Ws. Syrii "nie ma dobrego rozwiązania". "Możemy najwyżej wybierać te najmniej złe"

Z dżihadystami walczy m.in. Wolna Armia Syryjska

Eksperci zgadzają się, że bombardowanie tzw. Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku nie wystarczy i konieczna będzie duża operacja lądowa. Póki co brakuje do niej uczestników, a bez zapewnienia stabilności na Bliskim Wschodzie dżihadyści szybko się odrodzą.

Kwestia powstrzymania tzw. Państwa Islamskiego (IS) jest przedmiotem intensywnych debat w trwającej w USA kampanii wyborczej. Niemal wszyscy zgadzają się, że trzeba czegoś więcej niż to, co dotychczas zrobiła administracja Baracka Obamy. Niewielu kandydatów ma jednak konkretne propozycje, nie licząc tak radykalnych jak naloty dywanowe. - Bombardujmy ich, aż znikną z powierzchni ziemi - zaproponował w sobotę związany z Tea Party senator Ted Cruz, nie bacząc na ofiary cywilne, jakie pociągnęłoby za sobą takie rozwiązanie.

"Nie ma dobrego rozwiązania"

Eksperci, którzy też głowią się nad tym, jak pokonać IS, przyznają, że nie ma prostego rozwiązania. Świetnie pokazała to niedawna debata w think tanku Brookings Institution, podczas której pięciu specjalistów przedstawiło różne rozwiązania - od zachowawczych przez stworzenie w Syrii konfederacji, gdzie porozumienia o podziale pilnowałyby międzynarodowe siły pokojowe, aż po daleko idącą interwencję militarną.

- Nie ma dobrego rozwiązania. Możemy najwyżej wybierać te najmniej złe - powiedział uczestniczący w debacie ekspert Brookings Kenneth Pollack. Trudność - wyjaśnił - polega na tym, że nie można skutecznie zająć się IS, nie rozwiązując problemu wojny domowej w Syrii. A to bardzo trudne ze względu na rozbieżne interesy państw Zatoki Perskiej, które wspierają, także finansowo, różne strony w trwającym od pięciu lat konflikcie.

Słabością wojskowej interwencji jest to, że można wyeliminować bojowników IS, ale nie jego ideologię czy patologie, które umożliwiły rozwój tej organizacji w Iraku i Syrii. Jeśli nie będzie tam zapewniona stabilność - a to zadanie znacznie trudniejsze i rozpisane na lata - to mimo sukcesu interwencji wojskowej dżihadyści mogą szybko odrodzić się w postaci jeszcze brutalniejszej organizacji "synów IS" - przekonywał znawca dżihadyzmu i autor książki "The ISIS Apocalypse" William McCants. Tak uczą przynajmniej amerykańskie doświadczenia wojny z Al-Kaidą w Iraku, gdzie po wycofaniu się wojsk USA próżnię bezpieczeństwa wykorzystało IS.

"Zazwyczaj wszystko psujemy, wycofując się zbyt szybko"

Zdaniem Pollacka pokonanie IS będzie jednak wymagało konwencjonalnej, liczącej około 50 tys. żołnierzy interwencji wojskowej w Syrii. - W ciągu ostatnich 20 lat prawie 40 proc. wszystkich wojen domowych zostało zakończonych interwencją strony trzeciej - powiedział. Przyznał jednak, że "nie da się tego zrobić szybko, łatwo i tanio". Po wojskowym zwycięstwie konieczne byłoby powstanie nowego syryjskiego rządu, w którym reprezentowane byłyby różne wspólnoty i mniejszości, a następnie długoterminowe, międzynarodowe gwarancje w sprawie respektowania porozumienia o podziale władzy.

Część wojskowa tego planu jest najłatwiejsza i może być zrealizowana najszybciej - przyznał Pollack. Odpowiednio przeprowadzona, interwencja nie powinna zająć więcej niż kilkanaście miesięcy. - Najtrudniejszy jest etap trzeci, czyli długoterminowe gwarancje, gdzie zazwyczaj wszystko psujemy, wycofując się zbyt szybko"- powiedział.

Główny problem z interwencją na dużą skalę - wytknął Pollackowi McCants - jest taki, że trudno zmobilizować do niej sojuszników USA w regionie, np. Arabię Saudyjską, Katar czy Turcję. - Różni gracze mają różne interesy, więc sami musielibyśmy się znacząco zaangażować. A wtedy pojawia się pytanie: "dlaczego my, skoro zagrożenie dla sojuszników w regionie jest znacznie większe" - zauważył.

Żadnych wojsk lądowych

Większość ekspertów zgadza się jednak, że bezczynność może mieć jeszcze gorsze skutki. Dopóki dżihadyści będą budować na Bliskim Wschodzie swoje pseudopaństwo, będzie ono magnesem przyciągającym bojowników z całego świata, gotowych umierać za proklamowany przez IS kalifat. To zaś oznacza wzrost zagrożenia terrorystycznego także na Zachodzie, a zwłaszcza w Europie, gdzie IS ma wielu sympatyków wśród młodych muzułmanów.

Nawet sekretarz stanu USA John Kerry przyznał niedawno, że wojny z IS nie da się wygrać jedynie atakami z powietrza, na czym koncentrują się obecnie wysiłki międzynarodowej koalicji po wodzą USA. Konieczny jest udział sił lądowych. Zastrzegł jednak, że walczyć powinni Arabowie i Syryjczycy, nie Amerykanie. Prezydent Barack Obama wykluczył "wciąganie USA w kolejną długą i kosztowną wojnę" na Bliskim Wschodzie i jak mantra powtarza: "No boots on the ground" (żadnych wojsk lądowych). Nie jest to do końca prawda, bo niedawno zgodził się na wysłanie do Syrii i Iraku ok. 150 żołnierzy sił specjalnych. Zdaniem ekspertów to jednak za mało, by radykalnie zmienić sytuację w terenie.

Potrzeba "więcej sandałów" w terenie

Wielu specjalistów zgadza się z Obamą, że wysłanie Amerykanów do Iraku i Syrii nie jest dobrym pomysłem, bo mogłoby jeszcze bardziej zaostrzyć konflikt. Tego zresztą dżihadyści bardzo pragną, widząc to jako spełnienie proroctwa o ostatecznej, apokaliptycznej wojnie islamu z Zachodem. - Wysyłając siły lądowe, wpadlibyśmy w ich pułapkę - ocenił francuski znawca Bliskiego Wschodu prof. Jean-Pierre Filiu. Obecność amerykańskich sił lądowych - tłumaczył niedawno na łamach "New York Timesa" - byłaby doskonałym narzędziem dla IS w dalszej rekrutacji bojowników.

I on przyznał jednak, że do "przerwania dynamiki" rozwoju IS konieczne jest militarne zwycięstwo, np. odbicie Ar-Rakki, stolicy dżihadystów w Syrii. - Ale to muszą być lokalne siły, sunniccy Arabowie - zaznaczył. - To, czego naprawdę potrzebujemy, to więcej "sandałów" w terenie, czyli znacznie większe zaangażowanie sił lokalnych, zwłaszcza arabskich sunnitów, w walkę przeciw IS - zgodził się z nim McCants.

Taką strategię stara się realizować administracja Obamy, która zbroi i wspiera atakami z powietrza różne grupy walczące z IS w północnym Iraku oraz w Syrii. Rezultaty tych działań są jednak na razie dość mizerne. Jedynie Kurdowie są naprawdę gotowi do walki z IS i odnoszą w niej sukcesy. Chcą jednak walczyć tylko w zamieszkałej przez ludność kurdyjską północnej części Syrii i Iraku, nie palą się do atakowania terenów zdominowanych przez sunnickich Arabów. Z kolei wysiłki USA, by stworzyć i wyszkolić armię arabskich sunnitów, jak dotąd się nie powiodły.

Wydaje się więc, że kluczowi dla pokonania IS są regionalni gracze - Iran, Turcja, Arabia Saudyjska, Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Dopóki będą widzieć interes we wspieraniu różnych stron w wojnie w Syrii, dopóty znalezienie rozwiązania będzie bardzo trudne. - Szczerze mówiąc nie wierzę, by konsensus między nimi był możliwy - przyznał Pollack.

Autor: pk/ja / Źródło: PAP

Tagi:
Raporty: