|

Sojusze na rozdrożu, czyli tydzień, który wstrząsnął Europą i Polską 

Wołodymyr Zełenski w Monachium
Wołodymyr Zełenski w Monachium
Źródło: RONALD WITTEK/PAP/EPA

"Możemy się spodziewać, że każda Rosja, nie tylko Rosja Putina, ale nawet Rosja mniej represyjna i bardziej otwarta na świat, będzie dążyć do podporządkowania sobie Ukrainy" - komentuje Jacek Stawiski, podsumowując mijający tydzień w polityce międzynarodowej. Dlatego zdaniem prowadzącego programy "Horyzont" oraz "Rozmowy na szczycie", zasadnicze znaczenie dziś ma, jaka będzie formuła państwowości ukraińskiej. 

Artykuł dostępny w subskrypcji

Prawdziwa lawina wypowiedzi, komentarzy i przepowiedni, jaka przewala się przez Europę w ostatnich dniach dotyczy ni mniej, ni więcej tylko zasadniczych pytań, związanych z przyszłością Ukrainy, Europy i przymierza amerykańsko-europejskiego. To sprawia, że bardzo trudno jest dzisiaj wychwycić najważniejsze, długofalowe skutki najnowszych działań i zapowiedzi amerykańskiej administracji. Mimo to spróbuję wskazać najbardziej znamienne wyzwania, których możemy być świadkami, a które zostały uruchomione poprzez ogłoszenie wznowienia kontaktów Stanów Zjednoczonych z Rosją, dalej poinformowanie o pierwszych - na razie wstępnych - celach polityki amerykańskiej w Ukrainie i wreszcie zasygnalizowanie zmian w charakterze dotychczasowego sojuszu Ameryki i Europy.

Najbardziej uderzająca i najprostsza konstatacja dotycząca kontaktów Waszyngtonu z Moskwą: w warstwie symbolicznej doniesienia o przerwaniu przez Donalda Trumpa blokady dyplomatycznej Władimira Putina, słowa o zaufaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych do kremlowskiego zbrodniarza i ogłoszenie planów regularnych kontaktów Ameryki z Rosją, unieważniają trzyletnie starania Zachodu, aby Putin i putinowska Rosja nie były traktowane normalnie, jak każde inne państwo europejskie. Wywołanie wojny w Europie na skalę nieznaną od 1945 r. nie może być traktowane wyłącznie jako wybryk, lub co gorsza, jako uzasadnione działanie w obronie rzekomo własnego interesu narodowego.

Rosja najechała na sąsiednie państwo, spowodowała śmierć dziesiątków tysięcy ludzi, zniszczyła ogromne tereny Ukrainy. Co więcej, rosyjskie państwo również w wyniku wojny przekształciło się w państwo skrajnie represyjne, ocierające się o totalitaryzm. Takiego systemu nie było w Rosji od czasów Breżniewa. Kreml nie tylko, że prowadzi wielką wojnę przeciwko sąsiedniej Ukrainie, ale również intensyfikuje działania sabotażowe i dywersyjne przeciwko Zachodowi, i nie powstrzymuje się przed groźbami wojennymi wobec państw europejskich.

Należy mieć nadzieję, że amerykańska dyplomacja i osobiście amerykański prezydent Donald Trump nie "odpuszczą" Rosji złamania elementarnych zasad międzynarodowych, które dawały Europie i światu pokój od dekad. Zbyt łaskawe podejście do Kremla, nawet jeśli zgodzi się na jakąś formułę przerwania wojny, nie powinno oznaczać puszczenia w niepamięć zbrodni rosyjskich na narodzie ukraińskim i zbrodni, jaką jest rozpoczęcie wojny agresywnej.

Oczekiwać należy od Stanów Zjednoczonych już nie tylko traktowania Ukrainy jako równego partnera, ale nawet biorąc pod uwagę jej słabość i zmęczenie ukraińskiego społeczeństwa, podtrzymania choćby w warstwie werbalnej oczywistego rozróżnienia między agresorem a ofiarą agresji. To Ukraina jest ofiarą agresji. Rosja nie miała żadnego prawa do rozpoczęcia wojny. Starania Ukrainy o integrację z Zachodem są naturalnym prawem każdego wolnego narodu do wyboru sojuszy. To, że Rosja sprzeciwia się takim planom, nie daje jej prawa do rozpoczęcia i prowadzenia wojny. Prawo międzynarodowe, którego także Rosja jest - o ironio - formalnym strażnikiem, zakazuje wojny agresywnej. 

Inną sprawą jest oczywiście realizm polityczny i ocena, czy Ukraina ma zdolności do odzyskania zagrabionych przez Rosję terytoriów i czy Ukraina ma szansę w szybki sposób zostać przyjęta do Przymierza Atlantyckiego. Być może minister obrony Stanów Zjednoczonych Pete Hegseth ma rację, mówiąc, że to jest nierealistyczne.

Dyplomacja w czasach wojny musi mieć przestrzeń do mówienia rzeczy niepopularnych. Na pewno ani Amerykanie, ani szereg innych państw NATO, w tym choćby Węgry czy Słowacja, dzisiaj czy jutro, nie zagłosują za zaproszeniem Ukrainy do sojuszu. I znowu: czym innym, zasadniczo odmiennym jest uznanie, że rozszerzenie NATO na Ukrainę jest dzisiaj czy jutro nierealne, a czym innym przyznanie prawa Kremlowi do trwałego blokowania polityki zagranicznej Ukrainy.

Tu pojawia się wielka niewiadoma: w jakiej formule Waszyngton zastopuje akcesję Ukrainy do Przymierza Atlantyckiego? Czy będzie to uznanie, że dzisiaj to nierealne, czy też będzie to uznanie, że zawsze będzie to nierealne? To fundamentalna różnica.

W sprawie Ukrainy wiele pytań czeka na pilne odpowiedzi, które dla nas, w Polsce, mają znaczenie całkowicie zasadnicze, a wręcz - jak mówi się coraz częściej - egzystencjalne. Czy w rokowaniach dyplomatycznych w sprawie przerwania wojny Ameryka nie dopuści, aby Moskwa miała prawo określania już nie tylko polityki zagranicznej, ale i wewnętrznej Ukrainy? Czy Moskwa uzyska prawo do określania kierunków polityki ekonomicznej Ukrainy?

Nie tylko członkostwo w NATO lub jego brak będzie stanowić o przyszłości Ukrainy, ale także prawo do integracji z Europą, z Unią Europejską czy też pełna swoboda kształtowania wewnętrznej polityki.

Nie dalekosiężnym, ale średniodystansowym celem Kremla jest albo całkowite anulowanie niepodległości i odrębności Ukrainy, narodu ukraińskiego i jego kultury, albo w fazie wstępnej zamiana Ukrainy w takie państwo, jakie funkcjonuje na Białorusi pod rządami Łukaszenki. To kraj, który ma zaledwie symboliczne atrybuty odrębności, i z roku na rok jest coraz silniej zespolony z Rosją - w sferze bezpieczeństwa i kultury politycznej. To, jaka będzie formuła państwowości ukraińskiej, ma zasadnicze znaczenie także dlatego, że możemy się spodziewać, że każda Rosja, nie tylko Rosja Putina, ale nawet Rosja mniej represyjna i bardziej otwarta na świat, będzie dążyć do podporządkowania sobie Ukrainy.

Jeśli Ukraina nie dostanie zaproszenia do wejścia do NATO, co zresztą już w 2014 r. przewidywali nieżyjący już Henry Kissinger i Zbigniew Brzeziński, to całkowicie fundamentalną sprawą jest wejście Ukrainy do Unii Europejskiej. Nawet długie lata rokowań, trudnych decyzji, okresów dostosowawczych, nie mogą doprowadzić do odtrącenia ukraińskiego narodu w jego aspiracjach europejskich. Odrzucenie członkostwa Ukrainy w UE oznaczać będzie wielką próżnię na wschodniej granicy Unii, i wtedy Rosja - każda Rosja - wejdzie w tę próżnię natychmiast. Nie można określić takiego scenariusza inaczej niż tylko jako katastrofa europejskiej i polskiej polityki.

Nie wiemy, jak będzie strzeżony "pokój", "zawieszenie broni" na linii kontaktu wojsk rosyjskiego agresora z wojskami broniącej się Ukrainy. Ale z najnowszej historii Europy możemy wysnuć jasne wnioski, szczególnie dla państw europejskich, które gotowe by były do wzięcia udziału w takiej operacji. Zasadniczą sprawą jest to, aby siły rozjemcze były liczne, dobrze rozmieszczone i dobrze wyposażone. Kosztów tej operacji nie mogą ponosić tylko Europejczycy. Być może to właśnie na finansowanie tej misji powinny trafiać pieniądze z zamrożonych funduszy Kremla. Dobrze byłoby, aby Stany Zjednoczone, choć nie chcą wziąć w tej misji udziału, były polityczną stroną układu i miały prawo wypowiadać się co do sytuacji na froncie.

Uważam jednak, że przed tą misją czai się przede wszystkim jedno wielkie niebezpieczeństwo. Otóż Rosja uczyni wszystko, aby siłom międzynarodowym dać jak najmniejsze kompetencje, aby sprowadzić je do "błękitnych hełmów" na wzór byłej Jugosławii. Wtedy wojska ONZ złożone w dużej mierze z państw europejskich, choćby Francji, Wielkiej Brytanii czy Holandii, nie wiedziały właściwie, po co są na miejscu. Ich mandat był tak krępujący, że właściwie ograniczał się do eskortowania pomocy humanitarnej, ale już nie do wymuszenia dostarczania tej pomocy, gdy np. Serbowie bośniaccy blokowali konwoje. Bezsilność i dziwaczna neutralność sił pokojowych ONZ w byłej Jugosławii okazała swoją ponurą twarz, gdy holenderskie oddziały nie zapobiegły masakrze w Srebrenicy. Sprzeczności co do charakteru misji w Jugosławii prowadziły do kłótni między europejskimi sojusznikami i także między Ameryką a Europą. Moskwa doskonale pamięta tamte doświadczenia i dlatego będzie robić wszystko, aby rozmyć kompetencje sił rozjemczych - jeśli w ogóle się na takie siły zgodzi.

To wielka przestroga dla Ukrainy i jej europejskich sojuszników: nie warto będzie angażować się w taką misję, jeśli jej faktycznym celem będzie fałszywa neutralność i bezsilność wobec Moskwy.

Po ostatnim burzliwym tygodniu jest jeszcze druga warstwa wątpliwości i niebezpieczeństw, które warto dzisiaj przeanalizować. Minister obrony Stanów Zjednoczonych Pete Hegseth w sposób niedwuznaczny powiedział, także w Warszawie, że prędzej czy później obecność wojskowa Ameryki w Europie dobiegnie końca. Wezwania Waszyngtonu do Europy, aby wzięła na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo konwencjonalne, są ogromnym wyzwaniem dla Polski. 

Trudno sobie wyobrazić, aby państwa europejskie w szybkim tempie zmobilizowały się do utworzenia nowej wersji sojuszu militarnego w Europie. Do tej pory nawet Francja, która postrzegana jest tradycyjnie jako niechętna Stanom Zjednoczonym, przyjmowała za coś absolutnie stałego i niezmiennego, że Ameryka pozostanie mocarstwem europejskim i że jej "opieka" nad kontynentem europejskim obejmie zarówno parasol atomowy, jak i stacjonowanie wojsk lądowych czy sił powietrznych i morskich. Emancypacja wojskowa Europy w stosunku do Stanów Zjednoczonych była raczej retoryką francuską. Co więcej, Amerykanie nie życzyli sobie tak naprawdę takiej emancypacji, a państwa silnie proamerykańskie jak Polska czy Wielka Brytania, i w dużej mierze Niemcy i Włochy, wolały, by dowodzenie obroną Europy zawsze na wszelki wypadek dzierżyli Amerykanie.

Mimo zakrętów w powojennej historii, jedno pozostawało pewne: o obronie Europy decyduje głównie siła i polityka Stanów Zjednoczonych.

Ta epoka zbliża się ku końcowi. Nawet jeśli Europa będzie wydawać dużo pieniędzy na zbrojenia, nawet jeśli społeczeństwa europejskie zgodzą się na skokowy wzrost wydatków na obronność, to przed Europą wielkie wyzwania: jak podzielić zadania obrony kontynentu na lądzie, na morzu i w powietrzu? Jak rozlokować wojska, aby każdy kraj europejski czuł się zabezpieczony? Na ile integrować siły zbrojne w jedną armię europejską? Jeśli integrować, to jak ujednolicić różne tradycje czy języki? Czy Amerykanie pozostawią w Europie jakiejś swoje wojskowe aktywa? Jeśli tak, to jakie? To zaledwie wstępne pytania. Znalezienie odpowiedzi na nie zajmie całe lata. Dlatego w Polsce nie możemy się pocieszać, że wydajemy dużo na zbrojenia i że od czasu do czasu pochwalą nas jedni czy drudzy.

Polska nawet uzbrojona po zęby nie będzie w pełni bezpieczna, jeśli rozsypie się ponad 70-letnia struktura zachodniego sojuszu transatlantyckiego. Miejmy nadzieję, że nawet ostre, twarde słowa po obu stronach Atlantyku nie rozbiją trwale tego sojuszu. Obok obserwowania dyplomatycznej karuzeli wokół Ukrainy monitorowanie nastrojów między Europą i Ameryką jest pilnym zadaniem całej polskiej klasy politycznej.

Czytaj także: