|

"Politycznych tu nie brakuje. Można ich rozpoznać z daleka, po żółtej łacie"

W tym kraju do kolonii karnej można trafić na kilka lat za nieżyczliwy w stosunku do władz czy milicjantów komentarz w portalu społecznościowym, a na kilkanaście dni za posiadanie biało-czerwono-białego kartonu po telewizorze, którego producent przypadkowo skopiował barwy flagi białoruskiej opozycji. Reżim zastrasza każdego i każdy ma się pilnować.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Obecnie na Białorusi jest 460 więźniów politycznych. To zwykli obywatele, politycy opozycyjni, aktywiści i dziennikarze.

Ale od czasu sfałszowanych wyborów prezydenckich do białoruskich aresztów trafiło na krócej bądź dłużej kilkadziesiąt tysięcy Białorusinów. To tam czekają na decyzję sądu bądź na przewiezienie do kolonii karnej po wyroku. W izolatorze śledczym można spędzić nawet kilka miesięcy i to nie na podstawie decyzji sądu – jak to jest w większości demokratycznych państw świata, a nawet w Rosji – ale sankcji prokuratora. To jeszcze zwyczaj z czasów radzieckich.

W takim izolatorze śledczym przebywa aktualnie Raman Pratasiewicz, który został zatrzymany 23 maja na lotnisku w Mińsku po bezprecedensowej akcji zmuszenia do lądowania pasażerskiego samolotu lecącego z Aten do Wilna. Po wyroku były współprowadzący serwis Nexta trafi zapewne, jak większość więźniów politycznych, do kolonii karnej.

Oficjalnie to kolonie roboczo-poprawcze. Nie sposób przesądzić, czy może znaleźć się w takiej o zwykłym, wzmocnionym czy zaostrzonym rygorze. W każdej z nich więzień jest zobowiązany do podjęcia pracy, najczęściej na terenie samej kolonii. Dostaje za nią minimalną pensję krajową – 400 rubli białoruskich, czyli około 600 złotych. Większości z tej kwoty więzień nie zobaczy, kolonia odlicza bowiem kwotę potrzebną na jego utrzymanie.

Na Białorusi funkcjonują także więzienia bądź "cele o charakterze więziennym" w koloniach karnych. To miejsca, gdzie swoboda poruszania więźniów jest znacznie ograniczona. W przeciwieństwie do kolonii nie można się po nich przemieszczać w czasie wolnym od pracy, którego w samych koloniach i tak jest bardzo mało.

Białoruskie sądy skazują także na tak zwaną chemię. Nazwa pochodzi jeszcze z czasów radzieckich, gdy skazani pracowali w zakładach chemicznych, często przy toksycznej produkcji. "Chemia domowa" oznacza faktycznie areszt domowy, ale skazany może wykonywać swoją dotychczasową pracę. W przypadku "chemii ze skierowaniem" jest wysyłany do innego miasta, gdzie mieszka w wyznaczonym miejscu i musi znaleźć nowe zatrudnienie. 

Białoruskich więźniów politycznych można wyliczać i wyliczać, wymienieni poniżej to tylko ci najbardziej znani, o których ktoś usłyszał, których losem zainteresował się świat.

"Teraz moje nazwisko jest na jednej liście z chłopakami z Państwa Islamskiego"

W niedzielę, 23 maja, piloci samolotu linii lotniczych Ryanair, lecącego z Aten do Wilna, otrzymali informację z wieży kontroli lotów w Mińsku, że na pokładzie jest bomba. Białorusini naciskali, żeby maszyna zmieniła trasę i wylądowała w białoruskiej stolicy, choć bliżej było do portu docelowego. Pasażerowie byli zaniepokojeni, ale jeden z nich najbardziej – to Raman Pratasiewicz, dziennikarz, który w listopadzie został wpisany na białoruską listę terrorystów, obok bojowników z Afganistanu, Libii czy Mali. Na liście znalazł się też współzałożyciel Nexty Sciapan Puciła. Dopiero później władze zaczęły wpisywać tam niemal z automatu wszystkich przedstawicieli opozycji.

Wtedy Pratasiewicz pisał o tym na Twitterze z przymrużeniem oka: "Teraz moje nazwisko jest na jednej liście z chłopakami z Państwa Islamskiego", ale na pokładzie samolotu wyraźnie nie było mu już do żartów. Raman Pratasiewicz i Sciapan Puciło znaleźli się na liście, ponieważ razem prowadzili kanał Nexta w komunikatorze Telegram. Jest on powszechnie używany przez sceptycznie nastawionych do reżimu Białorusinów – jest trudny do zablokowania i niemożliwy do ocenzurowania. Nexta – czytane po białorusku niechta, czyli "ktoś" – przez cały czas trwania protestów informował o tym, gdzie zbierają się Białorusini, jakie są plany opozycji i gdzie można natknąć się na tak zwanych kosmonautów, czyli OMON. Wszystko to sprawiło, że w oczach Alaksandra Łukaszenki Nexta stał się demonem, który, według niego, finansowany przez amerykański Departament Stanu i wspierany przez marionetkowe władze w Warszawie, Wilnie czy w Kijowie, sterował ruchem oporu przeciwko niemu.

Dlatego obydwaj dziennikarze zostali oskarżeni na podstawie kodeksu karnego o organizację zamieszek i innych działań, które w znaczny sposób naruszają porządek publiczny. Grozi za to 15 lat więzienia, ale paragraf zawsze może zostać zamieniony na inny, mówiący bezpośrednio o terroryzmie. A to już grozi karą śmierci*.

Raman Pratasiewicz ma 26 lat. Właściwie od 16. roku życia zajmował się działalnością opozycyjną, podczas gdy jego ojciec Dzmitryj wykładał ideologię państwową na Akademii Wojskowej, czyli de facto znajdował się po drugiej stronie barykady. Raman współpracował z różnymi redakcjami (Euroradiem, Radiem Swoboda), relacjonował między innymi konflikt w Zagłębiu Donieckim, gdzie towarzyszył ukraińskiemu batalionowi. Stąd miał wówczas kontakty z różnymi oddziałami walczącymi z rosyjską agresją, w tym ze skrajnie prawicowym Azowem. Pojawiły się także informacje, że brał udział w walkach. W 2019 roku wyjechał do Polski, tu rozpoczął współpracę z działającym na YouTubie od 2015 roku, a na Telegramie od 2018 kanałem Nexta. W sierpniu 2020 roku, gdy zaczęły się antyreżimowe demonstracje, rodzice dziennikarza przeprowadzili się do Polski, a sam Pratasiewicz wyjechał do Wilna. 4 maja Dzmitryj Paratasiewicz, ojciec Ramana, stracił stopień wojskowy – człowiek, który miał medal za służbę i który formował wiernych Alaksandrowi Łukaszence żołnierzy.

W poniedziałek, dzień po zatrzymaniu, białoruskie proreżimowe media opublikowały film wideo, na którym Pratasiewicz mówi, że przyznaje się do winy i nie narzeka na traktowanie. Rodzice zatrzymanego twierdzą, że na twarzy syna widać ślady pobicia.

Podobny film nakręcono z partnerką Pratasiewicza Sofią Sapiegą, która podobnie jak on została niemal natychmiast uznana przez obrońców praw człowieka za więźnia politycznego. Miała się przyznać, że była moderatorką innego kanału opozycyjnego. Ponieważ jest obywatelką Rosji, jeśli zostanie skazana, będzie mogła odbywać karę w swoim kraju.

Na Białorusi nikt, poza wiernymi polityce Alaksandra Łukaszenki, nie wierzy już w tego rodzaju wideozapisy, które nagrywane są niemal z każdym zatrzymanym.

Doceniony przez reżim. Zmarł w kolonii karnej

Są jednak nagrania wideo, które mogą wstrząsnąć widzem. Nie widać na nich śladów reżyserii. I nie chodzi tutaj o te ujawniane przez zbiegłych białoruskich funkcjonariuszy z inicjatywy BYPOL, pokazujące brutalne traktowanie zatrzymanych. We wtorek, 25 maja, Komitet Śledczy opublikował film, na którym widać śmierć skazanego aktywisty Witolda Aszuraka.

Zamknięty samotnie w celi mężczyzna przewraca się, uderzając głową w ścianę. Potem udzielana jest mu pomoc przez umundurowanego funkcjonariusza. Gdy pada po raz drugi, uderza głową o ławkę bądź o podłogę i nieruchomieje. W następnym kadrze jest wynoszony z celi.

Reżim liczył, że dzięki opublikowaniu nagrań z kamer w celi ucięte zostaną wszelkie spekulacje na temat tego, że mężczyzna zmarł w wyniku tortur. Tak naprawdę film niczego nie wyjaśnia – nie wiemy, co się działo wcześniej. Witold Aszurak mógł zostać na przykład pobity w czasie przesłuchania, a na wideo są efekty tej agresji.

***

Witold Aszurak to 50-letni działacz białoruskiej opozycji z Grodzieńszczyzny. W styczniu został skazany na pięć lat więzienia na podstawie dwóch artykułów kodeksu karnego. Miał się dopuścić przemocy wobec funkcjonariusza i organizować działania w znacznym stopniu naruszające porządek publiczny. Traktował wyrok jako świadectwo tego, że został doceniony przez reżim. W jednym z listów, cytowanych przez Biełsat, pisał ze szkłowskiej kolonii karnej. - Politycznych tu nie brakuje. Więc nie ma się o co martwić. Tym bardziej że administracja więzienia wydała rozkaz noszenia żółtej łaty na ubraniach, i politycznych można rozpoznać z daleka.

Witold Aszurak
Witold Aszurak
Źródło: Beata Zawrzel/NurPhoto/Getty Images

Witold Aszurak pochodził z rodziny o antyradzieckich tradycjach. Dla niego reżim Alaksandra Łukaszenki był bezpośrednią kontynuacją polityki represji czasów ZSRR. Represji, w których ucierpiała też rodzina działacza. Aszurak zaangażował się w politykę dość późno, bo dopiero w czasie protestów po sfałszowanych wyborach w 2010 roku. Potem zapisał się do opozycyjnej partii Białoruski Front Narodowy. Angażował się w walkę o ochronę środowiska, a w Lidzie i okolicach stawiał pomniki powstańcom styczniowym i upamiętniał innych, którzy walczyli z caratem. Protestował też przeciwko integracji Białorusi i Rosji.

W sierpniu zeszłego roku brał udział w manifestacjach po kolejnych sfałszowanych wyborach prezydenckich. 19 września został skazany na miesiąc aresztu. Później wszczęto wobec niego sprawę karną za udział w zamieszkach. 18 stycznia tego roku usłyszał wyrok – pięć lat kolonii karnej.

Umrzeć, zanim cię zabiją

Witold Aszurak nie jest jedyną osobą, która zginęła w związku z protestami od sierpnia 2020 roku. Takich osób, według telewizji Biełsat, jest około 15.  To ludzie, którzy zginęli od kul funkcjonariuszy, zostali pobici na śmierć, zmarli za kratami czy dokonali samospalenia. Strach przed trafieniem w ręce oprawców reżimu jest czasem tak duży, że człowiek wybiera samobójstwo. 25 maja na taki krok zdecydował się Dzmitryj Stachouski, który był podejrzany o udział w zamieszkach i tego dnia przesłuchiwali go śledczy. - Jeśliby nie naciskali na mnie moralnie, nie zdecydowałbym się na taki straszny krok jak samobójstwo. Ale moje siły się wyczerpywały. I jak widzicie, nie dałem rady - napisał w pożegnalnym poście w sieci VKontaktie, rosyjskim odpowiedniku Facebooka. 

Centrum Obrony Praw Człowieka "Wiasna" wskazuje, że Dzmitryj był sierotą i mieszkał w internacie, którego pracownicy mieli wskazać chłopaka jako uczestnika opozycyjnych demonstracji. Po tym została przeciwko niemu wszczęta sprawa karna.

Bo zadrapała policjanta i uszkodziła kominiarkę

Historia Natalli Hersche jest zupełnie inna. 51-latka od 12 lat mieszka w Szwajcarii. Ma nawet dwa obywatelstwa – białoruskie i szwajcarskie. Do kraju swojego pochodzenia przyjeżdżała tylko raz w roku. Tym razem przyleciała do Mińska 11 września. Tydzień później, 19 września, spotkała się z koleżanką, a potem poszła na "kobiecy marsz". Był to ten okres protestów, gdy mężczyźni siedzieli już w aresztach i inicjatywę przejęły kobiety, licząc na to, że funkcjonariusze nie będą wobec nich tak brutalni. Ta strategia okazała się pomyłką.

Natalla Hersche
Natalla Hersche
Źródło: BELSAT.TV

Doszło do zatrzymań i w czasie szamotaniny Natalla Hersche zerwała kominiarkę jednemu z omonowców. Trafiła do aresztu i została skazana – na podstawie artykułu kodeksu karnego dotyczącego stawiania oporu funkcjonariuszowi – na 2,5 roku kolonii karnej. Miała zadrapać milicjanta i uszkodzić jego kominiarkę. 21 września Natalla Hersche zamierzała wrócić do Szwajcarii. Zamiast tego trafiła do celi na 28 osób.

Zajmuje się obcinaniem nici. Tę żmudną pracę musi wykonywać sześć godzin dziennie. Ma godzinę na wyjście do stołówki. Skarży się, że nie ma nawet chwili, żeby spokojnie zjeść. - Po powrocie z pracy każdy chce przekąsić i napić się herbaty lub kawy. W stołówce robi się tłum ludzi. Każdy się spieszy, bo potem zaplanowany jest "wektor", czyli wspólne oglądanie telewizji. Gdzie jest szacunek dla godności ludzkiej? - pytała naiwnie.

Godnością ludzką w białoruskich aresztach nikt się bowiem nie interesuje. Celem jest maksymalne poniżenie człowieka. Inny więzień polityczny skarżył się, że specjalnie puszcza się przemówienia Łukaszenki, żeby go katować. Za kratami nie chodzi nawet o resocjalizację (jakkolwiek miałaby ona być pojmowana), a o jak największe upokorzenie.

Takich osób jak Natalla jest wiele. Każde wyjście na protest może się skończyć wieloletnim pobytem w kolonii karnej.

Niedoszli konkurenci też siedzą  

W białoruskich aresztach przebywa też wielu działaczy, którzy do polityki weszli całkiem niedawno. Jak na przykład Wiktar Babaryka, który miał zamiar wystartować w sierpniowych wyborach prezydenckich. Miał – bowiem Alaksandr Łukaszenka zamiast dopuścić go do wyborów, wtrącił do więzienia. Funkcjonariusze zatrzymali go w drodze do Centralnej Komisji Wyborczej, gdzie chciał złożyć listy z podpisami pod swoją kandydaturą. A ich liczba była rekordowa w historii Białorusi – 425 tysięcy.

Wiktar Babaryka był osobą, która była zdolna pokonać rządzącego od 1994 roku Alaksandra Łukaszenkę. Mimo że ma 58 lat, to na tle partyjnego betonu jawił się jako człowiek z wizją, gotowy unowocześnić Białoruś. Oprócz zarabiania pieniędzy, przez 20 lat kierował Biełgazprombankiem, zajmował się też działalnością charytatywną, wspierał artystów, sprowadzał dzieła sztuki, między innymi Marca Chagalla. Miał też wizję zmiany opartej na radzieckich schematach gospodarki na nowoczesną. Mówił o tym nawet po zatrzymaniu, w rozmowie z rosyjską agencją RBK.

Wiktar Babaryka
Wiktar Babaryka
Źródło: Shutterstock

– Istnieje wiele możliwości przejścia na bardziej wydajną gospodarkę bez użycia siły, wedle metod sprawdzonych i wprowadzonych w życie w innych krajach. Dlatego "strachy" o masowym bezrobociu i wyprzedaży "majątku narodowego" bardziej przypominają bajki o potworach. Nikt ich nie widział, ale wszyscy się boją – podkreślił.

To na pewno pociągało coraz silniejszą na Białorusi klasę średnią. Alaksandr Łukaszenka nie mógł pozwolić na to, aby mieć takiego konkurenta. Wiktar Babaryka, wraz z siedmioma swoimi współpracownikami, został oskarżony o przyjmowanie ogromnych łapówek. Sam jest też oskarżony o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą i pranie brudnych pieniędzy. Proces wciąż trwa, zatrzymani na wyrok czekają w aresztach.

Po jego aresztowaniu była już szefowa jego sztabu wyborczego Maryja Kalesnikawa została jedną z liderek opozycji. Objeżdżała Białoruś razem z żoną innego niedoszłego kandydata wtrąconego do aresztu, blogera Siarhieja Cichanouskiego – Swiatłaną, obecnie przywódczynią opozycji, która w końcu znalazła się na listach wyborczych. Po 9 sierpnia reżim faktycznie deportował kontrkandydatkę Łukaszenki na Litwę.

Na początku września ten sam los miał spotkać Maryję Kalesnikawą, która została porwana przez funkcjonariuszy w cywilu w samym centrum Mińska. Próbowano ją wywieźć na Ukrainę, ale stawiała opór i podarła swój paszport. W rezultacie znalazła się w areszcie w białoruskiej stolicy. Zarzuty przedstawiono jej dopiero w maju. Jest podejrzana o "zachęcanie do działań, które szkodzą bezpieczeństwu narodowemu", próby przejęcia władzy oraz "stworzenie grupy ekstremistycznej i kierowanie nią".

Za kraty za wolne słowo

Reżim robi wszystko, aby zniszczyć na Białorusi wolne media. Dziennikarze Biełsatu od lat pracują bez akredytacji. Ta telewizja i portal to formalnie zagraniczne media, a zatem – według prawa białoruskiego – powinny mieć dokument z MSZ. Reporterzy płacą zatem ogromne kary, konfiskowany jest ich sprzęt, regularnie trafiali do aresztów. Reżim przeszedł już jednak sam siebie, gdy skazał 18 lutego dwie dziennikarki, Kaciarynę Andrejewą i Darią Czulcową, na dwa lata kolonii karnej za relacjonowanie pokojowej manifestacji. Zostało to uznane za "organizację protestów". Chodziło o akcję pamięci 15 listopada po tym, jak milicjanci lub zwolennicy Łukaszenki zabili aktywistę Ramana Bandarenkę.

"Czasem czuję nieznośną tęsknotę za domem. Pojawia się uczucie, że za tymi murami nie ma nic. Jakby panowała tam zupełna pustka, niemal jak w kosmosie. Czasami mam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Ale zdarzają się też naprawdę dobre momenty, powiedziałabym, że nawet szczęśliwe" - pisała w jednym z listów cytowanych przez Biełsat Daria Czulcowa.

W połowie maja reżim uderzył w największy portal – TUT.BY, z którego regularnie korzystało dwie trzecie Białorusinów. Za kratami znalazło się 12 osób, w tym dyrektorka generalna Ludmiła Czekina i redaktorka naczelna Maryna Zołatawa. Zarzucono im machinacje podatkowe. Sam portal został zablokowany, ponieważ – jak tłumaczyły władze – opublikował informacje od niezarejestrowanej na Białorusi fundacji BYSOL, która wspiera więźniów politycznych.

Ci dziennikarze TUT.BY, którzy pozostali jeszcze na wolności, publikują w komunikatorze Telegram. Na dłuższą metę jednak takie medium nie może tak funkcjonować, nie mając chociażby dochodów z reklam. "Wyobraźcie sobie, jak można wytrzymać 15 dni (najpopularniejsza długość aresztu) bez paczek od rodziny. Bez ciepłych rzeczy, pasty do zębów i szczoteczki, bez środków higieny, bez bielizny" - pisała jeszcze w styczniu Maryna Załatawa, apelując do władz o polepszenie warunków w aresztach. Teraz sama się w takim znalazła. I może tam trafić niemal każdy obywatel Białorusi.

Niewygodni Polacy

Wśród aresztowanych obywateli są też osoby mające polskie pochodzenie. W marcu reżim rozpoczął atak na Związek Polaków na Białorusi (ZPB). Ta organizacja działała nieformalnie od ponad 15 lat, odkąd w 2005 roku władze doprowadziły do rozłamu. Cały czas działa też fasadowy prołukaszenkowski ZPB, który wykazuje się dość małą aktywnością na polu krzewienia polskości, raczej ją markując, w przeciwieństwie do niezależnego ZPB, który jest uznawany przez władze w Warszawie i który wręcz kipiał aktywnością. Ten ostatni przypomina raczej konglomerat różnych organizacji działających pod wspólnym szyldem. Przez kilkanaście lat ta forma była tolerowana przez reżim, który w ograniczonym stopniu szykanował działaczy. Do czasu...

23 marca zatrzymano prezes ZPB Andżelikę Borys. Została oskarżona o "organizację nielegalnej imprezy masowej", czyli jarmarku kaziukowego. Dwa dni później za kraty trafili członkowie Zarządu Głównego ZPB: Andrzej Poczobut, Irena Biernacka i Maria Tiszkowska. Wszyscy zostali formalnie oskarżeni o "podżeganie do nienawiści na tle etnicznym" i "rehabilitację nazizmu". Grozi za to nawet 12 lat pozbawienia wolności. Powodem były obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Śledczy twierdzą, że w czasie spotkania w polskiej szkole społecznej w Brześciu wychwalano Romualda Rajsa ps. "Bury", który w 1946 roku wydał rozkaz i uczestniczył w pacyfikacji wsi na Podlasiu. Zginęło wtedy 79 prawosławnych Białorusinów. Zarówno działacze, jak i polscy dyplomaci (jeden z nich był obecny na imprezie) zaprzeczają. Nawet jeśli nie chodziłoby o "Burego", to dla władz w Mińsku każdy, kto po wojnie walczył z władzą komunistyczną i radziecką, jest "nazistą". Taka bowiem jest wizja historii prezentowana przez reżim. Dlatego na przykład do aresztu trafił malarz Aleś Puszkin za to, że namalował obraz przedstawiający białoruskiego antykomunistycznego partyzanta Jauhiena Żychara ps. "Auhien".

Portal ZPB Znad Niemna podkreśla, że to władze stosują metody znane z hitlerowskich Niemiec i najczarniejszych czasów ZSRR. Stawiają działaczom polskiej mniejszości na Białorusi absurdalne zarzuty wedle znanej stalinowskiej zasady: dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie. Andżelika Borys przekazała z aresztu w Żodzinie, że osadzono ją w celi, gdzie jest 15 innych więźniów i nie ma miejsca do spania. Z kolei Irena Biernacka przebywała w 13-osobowej celi w tym samym areszcie. Skarżyła się, że stosunek pracowników do aresztantów jest okropny. "Brak szacunku dla człowieka" – podsumowała. Zatrzymanym działaczom zaproponowano wyjazd do Polski. Większość z nich zdecydowanie odmówiła.

Z życiorysami i sprawami wszystkich białoruskich więźniów politycznych można zapoznać się na anglojęzycznej stronie Centrum Obrony Praw Człowieka "Wiasna". Niestety, ta lista ponad 400 nazwisk będzie się zapewne wydłużać, bo reżim nie ma zamiaru zaprzestać walki z własnym narodem.

**Białoruś jest jedynym krajem Europy, gdzie ten wyrok się wykonuje – rocznie jest to kilka osób (na przykład w 2019 i 2020 po trzy osoby). Najczęściej są to zabójcy, nie było wśród nich więźniów politycznych. Z tymi Alaksandr Łukaszenka wolał rozprawiać się za pomocą szwadronów śmierci, które według wielu świadectw miały działać na Białorusi w latach 1999-2000. Wśród tych, którzy zaginęli bez wieści, są, między innymi, były minister spraw wewnętrznych, a potem opozycjonista Juryj Zacharanka, polityczny oponent Alaksandra Łukaszenki Wiktar Hanczar, wspierający opozycję biznesmen Anatol Krasouski oraz Dzmitry Zawadski, pochodzący z Mińska operator rosyjskiej telewizji ORT. Za wyrok mający wymiar polityczny można uznać skazanie na śmierć Uładzisława Kawaliowa i Dzmitryja Kawaliowa w 2011 roku. Zostali oni oskarżeni o przygotowania akcji terrorystycznych, w tym wybuchu w mińskim metrze, w wyniku którego zginęło 15 osób. Proces spotkał się z krytyką obrońców praw człowieka, jednak Alaksandrowi Łukaszence zależało, żeby pokazać, iż aparat państwowy pracuje bardzo sprawnie.

Piotr Pogorzelski jest dziennikarzem portalu Biełsat w wydaniu redagowanym po polsku [belsat.eu/pl] i autorem podcastu "Po prostu Wschód" [anchor.fm/pogorzelski]. Regularnie publikuje też w "Nowej Europie Wschodniej".

Czytaj także: