Obama w synagodze. Trudne zadanie dla prezydenta

Barack Obama przemawiał w synagodzeEPA/JIM LO SCALZO

Jednym z najbardziej intrygujących zjawisk ostatnich miesięcy w polityce międzynarodowej, jest pogorszenie się stosunków amerykańsko - izraelskich. Zasadniczy powód to podjęta przez Biały Dom próba zawarcia układu z Iranem, zdeklarowanym wrogiem Ameryki i Izraela jednocześnie.

Układ z Iranem miałby gwarantować, że Teheran nie wejdzie w posiadanie broni nuklearnej. Administracja Obamy uzasadnia swoje działania kilkoma argumentami. W pierwszym wskazuje na fakt, że porozumienie kilku mocarstw światowych z Iranem o rezygnacji przez Teheran z dążeń do zdobycia broni nuklearnej jest ostatnią, pokojową próbą rozbrojenia państwa ajatollahów.

Waszyngton nie pozwoli na nuklearyzację Iranu

Fiasko rozmów z Iranem oznaczałoby wojnę, której rozmiary i skutki nie są możliwe do przewidzenia. Waszyngton, niezależnie od ekipy, jaka będzie tam rządzić, nie pozwoli bowiem na nuklearyzację Iranu.

Po drugie, ekipa Obamy argumentuje, że Teheran jest graczem racjonalnym i że widząc determinację Ameryki oraz tkwiąc w niemal pełnej izolacji gospodarczej, ugnie się i dobrowolnie rozbroi.

Po trzecie, Obama twierdzi, że Iran jest potrzebny Zachodowi w nowej sytuacji na Bliskim Wschodzie, gdyż jest wrogiem tzw. Państwa Islamskiego.

I po czwarte, obecny rząd amerykański utrzymuje, że nawet, gdy Teheran złamie porozumienie o rozbrojeniu jądrowym, Ameryka będzie miała czas na reakcję, także na odpowiedź militarną.

Polityka Stanów Zjednoczonych wobec Iranu budzi - dosłownie - osłupienie, wśród większości elit izraelskich oraz wśród opinii publicznej w Izraelu. Uważa się tam, dosyć powszechnie, że układ nuklearny zostanie szybko przez Teheran złamany i że Iran wejdzie w posiadanie broni nuklearnej, dochodząc do pozycji hegemona w rejonie Zatoki Perskiej, który dążyć będzie do zniszczenia państwa żydowskiego.

Obawy Izraela podzielają arabscy sojusznicy Ameryki, w tym potężne i bogate monarchie sunnickie: Arabia Saudyjska, Kuwejt czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Coraz głośniej mówi się, że sunnickie mocarstwa współpracują potajemnie z Izraelem na dwóch obszarach: wywierania nacisku na Waszyngton, aby nie szedł na zbyt dalekie ustępstwa w rozmowach z ajatollahami oraz w zwalczaniu irańskich wpływów w regionie Bliskiego Wschodu i Zatoki Perskiej. Nie jest przypadkiem, że kraje arabskie stępiły krytykę atomowego arsenału Izraela, widząc w nim równowagę dla Iranu.

Trudny czas dla sojuszu

Rzeczywiście, wygląda na to, że ścisły sojusz Ameryki i Izraela przeżywa trudny czas. Oba kraje łączą już długo więzy szczególne. Od kilkudziesięciu lat, mniej więcej od połowy lat 60., można mówić o sojuszu państwa żydowskiego i Stanów Zjednoczonych. Jest to sojusz asymetryczny, tzn. Izrael faktycznie jest objęty amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa w obliczu zagrożenia. W czasach zimnej wojny Związek Radziecki dążył do zniszczenia Izraela, co w globalnej konfrontacji oznaczałoby wielką porażkę Ameryki, opierającej swoją politykę na Bliskim Wschodzie na partnerstwie z państwem żydowskim. Jednak dzisiaj natura zagrożeń dla Izraela ze strony nieprzyjaznego otoczenia zmieniła się. Państwu żydowskiemu nie grozi wojna konwencjonalna ze strony arabskich sąsiadów. Egipt ma układ pokojowy z Izraelem i nie jest zainteresowany konfliktem z sąsiadem.

Arabia Saudyjska po cichu liczy na współpracę z rządem w Jerozolimie w zwalczaniu irańskich wpływów. Syria przestała istnieć jako potężny, silny wróg Izraela, Jordania ma traktat pokojowy z Izraelem i współpracuje w dziedzinie bezpieczeństwa z zachodnim sąsiadem. Izrael jest zagrożony na północy ostrzałem rakietowym ze strony Hezbollahu, marionetkowego ugrupowania proirańskiego, a na południu ze strony Hamasu, który, co prawda jako ugrupowanie sunnickie, powinno być antyirańskie, ale obficie korzysta ze wsparcia Teheranu. W samym Izraelu zagrożeniem, ale niewielkim, jest możliwość terrorystycznego zamachu. Na horyzoncie rysują się jednak dwa wielkie zagrożenia, wręcz egzystencjalne, dla państwa żydowskiego: niepowstrzymany marsz fanatycznych dżihadystów z Państwa Islamskiego w kierunku Izraela oraz ewentualność zdobycia przez Iran broni jądrowej i perspektywa, że arabscy sąsiedzi Iranu (i Izraela) także zbudują własną bombę jądrową.

"Rozjechanie się" perspektyw Izraela i Stanów Zjednoczonych

Przyczyną „rozjechania się” perspektyw Izraela i Stanów Zjednoczonych w patrzeniu na te groźby jest zupełnie inne pojmowanie czasu i przestrzeni przez Waszyngton i Jerozolimę. Izrael obawia się, że umowa z Iranem o monitorowaniu irańskich obiektów jądrowych będzie nieskuteczna. Jeśli Iran złamie układ i szybko zbuduje broń jądrową, to Izraelowi nie starczy ani czasu, ani środków na powstrzymanie Teheranu. Nawet kilka tzw. brudnych bomb z materiałem promieniotwórczym w rękach ajatollahów budzi przerażenie w Izraelu. A Waszyngton odpowiada: czasu nie braknie, bo jeśli Iran złamie umowy, to Zachód nie przyjmie tego po prostu do wiadomości, ale ucieknie się użycia siły.

Izraelczycy także twierdzą, że nie wolno dopuszczać Iranu do koalicji antydżihadystowskiej, bo to tylko pozwoli Teheranowi na przełamanie izolacji i wzmocnienie swojej antyizraelskiej i antysunnickiej postawy w świecie muzułmańskim. „Wróg mojego wroga to mój… wróg” – apelował do Waszyngtonu premier Izraela Netanjahu, chcąc nakłonić Amerykanów do niezawierania cichego sojuszu z Iranem przeciwko Państwu Islamskiemu. Obama odpowiada: lepiej mieć Teheran w koalicji niż poza nią. Nic nie wskazuje na to, aby racje administracji Obamy i racje rządu Netanjahu mogły zostać jakoś pogodzone. Obaj przywódcy szczerze się nie znoszą, na dodatek Obama ma pretensje do izraelskiego premiera, że ten utrudnia powstanie państwa palestyńskiego. Okupacja terenów palestyńskich przez Izrael jest sprzeczna z interesami amerykańskimi, ponieważ psuje wizerunek Ameryki w świecie arabskim, postrzeganej jako stronniczy patron Izraela.

Na dodatek Obama wytyka Izraelowi, że blokując powstanie palestyńskiego państwa, zamyka sobie drogę do otwartego sojuszu z państwami arabskimi, które są niechętne Iranowi. Izrael w odpowiedzi zarzuca Obamie naiwność, podkreślając, że status quo w stosunkach z Palestyńczykami nie jest tylko winą Izraela. Na dodatek, Netanjahu widząc, że z każdym tygodniem Bliski Wschód wygląda inaczej, nie zaryzykuje nowego układu z Palestyńczykami, ponieważ boi się osłabienia bezpieczeństwa Państwa Izrael. Istna kwadratura koła. 
Rysy w sojuszu amerykańsko-izraelskim przenoszą się na stosunek izraelskich i amerykańskich Żydów do Baracka Obamy. Rosnąca grupa przestała ufać prezydentowi, a nawet sądzi, że Obama jest co najmniej nieprzychylny wobec Izraela.

„Nonsens” - odpowiada Obama i jego ekipa. Za czasów obecnej administracji skala wsparcia dla państwa żydowskiego jest największa w historii relacji amerykańsko-izraelskich. Piątkowe wystąpienie Obamy w synagodze w Waszyngtonie miało na celu wygaszenie emocji po obu stronach. Prezydent podkreślał, że jest przyjacielem Żydów i państwa żydowskiego. Określił tzw. „antysyjonizm” mianem antysemityzmu i sprzeciwił się kategorycznie odmawianiu Izraelowi prawa do istnienia. Wyraźnie zaznaczył czerwoną linię: krytyka rządu izraelskiego to nie krytyka państwa. Sojusznicy powinni się, zdaniem Obamy, także czasami różnić i dlatego podkreślał, że powstanie państwa palestyńskiego to rzecz dobra dla Izraela i jako przyjaciel Izraela zachęca do rozwiązania bliskowschodniej łamigłówki. Przemówienie w synagodze, jak większość wystąpień Obamy, było świetne. Czy naprawiło sojusz amerykańsko-izraelski? Wątpię.

Autor: Jacek Stawiski TVN24 Biznes i Świat / Źródło: TVN24 Biznes i Świat

Źródło zdjęcia głównego: EPA/JIM LO SCALZO