Widmo klęski rebelii w Donbasie i nieunikniona recesja w gospodarce zagrażają rządom Władimira Putina. Kiedy brał Krym bez jednego wystrzału, stały za nim murem elity i społeczeństwo. Dziś zachodnie sankcje budzą niezadowolenie części zaplecza Putina, zaś przez militarne porażki na Ukrainie nacjonaliści oskarżają prezydenta o zdradę. Analiza tvn24.pl.
Prolog
To, jak Putin doszedł do władzy, opisuje niemiecki korespondent w Moskwie Boris Reitschuster ("Władimir Putin. Dokąd prowadzi Rosję?", Warszawa 2005, s. 51). "Mężczyzna z opaloną twarzą przybrał poważną minę. Starał się przekonać starego rozmówcę, ale ten ciągle miał wątpliwości i co chwila mu przerywał. 'Co? Ten mały? Nie, nie ten!'. Mężczyzną o opalonej twarzy był Walentin Jumaszew, a osobą, za którą wstawiał się u swego przyszłego teścia, Borysa Jelcyna - Władimir Putin. Wcześniej przedyskutował już tę sprawę z córką Jelcyna, Tatianą, gdyż do sukcesji po jej ojcu wchodziło w grę aż ośmiu kandydatów. W końcu postanowili postawić na Putina - tak w każdym razie wygląda wersja o jego intronizacji, którą Jumaszew przedstawił jakiś czas później".
Tajna "elekcja" miała się odbyć już w 1998 roku, zatem na długo przed sierpniem 1999, kiedy Putin stanął na czele rządu. Z tego stanowiska był już tylko krok do przejęcia Kremla.
Dziś, po kilkunastu latach, Putin nie przypomina już "człowieka znikąd", kaprysu panującej "Familii" jelcynowskiej, mającego zagwarantować jej bezpieczeństwo po odejściu Jelcyna. Ale tamte początki przypominają, że Putin nie jest też władcą absolutnym, tak jak nie jest monolitem jego zaplecze.
Putinowska Rosja bardziej przypomina "spółkę", która ma swój "zarząd" (przedstawicieli najważniejszych polityczno-biznesowych grup wpływu), a ten wskazuje "prezesa". Głównym kryterium jest umiejętność równoważenia i godzenia interesów różnych konkurujących ze sobą grup. Putin wywiązał się z tego zadania doskonale, stąd rządzi od 14 lat. Zdominował "zarząd", ale też wciąż musi się liczyć z jego zdaniem. I co najważniejsze, jeśli ten "zarząd" uzna, iż "prezes" prowadzi "spółkę" w złym kierunku i zagraża interesom "udziałowców", może próbować go zmienić.
Jak sto lat temu?
W Rosji nie ma demokracji, nie ma więc możliwości demokratycznego przekazania władzy. Wybory są tylko fasadą, rodzajem współczesnej "potiomkinowskiej wioski". Pokazały to wydarzenia lat 1999-2000, ale też krótkotrwała prezydentura Dmitrija Miedwiediewa. Za pierwszym razem Jelcyn namaścił na następcę Putina, za drugim: Putin Miedwiediewa. By potem wrócić. Jak będzie w 2018 r.? Czy w ogóle Putin dotrwa do końca kadencji?
Znany pisarz, nie kryjący opozycyjnych poglądów autor m.in. powieści "Turecki gambit", Borys Akunin, uważa, że era Putina "w każdym przypadku skończy się źle, albo będzie to pałacowy przewrót, albo społeczna eksplozja". Zdaniem Akunina, obecna sytuacja w Rosji jest "nadzwyczaj podobna" do Rosji z lat 1905-1914. Teraz, jak i wtedy, mamy "postępy reakcji, powrót archaicznych form, zaostrzenie moralności, demonizację oponentów". Tak jak sto lat temu, mamy "wybuch hurapatriotyzmu".
Jeszcze w kwietniu, w maju, w czerwcu, Putin wydawał się być u szczytu. Igrzyska w Soczi, ale przede wszystkim aneksja Krymu miały zapisać go w historii złotymi zgłoskami, w jednym szeregu z największymi władcami Rosji. Dziś coraz więcej ekspertów wskazuje na słabnącą pozycję Putina w jego własnym kraju. Co ciekawe, ci rosyjscy jako największe zagrożenie wskazują wybuch społecznego niezadowolenia po ewentualnej porażce na Ukrainie i możliwy pucz "jastrzębi". Zachodni eksperci w roli "carobójców" Putina widzą raczej oligarchów i część otoczenia, tracących miliardy z powodu sankcji i konfliktu z Zachodem.
Biorąc pod uwagę specyfikę systemu rządów Putina, skrajnie scentralizowanego i zdominowanego przez siłowików (ludzi służb specjalnych i wojska), najbardziej prawdopodobne wydaje się, że największym zagrożeniem dla Putina może być ktoś z jego otoczenia, ktoś mający oparcie w służbach i/lub wojsku. Ktoś, kto wykorzysta sytuację międzynarodową, nastroje społeczne i zapaść gospodarczą.
"Wszystkie warianty możliwe"
Na Kremlu nigdy nie było jedności. Przysłowiowa walka buldogów pod dywanem zawsze była twarda, a często okrutna. Niewiele jednak informacji przeciekało do publicznej wiadomości. Najwięcej rozgłosu przyniosła wojna dwóch klanów siłowików (ludzi wywodzących się z KGB, stojących na czele obecnych specsłużb) w 2007 roku, gdy dobiegała końca druga kadencja prezydencka Putina. Każdy okres niepewności w państwach autorytarnych i dyktaturach powoduje wzrost napięcia wśród decydentów.
Dziś również mamy taki okres niepewności - choć tym razem wywołany wydarzeniami zewnętrznymi. Na Kremlu toczą się frakcyjne walki, choć oczywiście wszyscy ich uczestnicy podzielają zasadniczo główne cele polityki Rosji. Wiosna br., z apogeum, gdy anektowano Krym, jednoczyła Rosjan - pokazywała też jedność elit. Pozorną. Bo dziś, wraz z kłopotami Putina z rebelią doniecką, rośnie ferment w elitach. Do niedawna były one sparaliżowane strachem przed Putinem, który biorąc Krym, bił rekordy popularności. Spisek był niemożliwy. Dziś jego słabość i niezdecydowanie mogą zmienić sytuację.
Putin z jednej strony chce osłabić Ukrainę i walczy z Zachodem, a z drugiej obawia się poważniejszych sankcji i głębszego kryzysu ekonomicznego. Z jednej strony rośnie niezadowolenie części elit, przeciwnych dalszemu zaostrzaniu konfliktu z Zachodem, a z drugiej rośnie radykalizm nacjonalistów i kręgów w służbach specjalnych i wojsku, chcących otwartej wojny.
Były putinowski wieloletni minister finansów Aleksiej Kudrin mówi, że mieszanie się Rosji do ukraińskich spraw niesie ze sobą "niekontrolowane ekonomiczne, wojskowe i polityczne ryzyko dla Rosji". Znana niezależna publicystka, znawczyni postkagiebowskich elit, Jewgienija Albac alarmuje na łamach "New Times": "Wszystkie warianty - od wielkiej wojny po juntę na Kremlu - są możliwe".
Poparcie ludu na pstrym koniu jeździ
Po aneksji Krymu popularność Putina sięgnęła 86 proc. Zaledwie o dwa punkty procentowe mniej niż w 2008 r., po wojnie z Gruzją. Wbrew jednak pozorom, to poparcie nie jest ani głębokie, ani jednolite, ani trwałe. Na pewno część Rosjan popiera Putina, bo naprawdę wierzy w to, co on robi. Część rodaków popiera Putina, bo po prostu nie widzi alternatywy, nie wierzy, że w Rosji może być demokracja. Ale większość dzisiejszych zwolenników Putina czyni to z czystego koniunkturalizmu: nie chcą stracić stanowisk ani pieniędzy. Wiążą swój byt materialny z ciągłością systemu.
Podciąć te imponujące słupki procentowe mogą tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, uderzenie po kieszeni, czyli kryzys gospodarczy. Po drugie, upokorzenie dumy narodowej, czyli klęska na Ukrainie. Oba te zagrożenia dla putinowskiej popularności stają się coraz bardziej realne.
Po pierwsze, kryzys
Sytuacja gospodarcza w Rosji pogarsza się stale już od co najmniej roku. Klimatowi inwestycyjnemu na pewno nie zrobił już dobrze powrót Putina na Kreml w 2012 r. Do tego doszły globalne zawirowania ekonomiczne i problemy Europy. Kapitał z Rosji zaczął odpływać i to w coraz większej ilości. Ukraiński kryzys tylko przyspieszył wchodzenie gospodarki rosyjskiej w recesję. W pierwszym półroczu br. z rosyjskiego rynku odpłynęło 76 mld dolarów, podczas gdy w ciągu całego 2013 r. było to 63 mld.
Bank centralny i rząd korygują prognozy makroekonomiczne - wciąż w dół. Trzeba więc będzie sięgnąć do kieszeni podatników. Tym głębiej, im mocniejsze będą pośrednie skutki sankcji nakładanych przez Zachód. A do tego jest jeszcze "trofeum Putina", czyli Krym. Izolowany i z 2,3 mln nowych obywateli Federacji Rosyjskiej - nocny koszmar budżetowych planistów. Przy nim dotowane od wielu lat przez Moskwę Naddniestrze czy Osetia Południowa to drobiazg.
Grupa deputowanych putinowskiej Jednej Rosji przygotowała więc projekt tzw. podatku solidarności. Ustawa przewiduje podwyżkę podatku dochodowego dla tych, którzy zarabiają ponad 1 mln rubli miesięcznie (21,2 tys. euro). Dotyczy to mniej niż 2 proc. pracujących w Rosji. Ale podatek uderzy tę elitę mocno po kieszeni. Obecnie w Rosji obowiązuje podatek liniowy 13 proc. Tym najlepiej zarabiającym Duma chce podnieść stawkę aż do 30 proc. - Główny cel to wsparcie budżetów regionalnych, w tym też nowych podmiotów Federacji - mówił deputowany Andriej Krutow, szef roboczej grupy, która przygotowała projekt ustawy. Projekt ma trafić pod głosowanie zaraz po wakacjach.
Na tym zapewne się nie skończy. Ministerstwo finansów chciałoby w ogóle podwyższyć PIT z 13 do 14-15 proc. Pojawiły się też postulaty przywrócenia progresywnej skali podatków.
Po drugie, Ukraina
W 2006 roku rosyjski nacjonalistyczny historyk Michaił Smolin potępił byłego ukraińskiego prezydenta Leonida Kuczmę za książkę "Ukraina nie jest Rosją", argumentując, że Ukraina to "choroba", a Ukraińcy są "południoworosyjskimi separatystami", "zdrajcami prawosławnej cywilizacji i jedności rosyjskiej". Takie poglądy ma niemal cała rosyjska elita polityczna. Porażka w starciu z żadnym innym krajem i narodem nie wywoła większego upokorzenia. Tymczasem rebelianci są zepchnięci do defensywy, a Kijów nie zgadza się na rozejm, wiedząc, że to otwarcie furtki do "zamrożenia" konfliktu na wzór np. Naddniestrza. Wydaje się więc, że w tej sytuacji celem minimum dla Putina, będzie jak najszersza autonomia dla Donbasu i możliwość wpływania na Kijów (destabilizowania go).
Bo Putinowi tak naprawdę nie chodzi o zatrzymanie Ukrainy poza UE i NATO. Chodzi o storpedowanie reform państwa, takich jak te w Gruzji. Micheilowi Saakaszwilemu się udało, i choć jego kraj nadal może tylko marzyć o członkostwie w zachodnich strukturach, to już porzucił postsowiecki balast i dał przykład innym postsowieckim republikom, że da się pójść inną drogą rozwoju niż putinowska Rosja, Białoruś Łukaszenki czy centralnoazjatyckie satrapie. I to właśnie wywołuje wściekłość Moskwy. Stąd też była wojna w 2008 r. Ale Gruzja jest mała, Ukraina to co innego. Powtórka sukcesu reform gruzińskich nad Dnieprem zmieniłaby układ sił w "russkim mirze" - jak potocznie określa się cywilizacyjny obszar leżący w obrębie dawnej Rusi. Putin nie może stracić twarzy na Ukrainie, może być więc zmuszony pójść na taktyczne ustępstwa. Ale jak wytłumaczy się wtedy ze "zdrady Noworosji"?
"Zęby smoka"
Według badań Centrum Lewady informacje o Ukrainie aż 91 proc. Rosjan czerpie z telewizji. Propaganda od wielu miesięcy przedstawia separatystów jako bohaterów broniących się przed faszystowską juntą w Kijowie. Putin ma teraz problem. Jak wytłumaczyć Rosjanom, że pomimo tych wszystkich "przerażających wydarzeń na Ukrainie", Moskwa nie podejmuje aktywnych kroków, jak w 2008 roku. Czyli nie rozpoczyna regularnej otwartej wojny. Wtedy za pretekst wystarczyło ostrzelanie osetyjskich wiosek przez Gruzinów (we wsiach tych wcześniej ustawiono artylerię, z której ostrzeliwano wioski gruzińskie) i zagrożenie dla niewielkiego kontyngentu rosyjskich "sił pokojowych" w Cchinwali. Tymczasem na Ukrainie - gdyby wierzyć propagandzie rosyjskiej - od miesięcy giną setki jeśli nie tysiące niewinnych ludzi, w tym etnicznych Rosjan lub osób z podwójnym ukraińskim i rosyjskim obywatelstwem. A rebelianci, korzystając z nacjonalistycznych portali, gazet, a nawet kanału tv, błagają o pomoc. I coraz częściej oskarżają: "Moskwa zdradziła nas, Moskwa nas porzuciła".
Brak decyzji o wejściu wojska rosyjskiego na Ukrainę - a takiej powszechnie oczekiwano po zebraniu Rady Bezpieczeństwa FR 22 lipca - pogłębił rozczarowanie radykałów Putinem.
Ukraiński konflikt wzmocnił i tak rosnący w siłę od lat obóz nacjonalistyczny. Szowinizm królujący w rosyjskich mediach sprzyja takim nastrojom w społeczeństwie. A rebelia w Donbasie produkuje setki jeśli nie tysiące "ostrzelanych" uzbrojonych radykałów gotowych na wszystko. Rosyjski komentator Igor Jakowienko używa metafory "zębów smoka": obecna imperialistyczna histeria w przestrzeni publicznej jest wynikiem propagandy, która, niczym zęby smoka z greckiego mitu, została zasadzona w żyznej glebie (czyli świadomości społecznej). Jak się kończy wspomniany mit? Wojownicy zrodzeni z zębów smoka atakują Kadmosa, człowieka, który je zasadził.
Opozycja? Niegroźna
Obecni wykonawcy polityki Putina na Ukrainie mogą okazać się dla niego śmiertelnie groźni. Ale jako narzędzie w ręku kogoś z obecnych kręgów władzy, a nie jako oddolny ruch. Opozycja jest bowiem za słaba. Ta liberalna, demokratyczna, istnieje właściwie jeszcze tylko w internecie, a swą słabość uświadamia sobie skrzykując się z rzadka na jakieś wiece. Ale Putin chucha na zimne.
22 lipca podpisał prawo podnoszące kary za publiczne wzywanie do separatyzmu. Teraz minimalną karą będzie grzywna w widełkach 10-30 tys. rubli (285-855 dolarów), a maksymalną - 4 lata więzienia (dotychczas było 3 lata). Ale, co najważniejsze, wprowadzono kary za wzywanie do separatyzmu w internecie (wcześniej tego nie było). Minimalna kara to 480 godzin prac społecznych, a maksymalna - 5 lat więzienia.
24 lipca moskiewski sąd uznał dwóch opozycjonistów Siergieja Udalcowa i Leonida Razwozżajewa winnymi organizowania masowych zamieszek w maju 2012. W pierwszej instancji w lutym byli uniewinnieni. Prokurator odwołał się i żądał 8 lat więzienia. Dostali po 4,5 roku.
"Carobójca" wśród dworzan
Władimir Putin nie boi się opozycji i ulicznych demonstracji. Nie boi się też Zachodu i jego sankcji. Jeśli ma kogo się obawiać, to wśród własnych ludzi. Reżyser Igor Szadchan, autor krótkiej filmowej biografii Putina z jego pierwszej kampanii prezydenckiej, tak mówił Bloombergowi o rosyjskim przywódcy: Wielu ludzi w jego otoczeniu będzie się chciało zemścić, gdy tylko odejdzie ze stanowiska, bo wielu z nich znalazło się w poniżającej zależności od niego. On nikomu nie wierzy, nawet swoim ludziom.
Olga Krysztanowskaja, znana socjolożka i badaczka rosyjskich elit, twierdzi, że następca Putina znajduje się w jego najbliższym otoczeniu. Pytanie tylko, czy został już namaszczony przez obecnego prezydenta. Drugie zaś pytanie, czy obecne wydarzenia nie skomplikują procesu sukcesji. Na przykład, czy wskazany już następca na rok 2018 nie postanowi przyspieszyć przejęcia Kremla. Warto zwrócić uwagę, jak nerwowo Putin zareagował na zestrzelenie boeinga. Były nocne rozmowy telefoniczne z liderami Zachodu, a potem improwizowane telewizyjne wystąpienie do Rosjan. W sprawie katastrofy nierosyjskiego samolotu, nie nad Rosją, bez jednego Rosjanina na pokładzie. Rosyjscy komentatorzy zwracają uwagę, że tak roztrzęsionego Putina, jak w pierwszych kilkudziesięciu godzinach po upadku samolotu, nie widzieli dawno.
Czyżby prezydent obawiał się jakiegoś spisku? "The Independent" pisze, że Putin boi się otrucia, więc każdy jego posiłek próbuje wcześniej tester żywności. Biorąc pod uwagę bogate "tradycje" zgonów politycznych w Moskwie, nie ma w tym nic dziwnego.
Z drugiej jednak strony pamiętać trzeba, że właścicielem "The Independent" jest oligarcha Aleksandr Lebiediew. Były wysoki oficer wywiadu KGB, nie kryjący swoich konfliktów z innymi byłymi kagiebistami, z otoczenia Putina. Taka publikacja może mieć na celu zwiększenie nerwowości na Kremlu i przedstawienie społeczeństwu, że Putin wcale nie jest takim twardym przywódcą, że się boi.
Sieczin, Szojgu, GRU
Kto mógłby zagrozić Putinowi? Tajemnicą nie jest, że od prezydenta odsunięty został w ciągu ostatniego roku, wcześniej człowiek nr 2 w państwie, czyli Igor Sieczin. Ten szef największego naftowego koncernu rosyjskiego (jednego z największych na świecie) Rosnieftu, jest nieformalnym liderem klanu siłowików. Szczyt jego potęgi to czasy prezydentury Miedwiediewa. Sieczin zwalczał go jako "liberała", choć de facto chodziło o podział wpływów z prywatyzacji i dostęp do zasobów energetycznych. Sukcesem Sieczina był powrót Putina na Kreml, ale ich drogi się rozeszły. Sieczin chce bowiem dostać więcej z "gazowego tortu", tymczasem monopol ma Gazprom. Z wyjątkiem dla Novateku, firmy przyjaciela Putina, Giennadija Timczenki.
Podczas konfliktu na Ukrainie Sieczin pozostał w cieniu. Uskarżał się nawet na zachodnie sankcje, a ostatnio wypowiedział otwartą wojnę Gazpromowi. Jednocześnie zaprzestał zwalczać Miedwiediewa, widząc, że nie ma szans, by to jego człowiek został premierem. Sieczin wydaje się być przeciwnikiem angażowania się na Ukrainie (szczególnie wszczynania wojny) i konfliktu z Zachodem. Do jego sojuszników należą spiker Dumy Siergiej Naryszkin, szef FSB Aleksandr Bortnikow i szef wywiadu (SWR), Michaił Fradkow. Warto zwrócić uwagę, że to nie FSB i SWR nadają ton działaniom rosyjskim na Ukrainie, lecz wojskowy GRU.
FSB skompromitowała się w oczach Putina nie zapobiegając klęsce Janukowycza w Kijowie. GRU sprawuje się dużo lepiej. Najpierw "wojskówka" sprawnie współorganizowała aneksję Krymu. Teraz gra pierwsze skrzypce w szeregach rebelii w Donbasie. I nie zawsze chyba w zgodzie z tym, czego oczekiwałby Putin.
Nie można zapominać, że prezydent, sam były kagiebista, od początków rządów osłabiał GRU (rywalizacja KGB z "wojskówką" była już w ZSRR). Duże straty w wojnie z Gruzją i późniejsza wielka reforma armii posłużyły jako pretekst do uderzenia w GRU. Odebrano mu m.in. specnaz, zredukowano kadry i odebrano sporo kompetencji. Na Ukrainie Putin musiał jednak sięgnąć po pomoc "Akwarium"(potoczna nazwa siedziby wojskowego wywiadu) - choć z pewnością nie zapomniano tam krzywd doznanych z ręki prezydenta. Na dodatek GRU zawsze było wiązane z radykalnymi nacjonalistami niezbyt przychylnymi Putinowi. Ten sojusz umacnia się teraz w Donbasie.
Rosyjskie wojsko tradycyjnie pozostawało z boku rywalizacji służb o polityczne wpływy. Ale trudno nie zauważyć, że ostatnie wydarzenia wzmacniają generałów. Z badania związanego z Kremlem ośrodka socjologicznego WCIOM (na przełomie maja i czerwca), 31 proc. Rosjan widzi siłę swojego kraju przede wszystkim w armii, a tylko 15 proc. - w polityce zagranicznej i autorytecie prezydenta Władimira Putina. To częściowo odpowiada na pytanie, czy Putin powinien się obawiać wojskowych.
Historyk Andriej Mieduszewskij przekonuje, że "prezydent Putin otrzymał od prezydenta Jelcyna niemal monarchiczną władzę i za rządów Putina jedynie wojskowy pucz mógłby zmienić coś w istniejącej władzy". Jeśli wierzyć rosyjskiej blogosferze, w nocy z 22 na 23 lipca (parę godzin po tym, jak okazało się, że Putin nie dał rozkazu wejścia wojsk na Ukrainę) w centrum Moskwy pojawiły się wozy opancerzone, ciężarówki z żołnierzami, nad miastem latały śmigłowce. Na portalach społecznościowych wybuchła nerwowa dyskusja pod hasłem "Zaczęło się!". Oczywiście nic się nie zaczęło. Ale o ile trudno wyobrazić sobie wojskowy zamach stanu, to już zastąpienie Putina przez człowieka mającego pełne poparcie wojska, bardziej.
Kimś takim jest minister obrony Siergiej Szojgu. Co jeszcze przemawia za jego kandydaturą? Po pierwsze, już od dłuższego czasu mówi się o nim jako następcy wskazanym przez samego Putina. Po drugie, od wielu lat pozostaje w czołówce najpopularniejszych polityków rosyjskich. Po trzecie, nie należy do żadnego z kilku rywalizujących klanów, a więc miałby duże szanse stać się "kandydatem kompromisu".
Na razie nie można nic zarzucić lojalności Szojgu wobec Putina. A i Putin ma jeszcze trochę czasu, aby znaleźć panaceum na ewentualną porażkę na Ukrainie lub poważniejsze sankcje zachodnie.
Autor: Grzegorz Kuczyński\mtom/zp / Źródło: tvn24.pl