Zniknęła z dnia na dzień. Nie w nocy, a przed ósmą rano. Po cichu, nie było włamania, nie było piłowania krat i odpalania ładunków wybuchowych. Złodziejowi oddać trzeba jedno: po tym, co zrobił, portret pędzla Leonarda da Vinci stał się najpilniej strzeżonym obrazem na świecie.
Sierpień 1911 roku. Upalne, leniwe wakacje przerywa paryżanom druzgocąca wiadomość: Mona Lisa zniknęła z Luwru. Przed goły kawałek muzealnej ściany ściągają dzikie tłumy, a śledczy dwoją się i troją, żeby ustalić, kto był na tyle bezczelny, by ograbić Paryż z jego skarbu. No i jak to zrobił.
Jak? Normalnie. Wszedł, zdjął portret ze ściany, owinął fartuchem i wyszedł niezauważony. O kradzież policjanci podejrzewali samego Picassa, chociaż dzieło mieli tuż pod nosem.
Słynny, odrobinę kpiący uśmiech
Kierunek: pierwsze piętro, skrzydło "Denon". Dział: malarstwo włoskie z lat 1250 - 1800. Z każdym krokiem w kierunku "Salle des Etats" tłum ludzi gęstnieje. W korytarzu numer 710, gdzie wiszą między innymi "Jan Chrzciciel" i "Madonna wśród skał" Vinciego, ruch odbywa się jeszcze w miarę płynnie, ale po wejściu do kolejnego - 711. - musimy już grzecznie ustawić się w kolejce. Czarne taśmy poustawiane jak na lotnisku wyznaczają zygzak, którym powoli drepczemy do celu. Po kilku minutach stajemy naprzeciwko niej. W końcu możemy nacieszyć się chwilą, kiedy jesteśmy twarzą w twarz z Mona Lisą.
Obraz ma 77 centymetrów wysokości i 53 centymetry szerokości. Jest osadzony w pozłacanej ramie. Całość zabezpiecza szklana, klimatyzowana witryna, której pancerne ściany strzegą odpowiedniej temperatury i wilgotności powietrza. W końcu farba olejna i topolowa deska wymagają przestrzegania ściśle określonych zasad przechowywania.
Wzrok mimowolnie kieruje się najpierw w stronę tego słynnego, odrobinę kpiącego uśmiechu. Zaraz potem widzimy brązowe oczy kobiety. Dopiero po chwili zauważamy, że nie ma brwi, a tło za jej plecami leży na dwóch różnych poziomach.
"Excusez-moi, monsieur! Sorry, no photo from here!" - pracownicy muzeum pilnują naszego wyczekanego momentu spotkania z portretem, nie pozwalają, by inni turyści wpychali się z boku. Możemy zrobić jeszcze pamiątkowe zdjęcie, albo pięć, ale po kilkudziesięciu sekundach trzeba ustąpić miejsca kolejnym osobom.
Mona Lisa, inaczej "La Gioconda" (od nazwiska kupca, dla którego Vinci namalował obraz), od 1966 roku znajduje się w największej sali największego muzeum na świecie - Luwru. Popularnością bije na głowę wszystkie pozostałe eksponaty tego miejsca, a jest ich ponad 36 tysięcy. Jak wynika z szacunków dyrekcji, obraz potrafi odwiedzić nawet 30 tysięcy osób dziennie.
Nie od zawsze jednak dzieło było takim oczkiem w głowie paryskiego muzeum. W 1911 roku pewien Włoch po prostu zdjął je ze ściany i zabrał do domu.
Chyba ciężko było panu wynieść ten sporych rozmiarów obraz? - A skąd! Schowałem go pod fartuchem i wyszedłem, mijając portiera, który niczego nie zauważył
- cytował go 16 grudnia 1913 roku dziennik "La France". Przez ponad dwa lata robotnik, góral, który przyjechał do Francji, żeby zarobić, miał Lisę tylko dla siebie.
4 stycznia minęło 109 lat, od kiedy wróciła ona na swoje prawowite miejsce przy rue de Rivoli w Paryżu.
Kawałek gołej ściany i cztery metalowe haczyki
22 sierpnia 1911 roku był wyjątkowo upalnym wtorkiem. Louis Béroud, 59-letni malarz, postanowił spędzić ten dzień w Luwrze. Często odwiedzał muzeum. Rozstawiał sztalugę i malował - korytarze i sale z dziełami sztuki, kopistki obrazów w bufiastych sukniach, przechadzających się ludzi.
Tego dnia skierował się prosto do "Salon Carré". To jedno z najbardziej prestiżowych pomieszczeń, z drewnianą mozaiką na parkiecie, pozłacaną sztukaterią na ścianach i suficie. Dość powiedzieć, że to właśnie w tym miejscu Napoleon wziął ślub z Marią Luizą Austriaczką. Na jednej ze ścian, między "Alegorią małżeństwa" Tycjana i "Mistycznymi zaślubinami świętej Katarzyny Aleksandryjskiej" Correggia, wisiała Mona Lisa Leonarda da Vinci. Wisiała… przez ostatnie 102 lata.
We wtorek rano jej tam nie było. Oczom Bérouda ukazał się kawałek gołej ściany i cztery metalowe haczyki, które powinny podtrzymywać ramę. Widok niepokojący, choć jeszcze nie na tyle, żeby podnieść alarm.
Wiedział bowiem, że w poniedziałki dyrekcja muzeum miała w zwyczaju wysyłać obrazy do lokalnego fotografa, który miał za zadanie wykonać każdemu z nich komplet zdjęć technicznych albo takich, które będzie można później zamieścić w katalogu sztuki. Istniała więc szansa, że tamtego dnia była kolej Mona Lisy. Może jeszcze nie wróciła do Luwru?
Poupardin [szef strażników - red.] rozpoczął pracę o godzinie siódmej. Po tym, jak dowiedział się [od malarza - red.], że 'La Joconde' zniknęła, udał się do pracowni fotograficznej. Niestety jej tam nie było…
- podał dziennikarz "Le Petit Parisien" 24 sierpnia 1911 roku.
I to już był moment, w którym można było zacząć panikować.
Przesłuchali każdego strażnika, sprawdzili piwnice i strychy
Na miejsce natychmiast wezwano służby. Do muzeum przyjechał sam prefekt paryskiej policji, Louis Lépine, z zespołem 60 detektywów. Wyprosili wszystkich odwiedzających. "Funkcjonariusze policji zostali rozmieszczeni przy każdym wejściu, niektórzy stali też na dachach budynku, aby zapobiec ewentualnej ucieczce sprawcy tą drogą. Najlepsi inspektorzy kryminalni rozpoczęli poszukiwania dzieła sztuki, sprawdzali wszystkie pomieszczenia, od piwnic po strychy" - relacjonował Lépine dziennikarzowi "Le Figaro" 23 sierpnia. Wszystko na próżno. Obraz jakby rozpłynął się w powietrzu.
Po kilku godzinach przełom: odnaleziono ramę!
"Pochodzi z Włoch, jest drewniana i pozłacana. Była prezentem od hrabiny z Béarn i perfekcyjnie komponowała się z dziełem Leonarda da Vinci, bo są dokładnie z tej samej epoki. Rama, wraz z szybą [która zabezpieczała obraz - red.], została odnaleziona na małej klatce schodowej prowadzącej do podwórza Visconti" - opisywał "Le Petit Parisien".
Jeśli chodzi o sukcesy w śledztwie, to byłoby na tyle. Policjanci ustalili, że chwilę przed siódmą w poniedziałek "La Gioconda" jeszcze wisiała na ścianie. Przesłuchali każdego strażnika. Przez ostatnią dobę żaden z nich nie widział niczego ani nikogo podejrzanego.
Ktoś zostawił bukiet róż
Ówczesne władze francuskiego Ministerstwa Sztuk Pięknych ogłosiły, że Luwr zostanie zamknięty na trzy dni, "aby nie przeszkadzać sędziemu śledczemu Drioux i jego inspektorom w prowadzeniu śledztwa" ("Le Petit Parisien" z 24 sierpnia).
Policja rozdała w centrum miasta 65 tysięcy ulotek z kopią portretu, a każdy paryski dziennik miał obowiązek wydrukować informację o nagrodzie za wskazanie sprawcy. "Ktoś ukradł 'La Joconde' z Luwru" - grzmiał nagłówek "La Petite Republique" w środę, 23 sierpnia 1911 roku. "'La Joconde' zniknęła. Jak? Od kiedy jej nie ma? Tego jeszcze nie wiemy" - podał "Le Petit Parisien" dzień później.
Informacja o skandalu w europejskiej stolicy sztuki poszła w świat. "Luwr ograbiony ze swojego największego skarbu. Kompromitujący chaos w muzeum", "Do kogo uśmiecha się teraz ‘La Gioconda’?" - pisał 25 sierpnia włoski dziennik "La Stampa".
Śledczy Drioux był bardzo oddany sprawie. Francuscy dziennikarze ochrzcili go mianem "męża Giocondy", ale wszystkie tropy podejmowane przez jego zespół prowadziły ostatecznie w ślepą uliczkę. W sprawie zatrzymano nawet Pabla Picassa i jego przyjaciela Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego, znanego jako Apollinaire. Podejrzenia padły na ich duet po tym, jak okazało się, że Picasso, malując swoje "Panny z Awinionu", wzorował się na dwóch statuetkach ukradzionych w 1907 przez asystenta Apollinaire'a właśnie z Luwru. Szybko okazało się jednak, że z kradzieżą Mona Lisy dwójka przyjaciół nie ma nic wspólnego. Podobno w tamtym czasie Picasso wymyślił dowcip, który powtarzał później wśród znajomych: "Drodzy, idę do Luwru, przynieść wam coś?".
30 sierpnia, kiedy muzeum otwarto ponownie, "Salon Carré" przeżył prawdziwe oblężenie. Cztery metalowe haki na ścianie przyciągały tysiące ludzi. O wiele więcej niż do tej pory portret, który podtrzymywały. Ludzie wpatrywali się w pustą ścianę, ktoś zostawił bukiet róż.
Ktokolwiek ukradł 'Mona Lisę', może być pewien swojego miejsca na kartach historii, kiedy już poznamy jego nazwisko. Ciężko wskazać generała, który stoczył najlepszą bitwę, męża stanu, który uchwalił najdoskonalsze prawo, albo autora najlepszej na świecie książki, ale zawsze będzie wiadomo, kto dokonał najznakomitszej kradzieży
- pisał we wrześniu 1911 roku "The New York Times".
"Kiedy weszli, akurat jadłem obiad"
To nazwisko świat poznał dopiero w 1913 roku, chociaż mogło się to wydarzyć niedługo po kradzieży. Zabrakło sprawnej komunikacji. I tego, by policjanci trochę bardziej przyłożyli się do zleconego im zadania. Ale po kolei.
Po tym, jak funkcjonariusze odnaleźli ramę, dokładnie ją zbadano. "Alphonse Bertillon, kierownik policyjnego działu antropometrii, przystąpił do skrupulatnej analizy ramy i wyodrębnił odciski palców na szybie, która zabezpieczała obraz. Jedne z nich są już stare i wytarte, inne świeże" - relacjonował "Le Petit Parisien" 24 sierpnia.
Śledczy postanowili, że porównają je z odciskami wszystkich pracowników Luwru. 257 osób - od strażników, przez konserwatorów, po samego dyrektora - odcisnęło na policyjnym próbniku każdy z dziesięciu palców. Żaden z nich nie pasował do tych zostawionych przez złodzieja.
Do sprawdzenia została jeszcze tylko grupa pracowników z zakładu szklarskiego "A. Gobier". Oni również mieli w ostatnich miesiącach wstęp do muzeum. Po tym, jak w 1910 roku dwóch szaleńców rzuciło się na eksponaty z nożami, a w paryskich kuluarach zaczęto kpić z poziomu zabezpieczeń w Luwrze, zakład Gobiera otrzymał od dyrekcji muzeum zlecenie - zabezpieczyć najcenniejsze dzieła cienką szybą. Jego szklarze mogli więc w tamtym czasie swobodnie wchodzić i wychodzić z budynku, bez dodatkowych kontroli.
Na komisariacie policji stawiło się czterech z pięciu wezwanych pracowników - czterech Francuzów. Nie przyszedł jeden z nich: Włoch, Vincenzo Peruggia. Funkcjonariusze sprawdzili jego papiery, dowiedzieli się, że był już dwukrotnie aresztowany - raz za brak ważnych dokumentów pozwalających na pobyt we Francji i drugi raz - za posiadanie broni (noża-scyzoryka) w miejscu publicznym. Postanowili odwiedzić go osobiście, w niewielkiej kawalerce przy rue de l'Hopital Saint Louis 5.
"Kiedy weszli, akurat jadłem obiad. Odpowiedziałem na wszystkie zadane mi pytania" - zeznał później Peruggia. Policjanci sporządzili protokół z odwiedzin, przeszukali pokój, naszkicowali nawet plan miniaturowego lokum… i wyszli.
Mona Lisę mieli na wyciągnięcie ręki. Leżała za łóżkiem, w schowku, w którym Vincenzo trzymał drewno na opał.
Uwielbiał grać na mandolinie
Dumenza to mała wieś położona na zielonych zboczach Alp w Lombardii, 300 metrów od granicy ze Szwajcarią. Dziś mieszka w niej około 1470 osób, o 20 więcej niż w 1881 roku, kiedy na świat przyszedł tam Vincenzo Peruggia. Jego ojciec był murarzem, matka gospodynią, oprócz niego mieli jeszcze czwórkę dzieci. W domu nigdy się nie przelewało. Vincenzo zaczął zarabiać już jako młody chłopak - pracował, malując budynki. W 1897 roku śladami ojca wyemigrował do Lyonu, a w 1907 jeszcze dalej, do Paryża. Przez cały ten czas pisał listy do matki i rodzeństwa, regularnie wysyłając im pieniądze na życie.
Sam nie miał ich zbyt wiele. We Francji nie czekało na niego wielkie spełnienie marzeń, był po prostu jednym z tysięcy migrantów, reprezentantem klasy robotniczej. Okolica rue de l'Hopital Saint Louis, gdzie wynajął kawalerkę, była w 1911 roku małym włoskim gettem. W lokalnych barach był znany z tego, że uwielbiał grać na mandolinie.
Zdarzało się, że Francuzi się z niego śmiali, zamiast używać jego nazwiska, wołali na niego 'Makaroniarz'
- opowiadała Celestina Peruggia, jego córka, w filmie dokumentalnym "Mona Lisa Is Missing" (USA 2012, reż. Joe Medeiros). - Pewnego dnia stwierdził: ja im dam 'Makaroniarz'. Według mnie, chciał się na nich zemścić i dlatego ukradł Mona Lisę - dodała.
"Czułem się bardzo spokojny i szczęśliwy"
21 sierpnia 1911 roku Vincenzo obudził się wcześnie rano.
"To był poniedziałek - dzień, w którym Luwr jest zamknięty dla zwiedzających i nie ma takich tłumów jak w inne dni. Wstałem z łóżka i pomyślałem sobie: dziś to zrobię. Ubrałem się i wyszedłem" - czytamy w archiwalnej opinii biegłego psychiatry, który już po kradzieży wysłuchał relacji Peruggii.
"Dotarłem do Luwru około 7.05, miałem na sobie swój biały kitel, którego używałem podczas pracy. Wszedłem do muzeum niezauważony przez nikogo" - opisał Peruggia w zeznaniu z 1913 roku, które przytacza narrator dokumentu "Mona Lisa Is Missing".
Nic dziwnego, że po weekendzie, o świcie, było tam prawie pusto. Z archiwalnych dokumentów Luwru wynika, że w standardowy dzień otwarcia muzeum eksponatów pilnowało zazwyczaj 166 strażników. W poniedziałki było to tylko 12 osób.
Peruggia przeszedł przez wejście "Jean Goujon", minął pomieszczenia na parterze, później "Salle des Moulages", wspiął się po wielkich schodach, przeszedł przez "Salle des Sept Metres" i dotarł do "Salon Carré".
Zobaczyłem, że w środku jest kompletnie pusto. Nie byłem pewien, czy brać 'La Giocondę', był jeszcze Tycjan, Raffaello, Correggio… Podjąłem spontaniczną decyzję
- relacjonował. Mogło być tak, że kierował się wygodą: Mona Lisa była wtedy najmniejszym z najcenniejszych włoskich dzieł w tej sali.
"Zdjąłem ją ze ściany, nie robiąc żadnego hałasu, i wyszedłem, przemierzając po cichu drewnianą podłogę". Wiedział, że łatwiej będzie mu wyjść z muzeum z samym obrazem. Musiał pozbyć się ramy. Zrobił to na niewielkiej klatce schodowej, którą doskonale znał, bo przechodził przez nią, kiedy jako szklarz pracował przy dachu ze szklaną kopułą.
Odstawił ramę w kąt, a obraz owinął swoim białym fartuchem i ruszył z powrotem do drzwi "Jean Goujon". "Przez cały ten czas czułem się bardzo spokojny i szczęśliwy. Cieszyłem się, że uda mi się zwrócić ojczyźnie chociaż jeden z tych pięknych obrazów. Wyszedłem z Luwru około 7.30. Zobaczyłem, że jedzie autobus, do którego szybko wsiadłem. Zorientowałem się jednak, że nie jedzie w stronę domu, więc wyszedłem z niego. Zatrzymałem kierowcę dorożki i pojechaliśmy prosto na rue de l'Hopital Saint Louis" - zeznał policjantom Peruggia już po zatrzymaniu.
Na początku ukrył obraz w schowku na drewno. Ale niedługo zbudował dla Mony specjalną białą skrzynię z podwójnym dnem. Na wypadek, gdyby następnym razem do drzwi jego kawalerki zapukali bardziej roztropni policjanci.
"Po kradzieży wróciłem do pracy [jako malarz budynków - red.]. Nie myślałem o powrocie do Włoch. Chciałem, żeby minęło trochę czasu, żeby opadł kurz po całej tej aferze" - zeznawał w 1913 roku Peruggia.
Nigdy nie opowiedział publicznie o tym, czy często wyciągał Giocondę ze skrzyni, czy jadał z nią kolacje, czy zdarzyło mu się powiesić ją na ścianie. "Pokazałem ją tylko Lancelottiemu [przyjacielowi - red.]. Tylko jemu. Wyznałem mu, że wyniosłem ją z Luwru, że mam zamiar przewieźć ją do Włoch i sprzedać" - relacjonował.
Uwaga, jest tu drugie dno
Okazja nadarzyła się w grudniu 1913 roku. Będąc jeszcze w Paryżu, Vincenzo trafił na ogłoszenie antykwariusza z Włoch. "Pragnąc zorganizować wystawę, kupię dobrze zachowane dzieła sztuki. GERI ALFRED, przedsiębiorca, Florencja" - brzmiał anons w dzienniku "Corriere della Sera".
To już czas - pomyślał Peruggia. Odpisał florentczykowi: "Szanowny Panie. Mam zaszczyt poinformować, że planuję sprzedać arcydzieło Vinciego, 'Giocondę'. Będę uradowany, jeśli to dzieło sztuki powróci do swojej ojczyzny".
List Peruggi do dziś znajduje się w archiwach miejskich we Florencji. Na samym dole widać, jak podpisał się pod nim autor:
"Leonard V.". Przekornie.
Peruggia spakował cały swój dobytek i ruszył w stronę Włoch. Podobno funkcjonariusze stojący na granicy kazali mu uchylić wieko wielkiej białej skrzyni i nawet przeszukali jej zawartość, ale znaleźli tam tylko zwinięte w kłębek ubrania, narzędzia i mandolinę. Arcydzieło Vinciego było owinięte welurową płachtą i skrzętnie ukryte na drugim dnie kufra.
Cela numer 5
Po dotarciu do Florencji zatrzymał się w hotelu Albergo Tripoli-Italia. 12 grudnia udał się do antykwariatu Geriego. Równo o godzinie 6 zapukał do drzwi. "Przywiozłem ze sobą obraz, mam go u siebie, w hotelowym pokoju. Musi pan tam koniecznie ze mną iść" - miał powiedzieć Peruggia, co cytował 12 grudnia francuski dziennik "Excelsior". "Dobrze, ale chciałbym przyjść w towarzystwie mojego kolegi, który pracuje w galerii Uffizi [największe muzeum we Florencji, jedno z najważniejszych muzeów we Włoszech - red.]. Będzie umiał lepiej ode mnie potwierdzić autentyczność dzieła" - miał zastrzec Geri.
Peruggia przystał na propozycję. Tymczasem Geri przeczuwał już, że może mieć do czynienia ze złodziejem. Serce musiało walić mu jak młotem na samą myśl o tym, że za moment na własne oczy może zobaczyć Mona Lisę, której przez ostatnie dwa lata szukał cały świat.
Pokój numer 20 w hotelu Tripoli-Italia (dziś już "The Frame Hotel") był, i dalej jest, maleńki. Peruggia zaprosił do środka antykwariusza i jego kolegę, Giovanniego Poggi, który w rzeczywistości był nie szeregowym pracownikiem, a dyrektorem Uffizi. "Kiedy [Peruggia - red.] wyciągał obraz ze skrzyni, w środku były jeszcze jego brudne ubrania, buty i mandolina" - relacjonował 13 grudnia 1913 roku dziennik "Le Petit Parisien".
Vincenzo (nadal podający się za tajemniczego "Leonarda V.") odwinął obraz z materiału, zaprezentował dzieło i zażądał za nie 500 tysięcy lirów. W 1913 roku suma równała się 100 tysiącom dolarów amerykańskich, dziś byłoby to około 3 milionów dolarów.
"Poggi dokładnie przyglądał się obrazowi. Zanim potwierdził, że mają przed sobą tę prawdziwą Giocondę, zapytał Peruggię, czy pozwoli przenieść dzieło do galerii Uffizi, żeby poddać je dokładniejszej analizie. Peruggia nie miał nic przeciwko. (…) Poggi, już w muzeum, uznał dzieło za autentyczne - stwierdził obecność konkretnych pęknięć i dwóch wzmocnień na tylnej części dzieła, które polecili mu sprawdzić urzędnicy z francuskiego ministerstwa. Nie było już cienia wątpliwości" - pisał 13 grudnia 1913 roku "Excelsior".
Zniknęły wątpliwości, więc można było zakończyć grę w sprzedaż i kupno, można było powiedzieć Peruggi w twarz: koniec zabawy w Leonarda V. Policjanci wyprowadzili go z hotelu w kajdankach i zamknęli w celi numer 5, w więzieniu Le Murate we Florencji.
Wystawa trwała do trzeciej w nocy
Paryż oszalał ze szczęścia. "Gioconda odnaleziona!", "To ona! Piękna Mona Lisa wróci do naszego Luwru", "Wyniósł ją z muzeum pod fartuchem", "Policjanci mogli zatrzymać go już dwa lata temu" - donosiły pierwsze strony gazet.
1200 kilometrów dalej florentczycy odbierali gratulacje i podziękowania za perfekcyjnie przeprowadzoną akcję przejęcia obrazu. W zamian za odzyskanie dzieła i niezwłoczne poinformowanie o wszystkim francuskiej ambasady Francja zgodziła się, aby Mona Lisa w drodze powrotnej do Luwru zatrzymała się jeszcze w kilku miejscach na krótką wystawę.
Pierwszym przystankiem była oczywiście florencka Galleria degli Uffizi. W kolejce do wejścia do sali numer 28 ustawiały się tłumy - tylko pierwszego dnia obraz wystawiony na drewnianej kolumnie nakrytej welurową płachtą (tak, tą samą, w której przechowywał ją Vincenzo) obejrzało ponad 30 tysięcy osób.
Po pięciu dniach we Florencji Gioconda pojechała do Rzymu, do Palazzo Farnese, gdzie została oficjalnie przekazana w ręce ambasadora i wystawiona w przestrzeni siedziby ambasady. Ostatnim przystankiem był Mediolan. 29 grudnia o godzinie 7.10 Mona Lisa przekroczyła próg Pinakoteki Brera, o czym wspomina w swojej biografii Ettore Modigliani, jej ówczesny dyrektor.
O godzinie 10 rozpoczęto wydawać bilety w cenie jednego lira. Dziennikarz "Corriere della Sera" odnotował, że w pierwszej minucie rozeszło się ponad sto sztuk. Do godziny 17 było ich już 18 tysięcy, a później, kiedy można było wejść już całkowicie za darmo, przed obrazem przewinęło się kolejne 48 tysięcy ludzi. Wystawa trwała do trzeciej w nocy.
Plac przed muzeum był pełen ludzi, trzeba było zawiesić ruch tramwajowy, prosiliśmy też strażaków i strażników o to, by kazali ludziom w końcu się rozejść
- opisywał Modigliani. Po wszystkim dostał pozwolenie, żeby zabezpieczyć obraz na noc u siebie w domu, co wspominał z rozrzewnieniem: "Wieczorem należałaś do wszystkich, a teraz będziesz tylko i wyłącznie moja. Postawiłem portret na sztaludze, usiadłem na stołku i wpatrywałem się w niego dwie godziny".
Czy Peruggia wiedział?
Podczas gdy świat na nowo zachwycał się dziełem, Vincenzo Peruggia wpatrywał się w sufit więziennej celi. Po zamknięciu w Murate był wielokrotnie przesłuchiwany. Funkcjonariusze chcieli wiedzieć przede wszystkim, w jaki sposób udało mu się wyjść z Giocondą z Luwru, ale też dlaczego to zrobił.
"Pamiętam, że kiedy pracowałem w Luwrze, widziałem tam wiele włoskich dzieł zagrabionych przez Napoleona i wywiezionych do Francji. Stwierdziłem, że przynajmniej niektóre powinny wrócić do Włoch" - cytował jego zeznania dziennik "Excelsior".
Pewnego razu miał natknąć się w jednym z albumów na rycinę przedstawiającą długą kolejkę wozów obładowanych obrazami i rzeźbami, które Napoleon wywiózł z Włoch do Paryża. Podobno mocno utkwiło mu to w pamięci.
Historia, którą ułożył sobie w głowie, i zemsta, jaką miał zaplanować, nie do końca pasowały jednak do prawdziwej historii Giocondy: obraz trafił w ręce Francuzów całkowicie legalnie - kupił go król Franciszek I. A do Paryża przywiózł albo sam da Vinci, albo jeden z jego uczniów - źródła historyczne podają różne wersje.
Czy Peruggia o tym wiedział? Możliwe. Według oficjalnej wersji, wszystkie jego działania miały na celu oddanie Włochom skarbów, które im się po prostu należały.
"Jedyne, co mną kierowało, to zrobienie wielkiego prezentu moim rodakom. Nie planowałem na tym zarobić" - zeznawał podczas procesu, który ruszył przed florenckim sądem w 1914 roku. 5 czerwca usłyszał wyrok: rok i 15 dni bezwzględnego więzienia. Po apelacji skrócono go do 7 miesięcy i 8 dni, ale nie spędził już za kratami ani chwili, bo w międzyczasie zdążył odsiedzieć karę.
"Jest pewien powód"
To, co mówił śledczym i sędziom, to jedno. Ale to, co pisał w prywatnych listach do rodziny - to zupełnie inna bajka. Wiele wskazuje na to, że Peruggia planował sprzedać Mona Lisę nie dlatego, że przyświecała mu patriotyczna idea odebrania renesansowego skarbu grabieżcy, lecz po to, by po prostu zarobić górę pieniędzy i w końcu zacząć wygodnie żyć.
Francuscy dziennikarze dotarli do jego korespondencji z czasu, gdy Mona była zamknięta w białej skrzyni i schowana w paryskim pokoju.
(...) Mam nadzieję, że żyjecie w zdrowiu i doczekacie momentu, w którym podzielicie się fortuną, jaką Wasz syn zdobędzie dla Was i całej rodziny. Właśnie realizuję mój plan. Pamiętajcie: nie ma zwycięstwa bez poświęcenia. Chwila cierpliwości i sprawię, że będziecie szczęśliwi. (...)- pisał do ojca 26 października 1912 roku.
W innym liście mówił o tym, że "jest pewien powód, dla którego długo nie wraca do domu" i że "na razie to wielki sekret". Planował też odbyć podróż po całym Półwyspie Apenińskim, na co, rzecz jasna, zwykły robotnik nie mógłby sobie pozwolić, gdyby nie spodziewał się zastrzyku gotówki.
Szampan i pudełko czekoladek
Jakiekolwiek byłyby jego motywy, nazwisko Peruggia zapisało się na kartach historii, dokładnie tak, jak przewidzieli to dziennikarze "The New York Times". Niedługo po zakończeniu procesu wybuchła pierwsza wojna światowa, a Vincenzo został zaciągnięty do wojska. Przeżył, ożenił się, wychował córkę. Kilka lat po wojnie zabrał żonę do Luwru, bo chciał pokazać jej Mona Lisę. Podobno po aferze z obrazem już nigdy w życiu nic nie ukradł. Zmarł 8 października 1925 roku, w dzień swoich 44. urodzin, kiedy wracał do domu z butelką szampana i pudełkiem czekoladek.
Może gdyby nie kradzież Vincenza, Gioconda nie cieszyłaby się teraz aż taką sławą, nie wisiałaby w największej sali Luwru, badacze nie analizowaliby, pod jakim kątem patrzy (15,4 stopnia odchylenia w prawą stronę - sprawdzali to niemieccy badacze w 2019 roku), a możliwość oglądania z bliska prac konserwatorskich przy niej nie byłaby licytowana na aukcjach za 80 tysięcy euro (2020 rok, CNN).
Jedno jest pewne: po tym, jak 4 stycznia 1914 roku Mona Lisa wróciła do Luwru, Francuzi nigdy nie spuścili jej z oczu. I już raczej nie spuszczą.
Autorka/Autor: Wanda Woźniak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: retronews.fr/excelsior