|

"My żyjemy od wojny do konfliktu, od konfliktu do kryzysu"

GettyImages-1937104144
GettyImages-1937104144
Źródło: Anadolu/Getty Images

Oto Liban w pigułce: sektor publiczny i bankowy w kompletnej zapaści, funt libański stracił swoją wartość, a co trzecia osoba wykształcona nie ma pracy. Kraje zachodnie i Stany Zjednoczone wiedzą, że kolejna wojna w tym kraju oznaczałby chaos, który najbardziej sprzyjałaby organizacjom radykalnym i Iranowi. W Libanie mieszka ponad 5 mln ludzi. Jaki los czeka ich w najbliższym czasie? I co do ich przyszłości mają Iran oraz Izrael?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Dzień po ataku Hamasu na Izrael 7 października na północnej granicy Izraela z Libanem rozpoczęła się intensywna wymiana ognia między Izraelem a Hezbollahem. Na tej granicy spokojnie nie było od lat 80., kiedy powstał Hezbollah, ale od 8 października wymiana ognia stała się intensywna, to już był wet za wet.

Deklaracje ze strony Hezbollahu wskazują na razie na to, że nie dąży do pełnej wojny z Izraelem. Gdyby jednak do niej doszło, dla Libanu - od 2019 roku pogrążonego, według Banku Światowego, w jednym z najgorszych kryzysów gospodarczych i finansowych od półtora wieku - oznaczałoby najczarniejszy scenariusz.

Nie nasza wojna

Od ponad trzech miesięcy Hezbollah i Izrael prowadzą codzienny intensywny ostrzał transgraniczny, z krótkim wyjątkiem tygodniowego rozejmu między Hamasem a Izraelem pod koniec listopada. Wówczas Hezbollah, choć nie był stroną rozmów, zadeklarował, że również do rozejmu się zastosuje. Kiedy jednak 1 grudnia 2023 roku w Gazie na nowo rozpoczęły się walki, wymiana ognia została wznowiona też na granicy libańsko-izraelskiej.

9 października, dzień po rozpoczęciu wymiany ognia między Hezbollahem a Izraelem na południowej granicy Libanu, którą Izrael nazywa północnym frontem, Libańczycy nauczeni doświadczeniami z historii ruszyli na stacje benzynowe, by zatankować samochody. Znów stali w kolejkach. W trakcie ostatniego kryzysu ekonomicznego, który rozpoczął się w 2019 roku, paliwo było pierwszym towarem, którego zaczęło brakować. Na stacjach benzynowych działy się wówczas dantejskie sceny, dochodziło do kłótni, bijatyk, a ludzie czekali po kilka dni, by zatankować samochody. Zadzwoniłam do znajomych dziennikarzy z Bejrutu, pytając, czy to również zwiastuje wojnę. Wszyscy odpowiadali: czekamy, zobaczymy.

- Urodziłam się w Libanie, w którym trwała wojna, dorastałam w kraju, w którym co kilka lat jest wojna. My żyjemy od wojny do konfliktu, od konfliktu do kryzysu. Jeśli tym razem będzie wojna, to i ją przetrwamy. Taki jest Liban. Tu zawsze "ktoś" coś do nas sprowadza - powiedziała moja 36-letnia znajoma dziennikarka z Bejrutu.

Ten niewielki kraj położony nad Morzem Śródziemnym, graniczący z Syrią i Izraelem, liczył w 2023 r. - według UNFPA (Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych) - 5,4 mln mieszkańców. Liban ma dość krótką, ale mocno skomplikowaną historię. W obecnych granicach powstał w 1920 roku, a niepodległość uzyskał w 1943. Pięć lat później przyłączył się do koalicji państw arabskich w wojnie z Izraelem.

Liban jest państwem wielokonfesyjnym, w którym zarejestrowanych jest osiemnaście wyznań. Ponad 60 procent stanowią muzułmanie, w połowie sunnici i szyici, z niewielką liczbą alawitów i izmailitów, ponad 30 procent to chrześcijanie (Kościoła maronickiego, greckiego Kościoła prawosławnego, greckiego Kościoła katolickiego melchitów, ormiańskiego Kościoła apostolskiego, protestanci), wreszcie kilka procent to druzowie. Ta mieszanka religijna, kulturowa, interesów nie pozostaje bez wpływu na politykę i historię tego kraju.

W 1975 roku w Libanie wybuchła trwająca piętnaście lat wojna domowa, która ogromnie zniszczyła gospodarkę, infrastrukturę i doprowadziła do śmierci około 150 tysięcy osób. Podczas tej wojny Liban został najechany i okupowany przez Siły Obronne Izraela w 1978 i 1982 roku. Wojska izraelskie pozostały w Libanie południowym do 2000 roku.

Na początku lat 80. w chaosie wojny domowej powstał Hezbollah - "Partia Boga" - organizacja militarna, antyizraelska, antyimperialistyczna, antyzachodnia, która z czasem stała się w Libanie także partią polityczną i jednym z najsilniej uzbrojonych podmiotów niepaństwowych na świecie. Od samego początku Hezbollah był wspierany, uzbrajany, szkolony i finansowany przez irański Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej i od początku deklarował, że największym jego wrogiem jest państwo Izrael, a po wycofaniu Izraela z Libanu w 2000 roku - że nie spocznie, dopóki nie wyzwoli spod okupacji Izraela spornego przygranicznego terenu zwanego Farmami Szeba. Ten niewielki pas ziemi między Wzgórzami Golan a granicą libańsko-syryjską był pod kontrolą Syrii, ale po wojnie sześciodniowej w 1967 roku znalazł się pod okupacją Izraela, który w 1981 roku dokonał jego aneksji.

Od początku powstania Hezbollahu na terenie przygranicznym dochodziło do napięć, które w 2006 roku doprowadziły do bezpośredniej konfrontacji i trwającej 34 dni wojny lipcowej między Izraelem a Libanem. Wówczas w wyniku transgranicznej wymiany ognia i ataku Hezbollahu na dwa izraelskie opancerzone samochody patrolujące zginęło trzech żołnierzy, a dwóch Hezbollah uprowadził. W odwecie Izrael zbombardował cele militarne i cywilne w całym kraju, między innymi jedyne lotnisko cywilne w Bejrucie, 137 dróg, 100 mostów, 78 placówek medycznych - podaje Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża. Zginęło ponad 1,1 tys. osób, 4,4 tys. zostało rannych, a milion osób zostało wewnętrznie przesiedlonych - podaje organizacja Human Rights Watch. Bank Światowy oszacował straty na 2 mld dolarów z powodu zniszczeń budynków cywilnych i 1,5 mld zniszczeń infrastruktury drogowej, mostów itd.

Od marca 2023 roku na granicy Izraela z Libanem doszło do intensyfikacji działań po tym, jak Izrael zajął i ogrodził część libańskiej wsi Ghadżar, która zgodnie z rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ 1701 z 2006 roku należy do Libanu. Choć ustalona w rezolucji Niebieska Linia dzieli oba terytoria, na granicy wciąż są miejsca nieustalone, o które toczy się wieloletni spór.

Front wspierający Hezbollahu

Po rozpoczęciu bombardowań Strefy Gazy przez Izrael, które miały miejsce już dzień po ataku Hamasu na Izrael, lider Hezbollahu Hassan Nasrallah wygrażał, że jeśli Izrael rozpocznie operację lądową w Strefie Gazy, jego organizacja odpowie odpowiednio mocniej. Ale kiedy izraelskie wojska wjechały 27 października do Gazy, Hezbollah nie zdecydował się na żadną odpowiedź poza kontynuowaniem transgranicznej wymiany ognia.

Hezbollah nadal chce straszyć, lecz nie chce eskalacji konfliktu na szerszą skalę. Obawia się utraty popularności, bo jest też partią polityczną, która zasiada w libańskim parlamencie. O ile Libańczycy wspierają ideę powstania państwa palestyńskiego, to partie polityczne - w tym główne chrześcijańskie, muzułmańskie - sprzeciwiają się wykorzystaniu w jakikolwiek sposób Libanu jako terytorium walk między organizacjami palestyńskimi a Izraelem. Hezbollah deklaruje więc wsparcie dla Hamasu, ale tego wsparcia w żaden sposób nie rozwija, bo wie, że dużo mógłby na tym stracić. Bardziej zależy mu na utrzymaniu własnej pozycji w kraju i pokazaniu, że jest potrzebny na południu, by bronić mieszkańców tych terenów i libańskiej granicy. Zależy mu na utrzymaniu roli wspierającej, o czym mówił w swoim wystąpieniu sekretarz generalny Hezbollahu Hassan Nasrallah w pierwszym miesiącu walk. W pierwszym wystąpieniu 3 listopada 2023 roku Hassan Nasrallah nie sygnalizował eskalacji w najbliższym czasie, mówił jedynie, że Hezbollah może "uciec się do nieokreślonych opcji… w dowolnym momencie". Nie było mowy o tym również w jego kolejnych wystąpieniach 5 i 14 stycznia. Takie informacje podawały też amerykańskie media, powołujące się na amerykańskie raporty wywiadowcze stwierdzające, że Hezbollah nie chce angażować się w wojnę z Izraelem na pełną skalę.

Liban ma problem nie tylko na swojej południowej granicy z Izraelem. Po tym, jak załamał się funt libański, mieszkańcy protestują pod bankami (na zdjęciu demonstracja w Bejrucie 19 stycznia 2024)
Liban ma problem nie tylko na swojej południowej granicy z Izraelem. Po tym, jak załamał się funt libański, mieszkańcy protestują pod bankami (na zdjęciu demonstracja w Bejrucie 19 stycznia 2024)
Źródło: Anadolu/Getty Images

Jak mówi w rozmowie z tvn24.pl Elliott Abrams - analityk z waszyngtońskiego Council on Foreign Relations, były doradca prezydentów George'a Busha i Donalda Trumpa ds. Bliskiego Wschodu i Iranu - jest jeszcze inny ważny powód. Według analityka o wymianie ognia z Izraelem na granicy Hezbollah decyduje sam, ale decyzja o pełnoskalowej wojnie z Izraelem zapadłaby w Teheranie. - W tym momencie Iran nie chciałby poświęcić Hezbollahu w palestyńskiej sprawie. Ten front jest mu potrzebny jako odstraszasz na Izrael. Zresztą działania Stanów Zjednoczonych skupiają się teraz na tym, by Izrael zakończył swoje działania na granicy jedynie na straszeniu Hezbollahu. Jeśli ta wymiana ognia przerodziłaby się w konflikt na pełną skalę, byłaby to decyzja Izraela, nie Hezbollahu, nie Libanu, w tym momencie Izrael bardziej dąży do eskalacji na tym froncie - mówi Elliott Abrams.

Ostrzały i bombardowania na południu Libanu spowodowały wysiedlenie mieszkańców terenów przygranicznych po obu stronach. Po stronie libańskiej - ponad 76 tys. osób, a do 31 grudnia zginęło tam 21 cywilów - podaje w styczniowym raporcie amerykańska organizacja Mercy Corps. - Po stronie Izraela z terenów przygranicznych domy opuściło ponad 70 tys. mieszkańców. To powoduje ogromną presję na rząd Benjamina Netanjahu, nie może sobie na to pozwolić. Wysiedlenie tylu mieszkańców to ogromna presja. Będzie musiał podjąć jakieś działania, by mogli wrócić do domów. Myślę, że Izrael zrobi coś z Libanem w tym roku, że tak tej sytuacji nie zostawi - prognozuje Elliot Abrams.

Ostrzały i bombardowania na południu Libanu
Ostrzały i bombardowania na południu Libanu
Źródło: Anadolu/Getty Images

Premier Izraela Benjamin Netanjahu powiedział 4 stycznia, że konieczna jest "fundamentalna zmiana" na granicy z Libanem, podczas gdy inni izraelscy politycy stwierdzili, że ich obywatele muszą być w stanie wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie, bez obawy, że spadną na nich rakiety Hezbollahu. Jo'aw Galant, izraelski minister obrony, powiedział 8 stycznia dla "Wall Street Journal": - Walczymy z osią, a nie pojedynczym wrogiem. Determinacją Izraela nie jest tylko zniszczenie Hamasu, ale także działanie z wystarczającą siłą, aby odstraszyć innych potencjalnych przeciwników sprzymierzonych z Teheranem, w tym Hezbollah w sąsiednim Libanie.

- Obawiam się, że kiedy Benjamin Netanjahu rozprawi się z Hamasem, może wykorzystać sytuację, by rozszerzyć wojnę o północny front z Hezbollahem. Są jednak osoby w jego rządzie, jak minister obrony czy dowódcy w armii, którzy są zwolennikami ataku na Liban - ocenia w rozmowie z tvn24.pl prof. Paul Scham z Instytutu Badań nad Izraelem na amerykańskim Uniwersytecie w Maryland.

Plakat z wizerunkiem premiera Izraela Benjaminem Netanjahu
Plakat z wizerunkiem premiera Izraela Benjaminem Netanjahu
Źródło: Eyal Warshavsky/Getty Images

O tym, że niektórzy amerykańscy urzędnicy obawiają się, że Netanjahu może otworzyć nowy front na granicy z Libanem w nadziei na utrzymanie swojej słabnącej pozycji politycznej, donosił również niedawno amerykański dziennik "Washington Post".

- Wiele osób w izraelskiej armii, łącznie z szefem sztabu i ministrem obrony, było za tym, żeby po ataku Hamasu z 7 października nie odpowiedzieć bezpośrednio w Gazie, ale by odpowiedzieć wojną przeciwko Hezbollahowi w Libanie. Pojawiały się głosy, by zostawić Gazę jako działanie poboczne, a zająć się prawdziwym, niebezpiecznym wrogiem, jakim jest Hezbollah - mówi Elliott Abrams.

Sytuację zaostrzyły izraelskie ataki na południu Libanu, w których zginęło kilku dowódców Hezbollahu, w tym Wissam al-Tawil, szef Sił Radwan, specjalnej jednostki Hezbollahu. Swoje dołożył też atak dronowy w południowym Bejrucie, w którym zginął jeden z dowódców biura politycznego Hamasu i jego lider na Zachodnim Brzegu Saleh al-Arouri. 2 stycznia w szyickiej dzielnicy Dahieh razem z nim zginęło jeszcze sześciu członków organizacji. Cztery dni później, 6 stycznia, Hezbollah podał, że uderzył w odwecie ponad 60 pociskami w izraelską bazę kontroli ruchu sił powietrznych Meron.

- Ataki w Bejrucie i na południu Libanu prowokują Hezbollah. Jak długo Hezbollah może pozwalać, by ginęli ważni członkowie organizacji. Hezbollah to nie jest Hamas, ma ogromny arsenał, około 150 tys. rakiet o zasięgu, które mogą penetrować teren daleko w głąb Izraela. Otwierając ten front, Izrael będzie miał znacznie gorszą wojnę niż z Hamasem; wojnę, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył, a Liban zostanie zniszczony jak Gaza; a już bez wojny to kraj upadły, w fatalnej kondycji - ocenia prof. Paul Scham.

O tym, że to, co z Gazą, może stać się także z Libanem, mówił izraelski minister obrony Jo'aw Galant, odwiedzając żołnierzy na północnej granicy na początku listopada: - Jeśli (Hezbollah) popełni tutaj tego rodzaju błąd, to tymi, którzy zapłacą za to cenę, będą przede wszystkim obywatele Libanu… To, co robimy w Gazie, możemy również zrobić w Bejrucie.

Amerykańskie mediacje

Eskalacji konfliktu w regionie nie chcą Stany Zjednoczone i kraje europejskie. Amerykański sekretarz stanu Antony Blinken w trakcie styczniowej wizyty na Bliskim Wschodzie mówił: - Jednym z prawdziwych zmartwień jest granica między Izraelem a Libanem i chcemy zrobić wszystko, co możliwe, aby upewnić się, że nie dojdzie do eskalacji. Bardzo ważne jest, aby Izrael był bezpieczny na północy.

Od października w Libanie i w Izraelu był już kilka razy specjalny wysłannik USA Amos Hochstein (prezydencki koordynator ds. globalnej infrastruktury i bezpieczeństwa energetycznego), który od rozpoczęcia konfliktu na granicy libańsko-izraelskiej prowadzi mediacje mające zapobiec eskalacji na tym froncie.

Również wiele państw zachodnich wysłało dyplomatów do tego regionu, aby powstrzymać walki wzdłuż granicy libańsko-izraelskiej i zapobiec szerszemu konfliktowi w regionie. Minister spraw zagranicznych Francji Catherine Colonna, odwiedzająca w grudniu Bejrut, wezwała do "powściągliwości" wzdłuż granicy, proponując ustanowienie "strefy buforowej" w południowym Libanie i wycofanie sił Hezbollahu z południa. Taki warunek stawia też Izrael. Jednocześnie amerykańscy dyplomaci podobno pracują nad porozumieniem w sprawie demarkacji granicy między Izraelem a Libanem.

Na razie obie inicjatywy zostały odrzucone przez Hezbollah, który ogłosił, że negocjacje dyplomatyczne w sprawie konfliktu w południowym Libanie będą możliwe po zaprzestaniu działań wojennych Izraela w Strefie Gazy. Izrael żąda od Hezbollahu wycofania się 30 km na północ od granicy w kierunku rzeki Litani, zgodnie z rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1701, która zakończyła wojnę między obiema stronami w 2006 roku.

Zachodnia dyplomacja nie ustaje w wysiłkach, by uniknąć tej wojny. 1 lutego w Bejrucie pojawił się brytyjski minister spraw zagranicznych David Cameron i spotkał się z premierem Nadżibem Mikatim. Według lokalnych mediów rozmawiano o wzmocnieniu libańskiej armii, która z powodu kryzysu jest w fatalnym stanie, oraz o współpracy z Tymczasowymi Siłami Zbrojnymi ONZ (UNIFIL), które stacjonują na granicy z Izraelem.

Nieoficjalnie wiadomo, że od trzech miesięcy zachodnie dyplomacje wywierają presję na rząd Mikatiego, by oddziaływał na Hezbollah i przekonywał do przyjęcia dyplomatycznego rozwiązania.

Wspólny wróg

To, co łączy Hamas i Hezbollah, to wspólny wróg, jakim jest dla obu organizacji państwo Izrael. Ale nie zawsze było im po drodze. Obie organizacje powstały w latach 80., lecz ideologicznie Hezbollah powiązany jest z Iranem i jest organizacją szyicką, a Hamas wywodzi się z egipskiego Bractwa Muzułmańskiego i jest sunnicki. To nie przeszkodziło Iranowi, by wspierać Hamas, bo łączy ich wrogość do Izraela. Irańscy urzędnicy spotykali się przez lata z przywódcami Hamasu i wyrażali publiczne poparcie dla organizacji i jej celów od lat 90. W 1992 roku Hamas otworzył nawet swoje biuro w Iranie. Ta relacja wynika bardziej z irańskiego pragmatyzmu. Iran od lat buduje w regionie tak zwaną oś oporu przeciwko Izraelowi, od rebeliantów Huti w Jemenie, poprzez szyicką milicję w Iraku, reżim Baszara al-Asada w Syrii, do Hezbollahu w Libanie, więc i Hamas, dla którego Izrael jest wrogiem numer jeden, jest dla Iranu ważnym ogniwem.

Iran prowadzi całkiem udaną politykę zagraniczną w ostatnich 10 latach, by zniszczyć Izrael, otaczając go wrogami, jak Huti, Hamas, Hezbollah, bojówki w Syrii i Iraku. Jednak Iran nie chce poważnej wojny, bo jego program nuklearny robi stałe postępy i wie, że mogłaby ona oznaczać ataki na instalacje nuklearne. To, do czego dąży, to zadawanie ciosów Izraelowi i wydalenie Stanów Zjednoczonych z Bliskiego Wschodu
Elliot Abrams, analityk z waszyngtońskiego Council on Foreign Relations, były doradca prezydentów George'a Busha i Donalda Trumpa ds. Bliskiego Wschodu i Iranu

Stosunki między Iranem, Hezbollahem a Hamasem pogorszyły się po wybuchu wojny w Syrii w 2011 roku. Hezbollah poparł rząd Baszara al-Asada, a Hamas stanął po stronie sunnickiej opozycji. W 2012 r. polityczne przywództwo Hamasu opuściło Damaszek i przeniosło swoje biuro do stolicy Kataru. Kiedy jednak Hamas zobaczył, że jego poparcie dla sunnickiej opozycji w Syrii prowadzi do regionalnej izolacji i braku wsparcia ze strony Iranu i Hezbollahu, zmienił front, co od 2017 roku stopniowo zaczęło wpływać na poprawę relacji między wspieranym przez Iran Hezbollahem a Hamasem. Nieoficjalnie mówi się też, że w ostatnich dwóch latach Hezbollah pozwalał Hamasowi od czasu do czasu na przeprowadzanie ataków rakietowych na terytorium Izraela z południowego Libanu. Zresztą przez ostatnie dwa lata odbyło się też kilka spotkań przedstawicieli Hezbollahu, Hamasu i Iranu w Bejrucie.

Obie organizacje są wspierane szkoleniowo i militarnie przez Iran. Według Elliota Abramsa Iran wsparł również Hamas w przygotowaniu ataku z 7 października. - Sposób przeprowadzenia ataku, wykorzystanie dronów, paralotniarzy świadczy o tym, że bojownicy odbyli szkolenia z Irańczykami. Wielu z nich na pewno było szkolonych nie tylko w Gazie, ale na terytorium Iranu, gdzie przedostali się najprawdopodobniej przez granicę z Egiptem - mówi analityk.

Hamas ma jednak ograniczone możliwości ze względu na izolację Strefy Gazy, Hezbollah natomiast przez ostatnie 17 lat, od czasu wojny z Izraelem w 2006 roku, poczynił ogromny postęp technologiczny. Jest wielokrotnie bardziej zdolny do przeprowadzania ataków na Izrael i potężniejszy niż Hamas. Jak podaje amerykański Congressional Research Service - Hamas dysponuje 20-25 tys. bojowników i 7 tys. rakiet, a Hezbollah ma 50 tys. bojowników i członków i dysponuje 70-150 tys. rakiet.

Według "Washington Post", powołującego się na amerykański wywiad, Stany Zjednoczone są sceptyczne co do zdolności Izraela do pokonania Hezbollahu i osiągnięcia któregokolwiek z pożądanych celów, gdy tak wiele jego zasobów wojskowych wykorzystano w Gazie, a według izraelskich urzędników wojna będzie tam trwała jeszcze kilka miesięcy.

- Hezbollah jest teraz bardzo zdolny militarnie. To jest armia, dobrze uzbrojona, z tysiącami rakiet, z PGM, czyli rakietami nakierowywanymi precyzyjnie, które mogą uderzyć w izraelskie bazy wojskowe, instalacje energetyczne, instalacje odsalające, Tel Awiw. Izrael bombarduje Syrię cały czas, ale co bombarduje? Konwoje, które przewożą z broń z Iranu dla Hezbollahu. Niektóre z dostaw są przeznaczone dla Hamasu, ale większość dla Hezbollahu - mówi Elliott Abrams.

Izrael zdaje sobie sprawę z tych możliwości Hezbollahu i wie, że przeprowadzenie wyłącznie ataków z powietrza, tak jak miało to miejsce w początkowej fazie wojny w 2006 roku, nie będzie ciosem dla obecnego Hezbollahu. Dziś, aby powstrzymać zdolności wojskowe organizacji, musiałby zdecydować się na inwazję naziemną, by wyprzeć Hezbollah z południowego regionu granicznego Libanu i zniszczyć jego zdolności wojskowe, bazy czy miejsca wystrzeliwania rakiet. Taki konflikt mógłby być długotrwały i bolesny, bo w przeciwieństwie do Hamasu, który jest zamknięty w Gazie, Hezbollah może wycofać się w głąb kraju.

Palestyński problem w Libanie

Libańskie władze i sami Libańczycy, pamiętając wydarzenia z 15-letniej wojny domowej, która zakończyła się w 1990 roku, negatywnie odnoszą się do działalności palestyńskich organizacji na terytorium Libanu. To powstanie palestyńskie w południowym Libanie przeciwko Izraelowi i libańskim milicjom chrześcijańskim w połowie lat 70. doprowadziło do wybuchu wojny, a w wyniku trwających walk, po wydaleniu z Libanu Organizacji Wyzwolenia Palestyny, izraelskie wojsko i libańskie milicje chrześcijańskie uwikłały się w konflikt przeciwko wspieranym przez Iran libańskim milicjom szyickim, czyli Hezbollahowi, dając początek nowemu konfliktowi zastępczemu między Iranem a Izraelem.

Kiedy teraz rozpoczęła się wojna między Izraelem a Hamasem, jego przedstawiciele w Libanie wezwali do mobilizacji i utworzenia nowej jednostki zbrojnej na terytorium tego kraju. To jednak spotkało się z krytyką ze strony wszystkich libańskich partii politycznych, również tych będących w sojuszu z Hezbollahem. To spore zagrożenie dla stabilizacji Libanu, na co również Hezbollah nie może sobie pozwolić, by nie stracić społecznego poparcia.

Od powstania państwa Izrael w 1948 roku do Libanu napływali też palestyńscy uchodźcy. Oficjalnie zarejestrowanych jest ich ponad 490 tys. - podaje UNRWA (Agencja Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy Palestyńskim Uchodźcom na Bliskim Wschodzie) ale nie wiadomo, ile ich na terenie Libanu przebywa. Szacunki mówią o 200-300 tysiącach. Palestyńczycy mieszkają głównie w 12 obozach na terytorium całego kraju. Jak podaje UNRWA, 93 procent palestyńskich uchodźców w Libanie żyje poniżej progu ubóstwa, często w fatalnych warunkach, z ograniczonymi możliwościami ekonomicznymi, ograniczonym dostępem do pomocy medycznej czy wykonywania zawodów w wielu sektorach, co może stanowić podatny grunt dla radykalizacji. Władze libańskie mają również ograniczony dostęp do obozów, które znajdują się właściwie pod kontrolą palestyńską. Tam również przenoszą się walki między Fatahem, Hamasem i innymi frakcjami, jak np. latem 2023 w jednym z największych obozów na południu kraju Ajn el-Hilweh, gdzie doszło do walk między Fatahem a innymi palestyńskimi radykalnymi organizacjami.

Uchodźcy palestyńscy podczas demonstracji w Bejrucie, 30 stycznia 2024
Uchodźcy palestyńscy podczas demonstracji w Bejrucie, 30 stycznia 2024
Źródło: Anadolu/Getty Images

Za sznurki pociąga Iran

Na przeniesienie palestyńskich walk na swoje terytorium Liban, który również jest wewnętrznie podzielony (od października 2022 roku nie ma prezydenta, boryka się z gigantycznym kryzysem ekonomicznym, a system bankowy całkowicie się załamał) nie może sobie pozwolić. Przed wojną domową Bejrut nazywany był Paryżem Bliskiego Wschodu, stanowił centrum bankowo-finansowe na cały region. Dziś tylko miejscami przypomina, że był świetlistym przykładem dla całego Bliskiego Wschodu. Pogrążył go nie tylko trwający od 2019 kryzys ekonomiczny, ale także wybuch saletry amonowej składowanej w bejruckim porcie 4 sierpnia 2020 roku, który zniszczył ogromną część miasta, zabił ponad 200 osób i kosztował gospodarkę - jak szacuje Bank Światowy - 20 mld dolarów.

Sektor publiczny znajduje się w kompletnej zapaści, funt libański stracił swoją wartość, a co trzecia osoba wykształcona nie ma pracy. Kraje zachodnie i Stany Zjednoczone również wiedzą, że kolejna wojna w tym kraju oznaczałby chaos, który najbardziej sprzyjałby organizacjom radykalnym i Iranowi.

Nawet bez ataku Izraela Liban to kraj upadły w fatalnej kondycji ekonomicznej, wiec atak doprowadziłby to państwo do całkowitego upadku i destabilizacji, co nie sprzyjałoby sytuacji w regionie. Nie wiadomo, co Izrael zdecyduje wobec Libanu, ale powinien znaleźć równowagę w tym regionalnym terrorze. Nie można budować pokoju w regionie, walcząc z wrogami dookoła
prof. Paul Scham, Instytut Badań nad Izraelem na amerykańskim Uniwersytecie w Maryland

- Nie będzie pokojowego Bliskiego Wschodu, dopóki będzie istniała taka Republika Islamska jak do tej pory i będzie kontynuowała swoją politykę zagraniczną, która na razie jest wygraną tego regionalnego konfliktu. Według mnie Irańczycy słuchają tylko jednego i to jest odstraszanie i siła. Iran prowadzi do tej pory wojny zastępcze poprzez Hezbollah czy Huti w Jemenie, ale nigdy nie płaci swojej ceny. Stany Zjednoczone powinny jasno powiedzieć, że to musi się skończyć, a jeśli się nie skończy, uderzymy w was. To nie oznacza trzeciej wojny światowej, nie mówię tutaj o zbombardowaniu Teheranu, ale uderzeniu w irańskie statki w zatoce czy irańskie bazy militarne na linii brzegowej przy zatoce. Gdyby zmienił się Iran, zmieniłby się Jemen, Irak, Syria, Liban, Palestyńczycy, bo Hamas też byłby wtedy inny. Cały Bliski Wschód byłby inny - ocenia Elliott Abrams.

Czytaj także: