Każdy, widząc taką sytuację, musi zareagować. Nie może być tak, że domownicy nie chcą dziecka w domu i musi ono się błąkać. To jest przypadek, nad którym musi pochylić się sąd rodzinny - tak na antenie TVN24 do dramatycznej historii siedmiolatki z Bydgoszczy odniósł się dr Marek Michalak, dyrektor Instytutu Praw Dziecka im. Janusza Korczaka. Ekspert odpowiadał między innymi na to, czy "Ustawa Kamilka" pomoże walczyć z obojętnością na przemoc wobec dzieci.
W piątek na tvn24.pl opowiadaliśmy historię siedmioletniej dziewczynki, którą przy torach w Bydgoszczy zauważył policjant w drodze na służbę. Podczas rozmowy z funkcjonariuszem dziewczynka powiedziała, że mama wyrzuciła ją z domu i kazała szukać taty. Dodała, że boi się o swoją czteroletnią siostrę, która została w domu.
- W takich przypadkach trzeba bezwzględnie szybko zabezpieczyć dobro dziecka, które zostało spotkane. Trzeba działać natychmiast i nikomu nie wolno pozostać obojętnym - mówił gość TVN24.
Zaznaczył, że w przypadku siedmiolatki zadziałał system - dzieckiem zainteresował się funkcjonariusz policji i podjęto reakcję, zanim doszło do tragedii. - Oczywiście system nie może działać bezrefleksyjnie. Nie może być na przykład tak - i na szczęście tak nie było - że policjanci odwieźliby dziecko do oprawcy - mówił Marek Michalak.
"Ustawa Kamilka"
Pod tym względem, jak zaznaczał ekspert, system zareagował dużo lepiej, niż w przypadku Kamilka, od imienia którego wzięły się nowe regulacje prawne, w założeniu mające pomóc w skutecznej ochronie dzieci przed przemocą. Czy tak się stanie? Doktor Marek Michalak podkreślał, że "wartość każdego dokumentu prawnego można ocenić dopiero z perspektywy czasu".
- Trzeba jednak zaznaczyć, że w tym dokumencie prawnym jasno wskazano, że ochrona dziecka jest czymś bezwzględnym, że każda instytucja i osoba ją reprezentująca musi być czujna i aktywna. Liczymy, że dzieci będą bardziej bezpieczne i że ludzie dorośli będą śmielej reagować na symptomy świadczące o tym, że może dochodzić do krzywdy dziecka, że może ono być zagrożone - zaznaczał gość TVN24.
Bez wymówek
Dr Marek Michalak zaznaczył, że obowiązujące od 15 sierpnia nowe regulacje prawne sprawiają, że przedstawiciele instytucji, które mają styczność z dzieckiem, nie będą mogły po wykryciu krzywdy dziecka tłumaczyć, że nie zauważyli niepokojących sygnałów.
- Każdy musi mieć strategię, sposób działania jak należy reagować. Trzeba prowadzić kwestionariusze, czyli karty, które trzeba niezbędnie wypełniać i sprawdzać, czy pojawiają się niepokojące symptomy. W razie ich pojawienia się, trzeba alarmować szereg instytucji, od ośrodka pomocy społecznej przez policję, sąd rodzinny i prokuraturę - wyliczał rozmówca TVN24.
Apele były głuche
Pytany o to, dlaczego dopiero teraz zmieniono system prawny, gość TVN24 odpowiedział, że "o to należałoby pytać osoby odpowiedzialne (za ustawodawstwo - red.)".
- Wielokrotnie apelowałem o stworzenie narodowej strategii ochrony dzieci i otrzymywałem odpowiedź, między innymi od premier Szydło czy premiera Morawieckiego, że nie ma takiej potrzeby, że dzieci w Polsce są dobrze chronione - mówił dr Michalak.
Ekspert wyraził nadzieję, że teraz "jakakolwiek forma przemocowego traktowania dziecka spotka się z bardzo wyraźnym oporem państwa".
- Jesteśmy zobowiązani, by reagować. Jeśli widzimy dziecko krzywdzone to nie wolno odwracać głowy w drugą stronę, trzeba podać mu rękę. To nasza sprawa i nasze zadanie żeby dzieci czuły się najważniejsze - zakończył gość TVN24.
Samotna siedmiolatka przy torach
Do niebezpiecznej sytuacji, do której odnosił się gość TVN24, doszło w środę, 7 sierpnia, w Bydgoszczy. Starszy posterunkowy Jakub Milanowski z bydgoskiego Śródmieścia, w drodze na służbę, podjechał na chwilę do swojej rodziny. Było już po godzinie 22. Na miejscu zwrócił uwagę na małą dziewczynkę błąkającą się przy torach.
- Funkcjonariusz podszedł do dziecka. Podczas rozmowy okazało się, że dziewczynka ma 7 lat. Powiedziała, że mama ugryzła ją w rękę i wyrzuciła z domu, aby ta poszukała ojca. Dodała, że boi się o swoją czteroletnią siostrzyczkę, która została z matką - przekazał nam asp. Krzysztof Bratz z KMP w Bydgoszczy.
Policjant ustalił na miejscu, gdzie mieszka dziewczynka. Wezwał patrol i sam też pojechał pod wskazany adres.
Matka i ojciec dziewczynek byli pijani
- Drzwi otworzyła 33-letnia kobieta, policjanci od razu wyczuli od niej silną woń alkoholu. Jak się okazało, miała w organizmie 2,6 promila - powiedział Bratz.
Dodał, że kobieta przekonywała, że jest w domu sama. Funkcjonariusze jednak nie uwierzyli i sprawdzili pomieszczenia. W jednym z pokoi znaleźli czteroletnią dziewczynkę. - W międzyczasie wrócił 43-letni ojciec dzieci. Miał on 1,3 promila alkoholu w organizmie - opowiedział oficer prasowy.
Rodzice zostali zatrzymani do wytrzeźwienia, a dziewczynki trafiły do Bydgoskiego Zespołu Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych.
- 33-latka usłyszała zarzut narażenia swoich dzieci na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. Prokurator objął kobietę policyjnym dozorem. Dalszy los dzieci pozostaje w rękach bydgoskiego sądu rodzinnego i nieletnich - dodał Bratz.
Postępowanie pod nadzorem prokuratury prowadzone jest w kierunku art. 160 par. 2 Kodeksu karnego: "Jeżeli na sprawcy ciąży obowiązek opieki nad osobą narażoną na niebezpieczeństwo, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5".
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Mikhail Goloveshkin/Shutterstock