby, która miała to zrobić, nie ma albo jest chora. Po czym za dwie, trzy godziny taka osoba jest przyprowadzana z powrotem. To nikogo nie dziwiło, nikt nie weryfikuje, w jakie ona miejsce poszła i co ona tam robiła - opowiada.
Katarzyna B. mówi, że większość kobiet zgadzała z powodu presji wywieranej przez strażników. - Myślę, że większość tego nie chciała, ale pod szantażem, że może się nam stać krzywda; że możemy nie dostać paczki i masy innych rzeczy, których są w stanie nam zabronić, większość zgodzi się na wszystko - ocenia.
Raz za 50 zł, raz za 100 zł
Ponad miesiąc temu prokuratura, która zajmowała się sprawą afery w więzieniu na ul. Kleczkowskiej, skierowała kolejny akt oskarżenia. Jednemu ze strażników, Arturowi K., postawiono zarzut, że przyjął pieniądze za umożliwienie osadzonemu odbycia stosunków seksualnych z kobietami osadzonymi w "Babińcu".
Jeden z więźniów zeznał, że skorzystał z możliwości dwukrotnie. - Ja się dowiedziałem, że on (Artur K.) może załatwić dziewczyny z "Babińca". Chodziło o dobrowolne współżycie z nimi. Poszedłem do Artura i spytałem, czy jest możliwość, aby przyprowadził jakąś dziewczynę. Powiedział, że tak, za 50 zł. Ja dwukrotnie skorzystałem z takiej możliwości. Raz było to za 50 zł, raz za 100 zł - wynika z jego zeznań. Jak opowiedział, najpierw przekazywał Arturowi K. pieniądze. Ten prosił oddziałowego, by zaprowadził więźnia do pustej celi, gdzie następnie przyprowadzano kobietę. - Nie znam jej danych. Odbyliśmy stosunek seksualny. Ja myślę, że ona zgodziła się za pieniądze, które otrzymywała od oddziałowego. Ten proceder był powszechnie znany wśród "złodziei" - relacjonował.
Z informacji prokuratury wynika, że w trwającym wciąż śledztwie zlecono policji analizę akt kilku zakończonych już postępowań pod kątem kontaktów seksualnych pomiędzy osadzonymi.
"Seks, wiadomo, był płatny"
Dziennikarze "Superwizjera" dotarli do jeszcze jednego byłego więźnia, który opowiada, że w zakładzie na ul.Kleczkowskiej można było załatwić wszystko - od papierosów po dziewczyny. Jak mówi, za stosunek płaciło się od 100 do 300 zł.
- Chętne dziewczyny godziły się na takie przechadzki, w cudzysłowie mówiąc (...) Tam już czekał jakiś tam klient tej dziewczyny, który się po prostu miał z nią kochać. Uprawiali seks. Seks, wiadomo, był płatny - wspomina. - Taka dziewczyna szła na to, bo miała obiecane, przykładowo, jakieś tam przepustki, jakąś tam szybszą, lepszą opinię, wnioski nagrodowe - dodaje.
Zgodnie z jego relacją, gdy jedna z osadzonych zrezygnowała ze świadczenia usług seksualnych, została zmuszona do kontynuowania procederu. - Dostała propozycję, by spotykać się w celach seksualnych. Na początku się zgodziła, bo miała bardzo trudną sytuację (...) Później po prostu zrezygnowała z tego procederu, nie chciała, więc później została zmuszona. Z tego względu, że mówiono jej, że będzie miała pogorszoną opinię w zakładzie karnym; że na pewno nie będzie mogła wyjść na wokandę. No i niestety, zgodziła się na dalsze współżycia - opowiada.
Po kilku dniach poszukiwań reporterom "Superwizjera" udało się odnaleźć kobietę. Zaprzecza, by kiedykolwiek składano jej propozycje świadczenia usług seksualnych. Zaznacza równocześnie, że może znów trafić do więzienia i nie chce mieć trudności.
"Superwizjer" zapytał obecne władze więzienia, czy na terenie zakładu prowadzono postępowania w związku z możliwym wykorzystywaniem seksualnym osadzonych. Rzecznik odpowiedział, że dyrekcja nie odbierała nigdy takich sygnałów i co za tym idzie - postępowań nie prowadzono.
Dziennikarze nie otrzymali zgody na wejście na teren więzienia w celu nagrania materiałów. Jako powód podano remonty.
Autor: mw,kg/mtom / Źródło: Superwizjer
Źródło zdjęcia głównego: tvn24