|

Przyniósł na policję rękę i pożałował. Omerta zwyciężyła z prawdą. "Duchy z Portopalo"

Porzucone statki u wybrzeży Portopalo
Porzucone statki u wybrzeży Portopalo
Źródło: gironavigando.it
Po cichu liczysz na to, że to tylko jakiś makabryczny żart, legenda rybaków. Ale kolejne osoby potwierdzają ci, że to wszystko prawda. Te nogi, ręce, ta ludzka głowa, którą ktoś przed rzeźnikiem nabił na pal. Mieszkańcy sycylijskiego Portopalo przez cztery lata skrywali potworną tajemnicę. A kiedy usłyszał o niej świat, władze Włoch wolały odwrócić oczy.Artykuł dostępny w subskrypcji

Był 25 grudnia 1996 roku. Wieczorne niebo nad Portopalo spowiły ciemne chmury. Przyniosły nie śnieg, a gwałtowną ulewę. Nie zdziwiła mieszkańców wyspy, a zwłaszcza jej najbardziej wysuniętego na południe cypla. Tamta noc Bożego Narodzenia była nocą grzmotów, piorunów i błysków. Nad wodami Sycylii przetoczyła się potężna burza.

170 łodzi rybackich, zabezpieczonych starannie na świąteczną przerwę, huśtało się w porcie. Ich właściciele wrócili na morze dopiero po Nowym Roku.

Mieszkańcy miejscowości żyją głównie z rybołówstwa
Mieszkańcy miejscowości żyją głównie z rybołówstwa
Źródło: Saul Caia

W pierwszych dniach stycznia zaczęli wyławiać z wody dziwne "skarby". Buty, spodnie, koszule. "Ludzie zaczęli też gadać, że wyciągają w sieciach tuńczyki. To było jeszcze dziwniejsze. Tuńczyki? Przecież nie wyciąga się ich włokiem dennym [rodzaj sieci do połowu ryb, którą ciągnie się blisko dna - red]. Na początku nie rozumiałem, o co im chodzi. Pojąłem dopiero po kilku dniach" - wspominał po latach Salvatore Lupo, który jako jedyny z miejscowych rybaków odważył się opowiedzieć mediom prawdziwą historię "Duchów z Portopalo".

To nie były tuńczyki, a fragmenty ludzkich ciał. Przez cztery lata traktowane jak odpady, niechciany ciężar, który po wrzuceniu do wody uparcie wraca na powierzchnię. - Wyławiali je z wody, po czym wrzucali to wszystko z powrotem do morza - mówi mi Giovanni Maria Bellu, dziennikarz, autor książki "Duchy z Portopalo".

Kwiecień 2001 roku.

Salvatore Lupo wypłynął na ryby nieco dalej niż zwykle. Kiedy wciągał swoje sieci na pokład, zobaczył, że zaplątała się w nie para dżinsów. W ich kieszeni znalazł dowód osobisty 17-letniego chłopaka. Córka Lupo była w podobnym wieku. Zrozumiał, że przyszedł czas, żeby opowiedzieć historię, którą mieszkańcy Portopalo tak skrzętnie przez lata ukrywali.

Świat dowiedział się o tragedii "statku widmo".

Czerwiec 2022 roku.

Piszę do Departamentu Ochrony Ludności (organu działającego przy włoskim rządzie) z pytaniem, na jakim etapie jest operacja wydobycia wraku wspomnianej jednostki.

Nosił jeansy, był w wieku jego córki

Portopalo di Capo Passero to niewielka miejscowość w prowincji Syrakuzy. Żyje w niej około trzech tysięcy osób. Jest południowym włoskim "końcem świata" - za Portopalo (na co dzień mieszkańcy używają tej skróconej nazwy) nie ma już nic. Tylko morze. Po horyzont.

Głównym źródłem dochodów mieszkańców od zawsze było rybołówstwo. Przypominają o tym pozostałości po kamiennych wannach, w których mieszkańcy Imperium Rzymskiego marynowali tuńczyki i wielka średniowieczna "tonnara" - przybrzeżny kompleks budynków, gdzie zaganiano i zabijano ryby. Nad miejscowością góruje dzwonnica kościoła, a na jej szczycie znajduje się figura miecznika.

Ruiny "tonnary"
Ruiny "tonnary"
Źródło: Mirco Mannino

Salvatore Lupo mieszkał tu od dziecka, połowu nauczył go ojciec. Swoją łódź nazwał po babci - Tanina Lupo.

W kwietniu 2001 roku był 47-letnim zawodowcem - jak mówił dziennikarzom - "dumnym z bycia rybakiem". Pogoda sprzyjała, popłynął dalej niż zwykle. - Obrałem kurs w kierunku Malty. Nagle poczułem mocne szarpnięcie. Coś zahaczyło o moją sieć, czułem, że ją naderwało. Kiedy ją wyciągnąłem, zobaczyłem kawałki drewna, ubrań i kości wyglądające na ludzkie - opowiadał w 2017 roku dziennikarzowi portalu meridionews.it. Z plątaniny lin wyciągnął parę jeansów. Powypadały z nich monety. Gdy zajrzał do tylnej prawej kieszeni spodni, znalazł dokument przypominający dowód osobisty. Biała, zalaminowana plakietka była zachowana w całkiem dobrym stanie. Na środku widniało zdjęcie. - To był bardzo młody chłopak, miał ciemną karnację - wspominał Lupo.

Skan dowodu tożsamości Anpalagana
Skan dowodu tożsamości Anpalagana
Źródło: La Repubblica

Imię i nazwisko: Anpalagan Ganeshu. Kraj pochodzenia: Sri Lanka.

Lupo zanotował dokładne współrzędne geograficzne miejsca, w którym się znalazł. Przeczuwał, że jeszcze tu wróci.

36°25'28'' N, 14°54'34'' E.

Głód, butelka wody na ośmiu, dziura zamiast toalety i F174

Podróż Anpalagana zaczęła się cztery lata wcześniej, jesienią 1996 roku. Na Sri Lance trwała wtedy wojna domowa między Tamilami a Syngalezami. Ludzie ginęli na ulicach. 17-latek uciekał przed śmiercią.

W listopadzie on i około 450 innych mężczyzn z Indii, Pakistanu i Sri Lanki spotkali się w Egipcie, w kairskim porcie. Jak zeznawali później nieliczni z tej grupy, którym udało się dotrzeć do Europy, ich bilet za wydostanie się z kraju, cena wolności, kosztował 5 tysięcy dolarów. Drugie tyle mieli zapłacić po dotarciu na włoski ląd.

Nie od razu dostali się na statek, który miał przetransportować ich na południe Włoch. Przemytnicy ukrywali ich przed egipską strażą graniczną pod pokładami innych, mniejszych statków.

- Siedzieliśmy tak schowani ponad tydzień. Nie dawali nam prawie nic do jedzenia. Marchewki i ryż. Zdecydowaliśmy się na strajk głodowy, ale ci, którzy nas pilnowali, mówili, że nie mają dla nas nic innego - relacjonował Pakistańczyk Mohammad Afzal w rozmowie z dziennikarzem telewizji RAI w 2007 roku. - Ja byłem zamknięty pod pokładem przez 28 dni. Światło zapalone całą dobę, dziura zamiast toalety, do picia dostawaliśmy jedną butelkę wody na 6-8 osób. Jedzenie dali nam dopiero po około 10 dniach - opisywał w tym samym programie RAI Shahab Ahmad.

3 grudnia do Kairu przypłynął statek o nazwie Yohan. Za sterem stał Youssef el-Halal, Libijczyk. Zabrał na pokład 450 wykończonych pasażerów, ale nie miał dla nich dobrych wiadomości: nie był jeszcze ich docelowym pokładem. Miał dowieźć całą grupę w okolice Malty, skąd miał zabrać ich inny statek, mniejszy od Yohan.

Stara łajba porzucona w Portopalo
Stara łajba porzucona w Portopalo
Źródło: Mirco Mannino

Dobili do brzegów Malty, gdzie czekali kolejnych kilkanaście dni na "przesiadkę". - Warunki były coraz gorsze. Modliliśmy się, żeby Bóg uwolnił nas z tego więzienia. Jedzenia było coraz mniej, strażnicy stawali się coraz bardziej agresywni - wspomina Shahab Ahmad.

I w końcu, 25 grudnia w nocy, pojawił się na horyzoncie. - Kojarzyliśmy ten statek, bo dostarczał zapasy dla Yohan. Przypływał z jedzeniem i dużą ilością alkoholu dla El-Halala. Mieliśmy opory, żeby na niego wejść, bo statek nie był duży - mówił Ahmad.

Nieduży, ale innego nie było. Drewniana łajba, używana przed laty do połowu ryb, miała 18 metrów długości i 4 metry wysokości. Nie miała nazwy, tylko oznaczenie F174. Za sterem stał Grek Eftychios Zervoudakis. Pasażerów, którzy się ociągali, pospieszał pijany El-Halal, grożąc im bronią. Wchodzili więc jeden po drugim, nadbudówka, pokład i miejsce pod nim szybko zapełniały się ludźmi. W pewnym momencie F174 zaczął tracić równowagę. Za duże obciążenie. Zervoudakis zdecydował, że w takim razie trasę Malta-Sycylia trzeba będzie pokonać na dwa razy. W pierwszej turze miało popłynąć "tylko" około 300 osób.

Po godzinie 23 statek zaczął sunąć powoli w stronę włoskiej wyspy. Z każdym metrem, który przybliżał ich do końca koszmaru, byli jednak w coraz większym niebezpieczeństwie. - Mój przyjaciel zauważył nagle, że na pokład zaczęła wdzierać się woda - opisywał Shahab Ahmad, który zajął miejsce niedaleko steru. Woda wpływała dziurą, która powstała, kiedy pasażerowie przesiadali się z Yohana na F174. Był silny wiatr i mocne fale, statki zderzyły się wtedy dziobami. - Zaczęliśmy panikować. Czuliśmy, że możemy zaraz zginąć - mówił Ahmad.

Kapitan zgasił silnik i przekazał załodze Yohan, żeby zawrócili i wzięli wszystkich z powrotem na pokład. Na morzu szalała burza. Kiedy dwa statki znów się spotkały, doszło do kolejnego zderzenia. Kadłub F174 nie wytrzymał i rozpadł się na dwie części. Kapitan Zervoudakis rzucił się w fale i zdołał dopłynąć do Yohan, w podobny sposób uratowało się jeszcze około 30 osób. Tragiczną noc przeżyło łącznie niecałe 200 osób (wspomniane 30, które uciekły z F174 i ci, którzy zostali na Yohan). El-Halal obrał kurs w kierunku Grecji i tam wysadził wszystkich na ląd. Przemytnicy uwięzili ich w pomieszczeniach gospodarczych w niewielkiej wsi na Peloponezie, zakazali się stamtąd ruszać i wspominać komukolwiek o tym, co się wydarzyło.

W tym czasie resztki statku F174 powoli opadały na dno, zabierając ze sobą pasażerów, którym nie udało się wydostać spod pokładu albo wygrać z szalejącymi falami.

25 grudnia 1996 roku, 35 kilometrów od wybrzeża Portopalo di Capopassero, około 3 w nocy, zginęły w morzu 283 osoby.

Niewielka wyspa przy Portopalo di Capo Passero
Niewielka wyspa przy Portopalo di Capo Passero
Źródło: Sicily's Journey

Zatonięcie? "Mamy spore wątpliwości"

Migrantom, którzy dotarli do Grecji, po kilku dniach udało się uciec z wioski, gdzie byli więzieni. 30 grudnia 1996 roku dotarli na komisariat policji i opowiedzieli o tym, co wydarzyło się w okolicach Sycylii. Greckie służby poinformowały policję i straż przybrzeżną z Włoch, które - teoretycznie - rozpoczęły poszukiwania śladów tragedii.

Media opisały sprawę dopiero kilka dni później.

4 stycznia o godzinie 13:43 Agencja Reutera jako pierwsza opublikowała depeszę na ten temat. Dwie godziny później podała ją również włoska agencja prasowa ANSA.

"Z pewną dozą sceptycyzmu władze Grecji i innych państw graniczących z Morzem Śródziemnym badają sprawę wielkiej tragedii, jaka miała się wydarzyć w dzień Bożego Narodzenia między Sycylią a Maltą. Miały w niej zginąć 283 osoby - nielegalni migranci i ich przewoźnicy. Jak informują jednak pracownicy centrum operacyjnego włoskiej straży przybrzeżnej, nie znaleziono do tej pory ani jednego śladu w tej sprawie. Strażnicy zastrzegają, że nie dotarła do nich żadna informacja o zauważeniu zwłok, a skoro miałoby ich być 283, ktoś z pewnością zgłosiłby ich odnalezienie. Do tej pory nie znaleziono też żadnego kawałka drewna, ani materiału, ani niczego, co sugerowałoby, że domniemane zatonięcie miało miejsce".
ANSA

5 stycznia o możliwej tragedii napisał włoski komunistyczny tygodnik "Il Manifesto". Wypowiadał się tam admirał Renato Ferraro, komendant główny włoskiej straży przybrzeżnej. "Mamy spore wątpliwości co do zasadności zgłoszenia [o zatonięciu - red.]. Dziwi nas fakt, że minęło tyle czasu, a nie odnaleźliśmy żadnego fragmentu wraku ani śladu zwłok" - mówił.

Nie byli rasistami, milczenie było ich złotem

To czyje były te koszule, buty, dżinsy? Kości, fragmenty ciał, które rybacy z Portopalo wciągali na swoje łajby? Duchów?

- Rybacy wrzucali je z powrotem do morza, bo bali się, że po zgłoszeniu na policję rozpocznie się postępowanie, które na długi czas zatrzyma ich łódź w porcie. A to miałoby dla nich przykre skutki finansowe - tłumaczy mi Giovanni Maria Bellu, dziennikarz, autor książki "Duchy z Portopalo". To on przyczynił się do nagłośnienia prawdziwej historii ofiar F174.

Lepiej zatem udawać, że się nie widziało, zapomnieć, nie rozmawiać. Po co, skoro nie można zarabiać, a trudno zarabiać inaczej w Portopalo. Kiedy jeden z rybaków zgłosił odnalezienie fragmentu ręki, policjanci zarekwirowali jego łódź na prawie dwa tygodnie. Nie pomogło to w żaden sposób w sprawie "statku widmo", a robota stała w miejscu. Żaden z jego kolegów z portu nie popełnił już tego błędu. Z prawdą zwyciężyła omertà - włoska zmowa milczenia.

Rybacy przez cztery lata udawali, że nie wiedzą o katastrofie
Rybacy przez cztery lata udawali, że nie wiedzą o katastrofie
Źródło: gironavigando.it

Trzy litery: O, H i N

26 lutego 1997 roku do brzegów włoskiego regionu Kalabria dopłynął statek Leopard. Świeżo malowany, choć na pierwszy rzut oka widać było, że zniszczony i zardzewiały. Z pokładu zeszła niewielka grupa zdezorientowanych, wychłodzonych Azjatów. Policjanci patrolujący tego dnia port postanowili skontrolować wnętrze Leoparda. Przeczucie ich nie myliło. Pod pokładem znaleźli dziesiątki ludzi. Albańczycy, Syngalezi, Pakistańczycy, ściśnięci obok siebie i wykończeni podróżą. Nielegalny przemyt ludzi. Policja zablokowała statek w porcie.

W Kalabrii przebywał wtedy reporter brytyjskiego tygodnika "The Observer". Poprosił służby o możliwość wejścia na statek. Postanowił mu się przyjrzeć, sprawdzić, czy nie czeka tam na niego jakiś temat. Czekał.

Pod cienką warstwą białej farby, na boku kadłuba, zauważył niedokładnie zamalowane litery: O, H i N. Pod pokładem, na drewnianych ścianach i podłodze, wyryte podpisy i słowa modlitw. Jedna zaintrygowała go szczególnie: "Boże, pomóż mi wyjść z tego piekła Yohan".

1 marca z pierwszej strony "The Observer" krzyczał nagłówek: "Statek śmierci odnaleziony".

Kilkanaście dni później, na plaży w miejscowości Augusta (na północ od Portopalo), znaleziono ciało. Śledczy z Syrakuz ocenili, że zgon ofiary mógł nastąpić pod koniec grudnia.

Ciało, napisy wyryte na Yohan oraz zeznania świadków, którzy przeżyli domniemaną tragedię i wylądowali w Grecji, wystarczyły, by prokuratura w Syrakuzach wszczęła postępowanie w sprawie katastrofy, jaka mogła wydarzyć się u brzegów Sycylii. El-Halal, Zervoudakis i przemytnik z Pakistanu - Thourab Ahmed Sheik, mózg całej operacji - zostali oskarżeni o spowodowanie katastrofy, w wyniku której zginęły 283 osoby.

Ważny krok. Choć nie na tyle ważny, by trafić na pierwsze strony włoskich gazet. Śledztwo się przedłużało, akt oskarżenia nie pojawiał się przez długie miesiące. "Żadne z największych włoskich mediów nie podchwyciły tematu, nikt nie śledził tej historii" - wspomina dziennikarz brytyjskiego "Observera".

- Dlaczego? - pytam Giovanniego Marię Bellu, autora "Duchów z Portopalo".

- Państwo włoskie właśnie dołączało wtedy do strefy Schengen. Część europejskich mediów, w szczególności angielskich, twierdziła, że to niedobry pomysł, bo włoskie granice, a więc granice lądu z Morzem Śródziemnym, są dziurawe jak sito. Słabe, niedopilnowane - odpowiada Bellu. - Ta ogromna tragedia [zatonięcie F174 - red.] była krwawym potwierdzeniem tej tezy. Ale władze Włoch wolały odwracać oczy, mimo że ponad setka ocalałych ludzi opowiedziała o wszystkim greckim służbom - ocenia dziennikarz.

- Włochy musiały w tym czasie dowieść, że panują nad tym, co dzieje się na ich granicach. Opowieść o śmierci 300 osób, które chciały nielegalnie dostać się na brzeg Sycylii, prawdopodobnie nie była sprawą, którą władze chciały jakoś szczególnie promować - podkreślała w programie RAI "Blu Notte Misteri Italiani" Tana De Zulueta, była włoska senator, obecnie członkini Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy.

Poza tym nadal brakowało najważniejszego dowodu: wraku.

Wschodnie wybrzeże Portopalo
Wschodnie wybrzeże Portopalo
Źródło: Sicily's Journey

Miss, gazeta i wyrzuty sumienia

Człowiekiem, który odmienił bieg tej historii, był rodowity mieszkaniec Portopalo di Capo Passero. Rybak Salvatore Lupo, ten, który odnalazł dowód osobisty 17-letniego Anpalagana.

- W 2001 roku moja córka wygrała konkurs piękności w Rzymie. Usłyszałem, że napisała o tym lokalna gazeta "Giornale di Sicilia", więc poprosiłem znajomego, żeby mi ją kupił. Nastąpił niesamowity zbieg okoliczności: akurat tego dnia, na tej samej stronie, pojawiły się dwie ważne dla mnie informacje. W prawym dolnym rogu widniała wzmianka o mojej córce, a na górze - krótki tekst o tym, że kapitan statku Yohan zostanie uniewinniony od stawianych mu zarzutów ze względu na brak dowodów w sprawie. To było dzieło przypadku. Gdyby ten tekst ukazał się na innej stronie, pewnie bym się o tym nie dowiedział, zazwyczaj nie czytam gazet - zarzekał się Lupo w programie "Blu Notte Misteri Italiani".

Odebrał ten zbieg okoliczności jako znak. Anpalagan urodził się w 1979 roku. Gdyby żył, byłby w wieku jego córki...

Wyłowione dżinsy i dowód osobisty od dawna nie dawały mu spokoju. Chociaż zgłaszał swoje znalezisko lokalnej policji, w żaden sposób nie przyczyniło się to do postępu w sprawie. Skoro nie służby, to media. Nadszedł czas, by całą prawdę o losach pasażerów F174 poznała jedna z najważniejszych redakcji we Włoszech. Przez dawną znajomą dotarł do Giovanniego Marii Bellu z dziennika "La Repubblica".

"Ktoś godził się na taki stan rzeczy"

Bellu przyjechał na Sycylię i rozpoczął swoje dziennikarskie śledztwo. - Salvo opowiedział mi o wszystkim. Nie wątpiłem w ani jedno jego słowo, jego opowieść była spójna i logiczna. Wyłożył w najprostszy możliwy sposób, dlaczego nikt nigdy oficjalnie nie odnalazł ciała żadnej z niemal 300 ofiar zatonięcia - wspomina dziennikarz.

Oficjalnie Bellu przyjechał na wyspę, żeby opisać tradycje rybackie z południa kraju. Nieoficjalnie - żeby wyciągnąć z mieszkańców Portopalo tyle, ile się uda. Z czasem dziennikarz zaskarbił sobie ich zaufanie i w kolejnych rozmowach ujawniali przed nim nowe fakty. Z rozbrajającą szczerością przyznawali, że tu, w Portopalo, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tej tragedii, tylko oficjalnie po prostu nic o niej nie wiedzą. Solidarnie milczą.

- Tak, wyławiali całe ciała, potem nogi, ramiona, głowy i wrzucali to wszystko z powrotem do morza. Ale nie należy za to winić rybaków, robili to, by móc dalej pracować. Na pewno był ktoś [wyżej - red.], kto o tym wiedział i godził się na taki stan rzeczy - relacjonował dziennikarzowi jeden ze strażników miejskich.

- Zapewniam pana, nie jesteśmy rasistami. Ta historia ze zwłokami ma inne podłoże, ekonomiczne - przekonywał go lokalny historyk.

- Wiedziałem, że wyrzucali te ciała, które znajdowali w sieciach. Tak, tak, mówili mi o tym. W ich sieciach plączą się rozmaite rzeczy, śmieci, greckie amfory, pozostałości po wojnie, więc były też i ciała. Ukrywali to, żeby nie przerywać pracy na morzu. Czy popełnili błąd? Tak, ale gdyby się zastanowić, to morze jest równie odpowiednim miejscem spoczynku co ziemia - mówił mu miejscowy proboszcz.

Kutry w porcie Portopalo
Kutry w porcie Portopalo
Źródło: Saul Caia

Spokój i przerażający totem

6 czerwca 2001 roku Giovanni Maria Bellu opublikował na łamach "Repubbliki" reportaż, który nie pozostawiał złudzeń: "Wody Sycylii skrywają cmentarz nielegalnych migrantów". Cytował w nim rozmowy z mieszkańcami, opisał tragiczną noc na morzu, historię Yohan, pytał retorycznie, dlaczego włoskie władze milczą, traktując F174 jako "statek widmo".

Wyznał też, że bardzo dziwił się go spokój, z jakim tubylcy opowiadali mu o ciałach: "Mija już czwarty rok, jak Portopalo skrywa swój wielki sekret. Kiedy po raz pierwszy słyszysz pogłoski o tym, co się wydarzyło, po cichu liczysz na to, że to tylko makabryczny żart jakiegoś dowcipnisia, legenda powtarzana przez rybaków. Ale w końcu ktoś ci o tym opowiada - z taką prostotą, lekkością, ewentualnie lekką nutką wstydu - i zaczynasz się zastanawiać, czy ktoś w ogóle rozumie, o co chodzi. Czy ktoś wie, że w Boże Narodzenie po morzu niósł się krzyk tych ludzi, których nikt nie usłyszał?".

Jeden z mieszkańców przypomniał sobie, że w lutym 1997 roku, a więc dwa miesiące po tragedii, ktoś przyniósł do centrum Portopalo ludzką głowę. Nabito ją na pal stojący przed rzeźnikiem. Przerażający totem niedługo później usunęli karabinierzy, a czaszkę zbadał patolog. "Mogła należeć do mężczyzny w wieku 16-25 lat. W środku znaleziono muszlę i dwie zamknięte małże" - fragment policyjnego raportu zacytował Bellu funkcjonariusz, z którym rozmawiał.

"I znowu liczysz na to, że to tylko dowcip. Ale kolejne osoby potwierdzają, że pamiętają tę historię i łączą ją z faktem, że tamtego roku w Portopalo często pojawiały się fragmenty nieznanych ciał" - pisał Bellu.

Przełamał zmowę milczenia, musiał wyjechać

Życie Salvatora Lupo po publikacji reportażu zmieniło się diametralnie. Z tekstu "Repubbliki" wynikało, że Lupo był świadkiem odnalezienia ciała podczas jednej z wypraw rybackich. "Ten człowiek był martwy. I tak nie dalibyśmy rady mu już pomóc" - tłumaczył dziennikarzowi, który mimo wszystko chwali postawę Lupo i stawia go w dobrym świetle.

- Salvatore w bardzo odważny sposób przełamał zmowę milczenia, za co słono zapłacił. Przede wszystkim doświadczył lokalnego ostracyzmu - mówi mi Giovanni Maria Bellu. Podobno proboszcz na mszy sugerował, że Lupo zdecydował się publicznie splamić honor miejscowości, bo otrzymał od redakcji "Repubbliki" hojne wynagrodzenie. - Co było oczywiście nieprawdą - skomentował Bellu w wywiadzie dla RAI w 2007 roku.

Choć w czerwcu 2001 roku w mediach huczało na temat Portopalo, miasteczko dalej żyło w zakłamaniu. Bellu czuł niedosyt. Postanowił udowodnić, że F174 zatonął naprawdę. Wiedział, co postawi kropkę w tej opowieści. Odnalezienie wraku.

- Salvo twierdził, że wie, gdzie znajduje się statek, bo kilka miesięcy wcześniej, w miejscu, które przez lata pokonywał bez trudu, jego sieci zahaczyły o nieznaną przeszkodę. Z jego relacji wynikało, że musi być ogromna - mówi dziennikarz.

Wsiedli na łódź i ruszyli w stronę Malty.

36°25'28'' N, 14°54'34'' E.

- Lupo miał rację. Udowodniliśmy to przy użyciu specjalnego łazika z podwodnym robotem wyposażonym w kamerę. Wokół wraku, który sfilmowaliśmy, widać było bardzo wyraźnie szczątki ofiar i ich ubrania - wspomina Bellu.

15 czerwca minęło 21 lat od dnia, kiedy Bellu opublikował nagrania i zdjęcia z miejsca, gdzie zatonął statek F174. Rozesłał je do redakcji w całej Europie. Świat otrzymał dowód na to, że tragedia wydarzyła się naprawdę.

"Duchy z Portopalo" przybrały postaci ciał leżących na dnie. Bellu nie wiedział wówczas, że niedługo później znowu znikną, tym razem już na zawsze.

Po artykułach "Repubbliki" opinia publiczna zaczęła bacznie śledzić przebieg śledztw dotyczących Youssefa el-Halala (kapitana statku Yohan) i Thouraba Ahmeda Sheika (przemytnika z Pakistanu, który kontrolował przerzut migrantów). Obaj usłyszeli wyroki skazujące dopiero w 2008 roku. Sąd drugiej instancji uznał ich za winnych śmierci 283 osób i wymierzył obu karę 30 lat pozbawienia wolności i nakazał zapłacić 20 tysięcy euro rodzinom każdego z poszkodowanych.

Eftychios Zervoudakis (kapitan F174) był sądzony w Grecji i trafił do więzienia na siedem lat.

Toną. Liczby w raportach rosną

Jak wynika z obserwacji aktywistów organizacji pozarządowych, które zajmują się prawami migrantów i nielegalnym handlem ludźmi, od czasu ujawnienia katastrofy F174 przemytnicy przestali stosować metodę przerzucania migrantów z większego statku na mniejszy. Od 2001 roku praktyką stało się wsadzanie migrantów na gumowe pontony, mieszczące maksymalnie kilkadziesiąt osób.

Liczba tych, którzy podobnie jak pasażerowie F174 giną w morzu, próbując przedostać się do Europy, stale rośnie. 

Jak wynika z danych Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) opublikowanych 29 kwietnia, w 2021 roku 1924 osoby zostały uznane za zmarłe lub zaginione w wodach Morza Śródziemnego, a 1553 osoby utonęły lub zaginęły w Atlantyku, przemierzając trasę Afryka - Wyspy Kanaryjskie. Dla porównania liczba zgonów dla obu tych tras w 2020 roku wynosiła 1544.

"Większość przepraw morskich odbywa się na przeładowanych i niestabilnych pontonach. Wiele z nich ulega zniszczeniu lub wywróceniu podczas podróży, przez co umierają ludzie" - czytamy w raporcie UNHCR.

Niepokojące są też dane dotyczące roku 2022. Pod koniec kwietnia już 478 osób zostało uznanych za martwe lub zaginione. O ilu "duchach" nie wiemy?

Dno

Skandal z Portopalo poruszył opinię publiczną. - Włoscy laureaci Nagrody Nobla: Renato Dulbecco, Dario Fo i Rita Levi Montalcini wystosowali apel, aby jak najprędzej wydobyć ciała ofiar zatonięcia F174. Grupa renomowanych patologów ogłosiła, że jest gotowa pobrać próbki DNA i spróbować zidentyfikować chociaż część ofiar. Ale tak się nie stało. Włoski rząd, kierowany w czerwcu 2001 roku przez Silvio Berlusconiego, pozostawił tę sprawę bez odpowiedzi - mówi Giovanni Maria Bellu.

Salvatore Lupo musiał porzucić rybołówstwo. Zrobił to z bólem. "To był zawód, z którym się identyfikowałem. Cała moja rodzina żyła z połowu ryb. To była sztuka, która przechodziła z pokolenia na pokolenie, bardzo miło byłoby mi podzielić się tym dorobkiem z moimi dziećmi" - tłumaczył w 2017 roku w wywiadzie dla portalu meridionews.it.

Nie był jednak w stanie mieszkać dłużej na Sycylii, gdzie - jak mówił - "atmosfera była już zbyt gęsta". Przeprowadził się do Livorno, nadmorskiej miejscowości w Toskanii, ale w Portopalo zostawił dom, który przez kilka lat wynajmował turystom. Nazwał go, a jakże, "Nave Fantasma" (Statek Widmo). - W ten sposób czuję, że mam jakąś więź z miejscem, z którego pochodzę. Chciałem też, żeby historia o "statku widmo" dalej żyła, żeby można było opowiadać ją naszym gościom - wyjaśnił.

Obecnie przy ogłoszeniu o wynajmie domu widnieje adnotacja "zamknięte na stałe".

Z biegiem czasu zniknęły też szanse na przywrócenie godności ofiarom statku F174. Nie będzie identyfikacji zwłok, nie będzie wydobywania ciał ani pogrzebów. - Kilka lat temu wróciłem w to miejsce z ekipą "Deep sea detectives". To amerykański program o morskich tajemnicach. Wpuściliśmy pod wodę robota, na próżno. Po wraku nie ma już ani śladu - kończy Giovanni Maria Bellu. Znów została tylko historia o "Duchach z Portopalo".

Porzucone statki u wybrzeży Portopalo
Porzucone statki u wybrzeży Portopalo
Źródło: gironavigando.it

W 2007 roku Romano Prodi, ówczesny premier Włoch, przydzielił Departamentowi Ochrony Ludności zadanie ochrony drewnianego wraku F174 i sporządzenia planów wydobycia go z dna morza. 12 czerwca wysłałam do departamentu oficjalne zapytanie, chciałam dowiedzieć się, na jakim etapie zatrzymały się działania. Odpowiedzi nie otrzymałam do dziś.

***

Ten poniedziałek - 20 czerwca - był Międzynarodowym Dniem Uchodźcy.

16 czerwca UNHCR opublikował z tej okazji raport, z którego wynika, że liczba osób, które musiały opuścić swój kraj ze względu na konflikt zbrojny, przemoc i naruszanie praw człowieka, zwiększyła się w 2021 roku do 89,3 mln. Oznacza to, że na świecie w 2021 roku jedna na 88 osób była "przymusowo przemieszczona". Już teraz wiadomo, że z powodu wojny w Ukrainie liczba ta w 2022 roku po raz pierwszy w historii przekroczyła 100 milionów.

"Ta liczba musi stać się sygnałem alarmowym do podjęcia dalszych działań na rzecz pokoju i eliminacji wszystkich przyczyn przymusowych wysiedleń" - zaapelował Wysoki Komisarz ONZ ds. Uchodźców Filippo Grandi.

Czytaj także: