Dla telewidzów przyzwyczajonych przez lata do dwóch kanałów, na których rozmawiano przede wszystkim o wielkiej polityce, piracka stacja z Gdańska-Oruni była powiewem Zachodu. Choć powstała w latach transformacji ustrojowej, nadawała kanały różnorodne i niemal przez całą dobę. Do tego skracała dystans pomiędzy ludźmi z telewizora a widzami i dawała im odczuć, że jednak coś znaczą. Była jedną z pierwszych takich stacji w Polsce i przetrwała 6 lat, ale w pamięci jej dawnych pracowników i odbiorców ciągle jest żywa.
- Na przełomie epok, w dobie raczkującego kapitalizmu, w „dzielnicy latających noży", jak określano Orunię, powstała prywatna stacja telewizyjna. Bez studia, dziennikarzy, zaplecza technicznego i kapitału założycielskiego
- Początkowo bezimienna, w 1992 roku stała się Sky Orunią. Od dawna nie nadaje, ale teraz, po trzydziestu latach przeżywa drugą młodość. Jej dawni pracownicy starają się ocalić od zapomnienia wszystko, co po niej zostało. Do serwisu YouTube wrzucają zachowane materiały, czasem nawet z przymrużeniem oka, z logo „Sky Orunia”, realizują nowe
- - Oglądanie oruńskiej telewizji było jednocześnie fascynujące i frustrujące - nie obowiązywała bowiem żadna ramówka, na dobre filmy trzeba było polować i trzymać kciuki, by zostały wyemitowane do końca. Widzowie musieli liczyć się z tym, że ciekawy melodramat może zostać przerwany w połowie, a zamiast niego telewizja wyemituje akcyjniaka klasy C - wspomina jeden z widzów
Szczęśliwy traf
Oruńska telewizja powstała przez przypadek. Opowiada twórca Sky Orunia Zbigniew Klewiado: Stworzenie nadajnika TV było w pewnym sensie efektem ubocznym. Żeby móc stroić naprawiany sprzęt potrzebny był obraz kontrolny nadawany przez telewizję państwową. To zaś nie zawsze chodziło w parze z moimi potrzebami. Skorzystałem więc z tego, co „spadało z nieba" dzięki satelitom transmitującymi programy na tereny Europy zachodniej. Okazało, się, że są nadspodziewanie wydajniejsze. Przy czym nie tylko nadawały, ale i odbierały sygnał [z czego zdawał sobie naturalnie sprawę kontrwywiad PRL i stąd te zezwolenia - przyp. red.].
Klewiado o tym, że nadaje telewizję, którą mogą odbierać inni, dowiedział się przypadkiem od sąsiada. - Mój kolega, sąsiad, dwa domy dalej, przyszedł kiedyś do mnie. Tak sobie gadamy i on mówi: "Wiesz co, ja jakiś program mam, jakieś muzyki, sporty". Oho, myślę sobie, wpadnę zobaczyć. Patrzę, a tam kanał ode mnie leci - opowiadał.
Było to pod koniec 1989 roku. Zaledwie kilka miesięcy po tym, jak zniesiono wymóg uzyskiwania specjalnych pozwoleń. Wystawiano je w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. W tym samym pokoju, gdzie wydawano zezwolenia na posiadanie broni.
Inni mieszkańcy także szybko się zorientowali z jakim to darmowym dobrodziejstwem mają do czynienia. W przeciwieństwie do ramówki Telewizji Polskiej - dostępnym od rana do nocy. Co, z uwagi na pokazywane treści, chwalili sobie zwłaszcza panowie.
Wieści o "pirackiej" stacji rozeszły się pocztą pantoflową. Mieszkańcy odleglejszych dzielnic też dołączali do grona widzów. Powiększyła się "oferta programowa". Ludzie zaczęli dzielić się ze stacją swoimi skarbami na taśmach VHS, nierzadko ściągniętymi z Zachodu.
Wśród widzów Sky Oruni był m.in. Grzegorz Bryszewski:
“Oglądanie oruńskiej telewizji było jednocześnie fascynujące i frustrujące - nie obowiązywała bowiem żadna ramówka, na dobre filmy trzeba było polować i trzymać kciuki, by zostały wyemitowane do końca. Widzowie musieli liczyć się z tym, że ciekawy melodramat może zostać przerwany w połowie, a zamiast niego telewizja wyemituje akcyjniaka klasy C” - wspomina. Miał w tym zresztą swój udział podrzucając własne kasety z filmami z serii "Rocky".
Na wariackich papierach
Zachęcony rosnącym powodzeniem i wspierany przez lokalną społeczność, Klewiado zaczął tworzyć pierwsze amatorskie programy w studio, zaaranżowanym w warsztacie rtv. Każdy mógł przyjść, coś powiedzieć i zaproponować, lub po prostu pokazać się sąsiadom.
Do studia telewizyjnego można było zadzwonić z zaproszeniem: „Wpadnijcie, mam świetną papugę”, czy też z prośbą o przekazanie pozdrowień na antenie. Stacja organizowała także darmowe kuligi i całonocne Festyny Sky Oruni w parku, który wcześniej słynął tylko z tego, że było w nim bardzo niebezpiecznie. W jednej z takich imprez wzięło udział aż 4 tysiące osób, co doskonale ukazuje skalę oddziaływania.
Tak, jak kiedyś magiel – teraz komórka Pana Klewiado stała się nie tylko źródłem informacji, lecz także przestrzenią dla ludzi, których codzienne sprawy pomijano w ogólnopolskich i lokalnych mediach państwowych. W przeciwieństwie do telewizji publicznej, zdominowanej przez wielką politykę, Sky Orunia dawała głos tym, którzy na co dzień byli go pozbawieni. Funkcjonowała przy tym jako inicjatywa niezależna, o niemal zerowym budżecie, napędzana pasją entuzjastów, którzy znaleźli w niej przestrzeń do realizacji własnych pomysłów i spożytkowania twórczej energii.
Grzegrz Bryszewski który napisał książkę pt. "Wróżka, biskup i kasety wideo", poświęconą Sky Oruni i jej fenomenowi wspomina Zbigniewa Klewiado jako otwartą, ciepłą osobę i świetnego organizatora, który chciał, mógł i potrafił zrobić coś dla innych.
- Pomysłodawca i założyciel stacji miał wspaniały kontakt z ludźmi. Przyciągał do "swojej telewizji" pasjonatów, którzy spędzali tam całe dnie i tworzyli interesujące programy. Na wariackich papierach, w chałupniczych wręcz warunkach - mówi w rozmowie z TVN24.
Taka też była rzeczywistość tuż po transformacji ustrojowej.
- Pamiętam zasłonkę wiszącą na gumce, która tworzyła scenografię i mamę Pana Zbyszka , która na zapleczu gotowała bigos. Czasami też popijano nie tylko herbatę - wspomina w książce Bryszewskiego Krzysztof Skiba.
Do prowadzonej – oczywiście "na żywo" dyskusji w studiu wtrącał się operator kamery. Przez biurko prowadzącego program potrafił przedefilować kot, a podczas nagrań na świeżym powietrzu, wiatr, który zerwał siatkę maskującą, demaskował sąsiadkę wieszającą pranie.
O pewnej gafie opowiedział nam Ireneusz Osiński, dawny prezenter stacji, gdy jakiś widz spostrzegł, że występuje w "kapciach". Nazajutrz w "Głosie Wybrzeża" komentowano że jest to bardzo domowa telewizja.
- Nie wszyscy potraktowali to z humorem dopóki nie zrozumieli że to dla nas wspaniała reklama – wspomina Osiński.
Trampolina
Z czasem oferta programowa stawała się coraz bogatsza. Praktycznie każdy odbiorca mógł znaleźć coś dla siebie. Sky Orunia zaczęła się profesjonalizować. Były więc koncerty życzeń i ezoteryka w wykonaniu wróżki Benity; rozmawiał na żywo przez telefon prezydent Gdańska, nadawano programy wigilijne i relacje z wyborów miss mokrego podkoszulka. Relacje z oruńskich finałów WOŚP były tak popularne, że udawało się zebrać kwoty większe niż w niektórych miastach na Pomorzu.
W historii Sky Orunia mieszają się wątki zabawne i śmieszne. Ale były też tragiczne, gdy relacjonujący koncert zespołu Golden Life, operator stacji, ratując sprzęt, zginął w pożarze hali w Stoczni Gdańskiej w listopadzie 1994 roku
Sky Orunia stopniowo ewoluuowała od piractwa, aż do pełnej legalizacji. Jednak uzyskanie oficjalnej koncesji oznaczało dla niej początek końca.
- Po prostu nie mieliśmy pieniędzy. Trzeba było złożyć papiery celem uzyskania koncesji. Płaciło się za samo stworzenie wniosku. Nie mieliśmy takiej kasy - tłumaczył w jednym z wywiadów Zbigniew Klewiado.
W 1994 roku – u szczytu popularności, lecz w trudnej sytuacji finansowej – Klewiado sprzedał 75 proc. udziałów Grzegorzowi Stobnickiemu, właścicielowi oruńskich, całodobowych delikatesów.
- Klewiado był wspaniałym człowiekiem, totalnym idealistą. Bolało go, że musiał Sky Orunię oddać w obce ręce. Ale rozumiał, że telewizja, by istnieć potrzebuje pewnych impulsów i wyjścia "z podziemia". Nie było alternatywy. Stacja musiała albo zaprzestać działalności, albo wejść w legalny, koncesjonowany obieg - wspomina Jerzy Rados dawny operator stacji, dziś dyrektor Gdyńskiego Centrum Filmowego.
Pasjonaci stali się pracownikami. Zaczęli otrzymywać wynagrodzenia. Zagościł profesjonalizm, w porównaniu do wcześniejszych działań spontanicznych i pełnych entuzjazmu. Sky Orunia podpisała umowę z Polską Telewizją Kablową i jej program mogli odbierać również abonenci kablówki z 22 miast Pomorza. Chociaż i wówczas zdarzały się zabawne incydenty.
- Gdy stacja ulokowała się już nad "Delikatesami" przy ul. Sandomierskiej pewnego razu wielki tir spowodował odbicie sygnału, a na ekranach telewizorów pojawiły się "duchy" - wspomina dawny operator stacji Marcin Fall.
Sky Orunia miała coraz ambitniejsze plany. Chciano konkurować z gdańskim odziałem TVP, realizując materiały z całego regionu. Jednocześnie pozyskiwano więcej reklam i sponsorów.
- W ciągu godziny emitowaliśmy po dwa, trzy bloki reklamowe. Reklam było tysiące i widzowie zaczęli narzekać - mówi dawny prezenter Paweł Siluk. Jego zdaniem przyczyną upadku stacji był nieumiejętny marketing.
Początek końca
Zgodę na nadawanie programu lokalnego udało się otrzymać w maju 1994 roku. Dwa miesiące później Sky Orunia podpisała umowę na dzierżawę szesnastego piętra jednego z wieżowców w centrum Gdańska. Znacząco zwiększył się zasięg nadajnika stacji.
- Studio w PROREMie było bardzo profesjonalne. Czego nie udało się osiągnąć podczas remontu uzyskaliśmy sposobem, dzięki współpracy z Teatrem Wybrzeże. Wypożyczałem stamtąd różne stroje, przepiękne, lejące się zasłony, Sprawiało to wrażenie, jakbyśmy mieli dwa – trzy studia telewizyjne, a telewizja działa z rozmachem - wspomina Paweł Siluk
Tymczasem dla Sky Oruni zaczęły się trudne czasy. Stacja popadła w długi. Zbigniew Klewiado pozbył się reszty udziałów i wycofał się w czerwcu 1995 roku.
- Wszystko, co robił było z potrzeby serca, a nie dla pieniędzy. Tymczasem wyzwania stojące przed profesjonalną telewizją przerosły właściciela Delikatesów na Oruni - mówi Ireneusz Osiński.
Stacja żyła więc podwójnym życiem. Programy były coraz lepsze, ale wewnątrz narastały konflikty. Walczono o zaległe wynagrodzenia, odchodzili pracownicy, ginął sprzęt, a nad stacją wisiało widmo postępowania sądowego.
- Dziwne były rozliczenia z niektórymi reklamodawcami. Regulowali je barterem. Na przykład producent środków odżywczych płacił paletą kisielu, która trafiała do delikatesów. Gdy towar sprzedano pracownicy otrzymywali pieniądze. Kiedyś znów otrzymali nawet telewizory. W ramach rozliczenia za reklamę przekazywał je Unimor - wyjaśnia Bryszewski.
Remedium na problemy stacji widziano wejście „poważnego kapitału".
- Kupnem stacji miał interesować się Nicola Grauso, który stworzył sieć telewizji Polonia 1. Opowiadano, że w siedzibie Sky Orunii pojawił się w towarzystwie ochroniarza. Przynieśli ze sobą dwa nesesery wypełnione gotówką. Do tej transakcji jednak nie doszło. Stobnicki chciał mieć czas do namysłu - mówi Bryszewski.
Zainteresowany kupnem Sky Oruni, wspominają dawni pracownicy stacji, byli także Zygmunt Solorz, twórca Polsatu oraz Mariusz Walter, założyciel TVN. Ale im także nie udało się dobić targu.
Realizator stacji, Mariusz Andruszkiewicz. zapytał kiedyś Stobnickiego, dlaczego mając takie długi nie sprzedał stacji.
- A ten w odpowiedzi zapytał, czy chciałbym nie mieć nic do gadania we własnej firmie. Z perspektywy czasu myślę, że lepiej byłoby być mniejszościowym udziałowcem wielkiego gracza, niż nie mieć nic. A Grzegorz był ambitny, miał własną wizję. Do końca wierzył, że wszystko się ułoży, robił dobrą minę do złej gry. I - myślę - że bardzo ciężko zniósł likwidację stacji.
- Stobnicki chciał być prezesem i najprawdopodobniej to na tym zależało mu najbardziej - ocenia Osiński.
Po odcięciu prądu za długi w PROREMie telewizja Sky Orunia wróciła do siedziby w "Delikatesach". Nadawano sygnał tylko do telewizji kablowej. Przez pewien czas próbowano utrzymać wcześniejszą ramówkę. Teraz jednak najczęstszymi gośćmi nie byli sympatyczni sąsiedzi, okoliczni mieszkańcy i niezwykłe „podmioty wykonawcze”. Przychodzili komornicy, zabierając sprzęt za długi. Dziś wydaje się to niewyobrażalne, ale wówczas pracownicy starali się pozyskiwać urządzenia do emisji programów we własnym zakresie i bronić sprzętu za wszelką cenę.
- Ktoś wpadł na pomysł, żeby zdjąć obudowy z naszych magnetowidów, by zmylić komornika. One i tak nie miały dużej wartości, ale próbowaliśmy ją jeszcze pomniejszyć. I rzeczywiście na jakiś czas to działało – wspomina Andruszkiewicz.
Epilog
W maju 1996 roku KRRiT cofnęła koncesję. To przypieczętowało los Sky Orunii. Pół roku później prokuratura oskarżyła Stobnickiego o nielegalne nadawanie programów, łamiące prawa autorskie. Prezes przyznał się do większości zarzutów, ale unikał rozpraw. Proces ruszył dopiero po jego aresztowaniu w 1998 roku,.
- Niektórzy uważają Stobnickiego za osobę, która doprowadziła stację do upadku. Ja poznałem go jako człowieka o dobrym sercu. Rozpoczynałem pracę w telewizji mając zaledwie 17 lat. Traktował mnie jak ojciec i zawsze mogłem w potrzebie na niego liczyć –wspomina Andruszkiewicz,
Praca w Sky Orunia znacząco wpłynęła na dalsze, zawodowe życie jej pracowników. Większość osób, do których udało nam się dotrzeć wspomina tamten czas z ogromną nostalgią. Mówią o swoich współpracownikach jak o drugiej rodzinie.
Wizerunek Zbigniewa Klewiado został uwieczniony na muralu odsłoniętym w 2022 roku na budynku przy ulicy Ubocze 24. Twórca Sky Oruni zmarł w 2017 roku po długiej i ciężkiej chorobie. Pamięć o kultowej stacji na nowo przywołała w 2023 roku książka Grzegorza Bryszewskiego powstała dzięki stypendium miasta Gdańska. Od dwóch lat Instytut Kultury Miejskiej organizuje również spacery śladami Sky Oruni. Przewodnikiem jest naturalnie autor książki.
Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem niebawem rozpoczną się zdjęcia do filmu Elżbiety Benkowskiej “Orunia4Ever”, inspirowanego historią oruńskiej telewizji. Scenariusz został nagrodzony na festiwalu OFF Camera w Krakowie. Autorka opowiedziała historię, jak w chylącej się ku upadkowi komunistycznej Polsce zakładano piracką telewizję.
Trwają przygotowania do rozpoczęcia zdjęć.
- Jest to jednak film drogi, bo historyczny. Wymaga odpowiednich kostiumów, charakteryzacji, scenografii itp. Staramy się o zdobycie finansowania . Bardzo liczę na to, że włączy się w do tego władze i instytucje miasta Gdańska, bo taką historię, po prostu trzeba opowiedzieć - mówi na zakończenie Jerzy Rados.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Grzegorz Bryszewski