Świtało, kiedy usłyszeli krzyki. W pierwszym momencie myśleli, że to mewy. Podpłynęli bliżej i zobaczyli prawie dwieście osób walczących, by utrzymać się na powierzchni wody. - Czasami marzę o tym, żebyśmy wszyscy stracili wzrok - przyznaje Vito Fiorino, były rybak, który uratował 47 z nich. - Są prawa narodowe, międzynarodowe i jest prawo morza. Mamy je zapisane w DNA. Nie zostawia się tonącego człowieka samego - mówi Pietro Bartolo, lekarz, który osobiście przebadał ponad 300 tysięcy migrantów. - W waszym polskim lesie też byłem - zdradza.
Jasna konstrukcja wygląda jak pozostałość po zburzonym domu: samotna ściana w kolorze piaskowca ma pięć metrów wysokości, trzy szerokości, a w środku prostokątną dziurę, miejsce, w którym mogłyby być drzwi. Stoi na najbardziej wysuniętym na południe cyplu wyspy Lampedusy. To "Brama Europy".
Sama wyspa ma 20 kilometrów kwadratowych powierzchni i około 6,5 tysiąca mieszkańców. Utrzymują się głównie z turystyki i rybołówstwa. Obrazy, które dla tamtejszych lekarzy, ratowników medycznych, wolontariuszy i zwykłych rybaków są codziennością, innych niezmiennie przerażają.
Ukazują tych, którzy dopływają do brzegu: mają twarze oblepione solą. Te białe "maski" są poprzecinane śladami po spływających łzach.
I tych, których spotykają na morzu: ręce mają śliskie od ropy; kiedy próbujesz ich złapać, wyślizgują się z uścisku i znikają pod powierzchnią wody. Nie wszyscy wracają.
Według danych włoskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, od 1 stycznia do 11 grudnia do brzegów Włoch drogą morską dotarło w tym roku ponad 153 tysiące migrantów. Dla porównania – w ubiegłym roku było to 98 126 osób, w 2021 roku - 63 062 osoby. Tylko w dwa wrześniowe dni 2023 roku na niewielką Lampedusę dopłynęło 7 tysięcy osób.
Rozmawiam z rdzennymi mieszkańcami wyspy, którzy mają żal do polityków, że mimo upływu lat ich sytuacja się nie zmienia. Nie, nie chodzi o to, że są zmęczeni niekończącymi się grupami przybyszów. Chodzi o to, że ci przybysze cierpią, a każdy rok to kolejne śmierci w Morzu Śródziemnym. I były rybak, i lekarz chcą, żebyśmy zrozumieli, jak to jest gościć kilka tysięcy osób w ośrodku, który ma tylko 450 miejsc, żebyśmy dowiedzieli się, czym jest "choroba pontonowa" i pojęli, dlaczego "anioły Lampedusy" zakasują rękawy, kiedy widzą bezchmurne niebo.
Bo dobra pogoda oznacza łodzie na horyzoncie.
To nie ptaki, to ludzie
2013 rok. Lampedusa już od dawna nie jest anonimową wysepką między Afryką a Półwyspem Apenińskim. Od 1992 roku, kiedy przybyły tam pierwsze łodzie z migrantami, wyspa coraz częściej kojarzy się Europie z obrazem dramatu migrantów. Nie bez powodu to właśnie to miejsce jest celem pierwszej podróży w pontyfikacie papieża Franciszka. 8 lipca rzuca w fale wieniec z żółto-białych chryzantem i odprawia mszę, podczas której mówi o "cywilizacji obojętności".
Pietro Bartolo prowadzi miejscową przychodnię od 15 lat. Widział już wiele cierpienia. Wie, jak to jest spać po dwie godziny na dobę, ratować kilkadziesiąt wyziębionych i odwodnionych osób naraz. Wie, co to znaczy zrobić wycieńczonej przyszłej matce pierwsze w jej życiu badanie USG i opadać z sił, kiedy potwierdza się kolejny zgon kilkulatka. O tym więcej za chwilę.
"Na początku października minął miesiąc od mojego wylewu. Formalnie jestem na zwolnieniu, ale kilka dni po powrocie do domu idę do pracy. Moi współpracownicy próbują mnie przekonać, żebym jeszcze trochę odpoczął, ale wiedzą, że to na nic" - wspomina w swojej książce "Lekarz z Lampedusy".
3 października wypada w czwartek. Niebo nad wyspą jest spokojne, nie ma fal. Miejscowy rybak, Vito Fiorino, jego siostra Grazia i kilkoro znajomych ostatnią noc spędzili na łodzi. Poprzedniego wieczoru łowili ryby w malowniczej zatoce Tabaccara, odpoczywali, wpatrywali się w gwieździste niebo.
Kiedy zaczyna świtać, budzą się i słyszą niepokojące odgłosy. - Na początku myślałem, że to mewy. Kolega postanowił sprawdzić, co się dzieje, włączył silnik i ruszył w kierunku źródła dźwięku. Po dziewięciuset metrach trafiliśmy na przerażający widok. Dwieście osób w wodzie błagających o pomoc - relacjonuje mi Fiorino.
Krzyczeli, robili wszystko, by utrzymać się na powierzchni. Niektórzy uczepili się ciał zmarłych dryfujących już bezwładnie na falach. Byli tacy, którzy zdjęli ubrania, bo nie umieli pływać, nie chcieli, żeby dodatkowo ich obciążały. - Rzucałem im koła, kamizelki, wciągałem ich na pokład - przypomina sobie. Wiedział, że nie będzie w stanie uratować wszystkich, bo łódź straci równowagę i nie wróci do portu. Zabrał ze sobą 47 osób.
Przyłożył palce do jej nadgarstka, poczuł puls
"Na molo przybywają przemoczeni i oblepieni ropą. Część z nich opatrujemy na miejscu, pozostałych przewozimy do ambulatorium. Grazia nie przestaje zanosić się płaczem. 'Tam jest pełno martwych ciał, pełno martwych ciał' - powtarza, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała" - pisze Bartolo w swojej książce.
"Wyślizgiwali mi się z rąk, jakby byli posmarowani jakimś tłuszczem. Ci, których nie udało mi się utrzymać, wpadali do wody i więcej już nie wypływali. Pietro, przysięgam ci, próbowałem uratować ich jak najwięcej, ale nie dałem rady. Tam jest morze umarłych. To straszne" - mówił lekarzowi inny rybak, Raffaele, który zdołał dowieźć do słynnego molo Favaloro dwadzieścia uratowanych osób i cztery ciała. "Gdy mówił do mnie, przyłożyłem palce do nadgarstka młodej kobiety. W przeciwieństwie do pozostałych jej ciało nie było w stanie stężenia pośmiertnego. Wydawało mi się, że wyczuwam puls. Wziąłem ją na ręce, zawieźliśmy ją do przychodni" - opisywał Bartolo. Po 20 minutach reanimacji udało się przywrócić akcję serca i przetransportować młodą Kebrat - bo tak miała na imię, o czym dowie się później Pietro Bartolo - do szpitala w Palermo. Kobieta żyje do dziś.
Do ratowania ludzi, którzy rozbili się u brzegów Lampedusy, ruszyły wtedy wszystkie kutry i łodzie mieszkańców i włoskich służb, na miejsce docierały posiłki z Sycylii. Akcja trwała kilka godzin. "Z czasem na molo docierały już tylko martwe ciała" - wspominał Pietro Bartolo. Pamięta długi rząd zielonych i czarnych worków, w jakie pakowali zwłoki. Każdy z nich musiał otworzyć osobiście i dokonać oględzin. Wyławianie szczątków zmarłych, umieszczanie ich w trumnach i organizacja pomocy tym, którzy przeżyli, trwała ponad dwa tygodnie.
W tragedii, jaka wydarzyła się u brzegów Lampedusy 3 października 2013 roku, zginęło 368 osób. Włoska telewizja RAI oceniła wtedy:
"To najtragiczniejsza katastrofa, jaka wydarzyła się na Morzu Śródziemnym w XXI wieku".
Łódź, którą ponad 400 migrantów chciało dotrzeć tamtego dnia do brzegu Włoch, przechyliła się i wywróciła do góry dnem z prostego powodu: zbyt wiele osób stłoczyło się po jednej stronie pokładu, kiedy po drugiej wybuchł pożar.
Tryton, Posejdon i czarne worki
Skala tej katastrofy wstrząsnęła Włochami i całą Europą.
Co zmieniło się na wyspie po dziesięciu latach? - pytam Vita Fiorino. - Absolutnie nic. Ludzie dalej umierają w naszym morzu. Nie zrobiono nic, by mogli dopływać do Europy w sposób spokojny, bezpieczny - mówi.
Fiorino jest surowy w swojej ocenie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że po tragedii na Lampedusie prezydent Włoch zorganizował wojskowo-humanitarną operację "Mare Nostrum", czyli "nasze morze" (tak nazywali Morze Śródziemne starożytni Rzymianie), dzięki której udało się uratować - czyli de facto wyciągnąć z łodzi i pontonów - około 100 tysięcy osób przeprawiających się z Tunezji do Włoch. Operacja trwała jednak tylko rok.
- Kroki podjęła również Unia Europejska - zaznacza dr Klaudia Gołębiowska, badaczka migracji z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - W tamtym czasie migracja do wybrzeży Lampedusy była spowodowana głównie Arabską Wiosną i wojną w Syrii. Unia Europejska podjęła wtedy bardzo dużo kosztownych działań. Opracowano program walki z przemytnikami ludzi, patrolowano Morze Śródziemne w ramach operacji Tryton, Posejdon czy Sophia. Uruchomiono programy przesiedleń, relokacji, fundusze powiernicze dla Afryki czy Syrii, na granicach zewnętrznych stworzono punkty rejestracyjne, tak zwane hotspoty. Oczywiście wszystkie te działania miały charakter doraźny, a największą ich kumulację mogliśmy obserwować w latach 2015 i 2016 - wylicza Gołębiowska.
Wracając jednak do bieżącego roku - stan faktyczny jest taki, że w Morzu Śródziemnym dalej giną ludzie. W lutym łódź z 200 osobami na pokładzie rozbiła się u wybrzeży włoskiej Kalabrii przez sztorm, zginęły 94 osoby, w tym 26 dzieci poniżej 12. roku życia.
W sierpniu czarne i zielone worki ze zwłokami znów pojawiły się na molo Favaloro. Łódź z 45 migrantami, w tym trójką dzieci, przewróciła się wtedy do góry dnem przez wysokie fale w okolicy Lampedusy. Z relacji trzech mężczyzn i jednej kobiety, którzy ocaleli, wynika, że wszyscy pozostali zginęli w wodzie.
- Od dziesięciu lat powtarzam: zapraszam wszystkich polityków do siebie. Zabrałbym ich na łódź i wypłynął na morze, na akcję, może w takich okolicznościach zrozumieliby, jak ważne jest podjęcie kolejnych działań. Zobaczyliby, że chodzi o istnienia ludzkie - mówi Vito Fiorino.
Vito już nie pływa. Nie czuje potrzeby
Codzienność Vita po 2013 roku mocno się zmieniła. Wtedy był rybakiem, dziś dzieli swoje życie między dwa adresy: dom na Lampedusie, gdzie prowadzi rodzinną lodziarnię, i ten w Sesto San Giovanni (pod Mediolanem). - Pod koniec października, kiedy tylko kończy się sezon letni, wracam na północ i zaczynam planować wyjazdy. Odwiedzam szkoły, stowarzyszenia i opowiadam moją historię. Zdarza się, że robię to po trzy, cztery razy dziennie, ale zupełnie mi to nie przeszkadza - zapewnia Vito. Spotkania z młodzieżą to obecnie sens jego życia. Czuje, że musi robić wszystko, by Europejczycy przestali biernie przyglądać się kolejnym śmierciom migrantów. W listopadzie, w ramach współpracy z Fundacją "Barka", odwiedził Poznań.
- Ja od zawsze pomagałem potrzebującym. Kiedy prowadziłem swój biznes na południu, zatrudniałem wielu obcokrajowców, mężczyzn z Egiptu. Ale tamta noc… ona mnie zmieniła. Po takim doświadczeniu zaczynasz rozumieć, że my wszyscy jesteśmy tacy sami - tłumaczy Fiorino.
Stara się to zobrazować. - Czasami marzę o tym, żebyśmy wszyscy stracili wzrok. Chciałbym, żebyśmy rozmawiali z inną osobą bez patrzenia na jej twarz, kolor skóry, nie wiedząc, skąd pochodzi. Nie mielibyśmy tego uczucia, które na samym początku rozmowy nas rozdziela, kogoś od nas oddala - wyjaśnia Vito.
- Dalej pływasz? - pytam.
- Obecnie prawie wcale. W tym roku wykąpałem się raz, dwa razy zabrałem na małą łódkę moje wnuki. Jak ci to wytłumaczyć…? Kiedy patrzę na moje morze, wciąż uważam, że jest piękne, jestem zakochany w Lampedusie i nie opuszczę jej aż do końca moich dni, ale kontakt z morzem to dla mnie ból. Nie czuję już nawet tej chęci przeciągnięcia ręki pod czystą wodą - mówi.
Ostatnia dekada przyniosła mu za to inną radość. Osoby, które uratował 3 października 2013 roku, do dzisiaj utrzymują z nim kontakt. Zanim przyjechał do Polski, odwiedził Holandię, Norwegię, Szwecję, bo tam dziś żyją. (Na 155 osób uratowanych po katastrofie w 2013 roku, tylko jedna została we Włoszech.) - Rozmawiam z nimi cały czas; pytają, co u mnie słychać. Korzystam z tłumacza internetowego. Jesteśmy prawie jak rodzina, i to całkiem spora - śmieje się. Niektórzy z mężczyzn mówią do niego "tato".
Skrzyżowanie dwóch światów
Trzy miesiące temu o Lampedusie znów zrobiło się głośno. Był wrzesień, sezon wakacyjny. Mała wyspa przeżyła oblężenie. Skrzyżowanie dwóch światów. Z jednej strony turyści odwiedzający rezerwat żółwi morskich, setki chętnych na "sunset boat trip with dolphin watching" i beztroskie spacery po promenadzie, a z drugiej - tysiące migrantów czekających do hotspotu w kolejkach, których nie dało się nie zauważyć.
13 września burmistrz Filippo Mannino ogłosił stan wyjątkowy, bo w pewnym momencie na wyspie przebywało więcej migrantów niż na co dzień żyje tam mieszkańców. Skąd ten nagły wzrost?
"W ostatnich miesiącach spadła liczba migrantów wypływających w morze z Libii, a ludzie wyruszający z brzegów tego kraju byli często ratowani przez statki organizacji pozarządowych, które poruszały się w pobliżu libijskich wybrzeży. Teraz obserwujemy, że obywatele Egiptu, Erytrei, Sudanu, przedostają się nie do Libii, a do Tunezji, a stamtąd do Europy. Teraz to właśnie Tunezja, tak bliska geograficznie Lampedusie, jest krajem z największą liczbą wypływających łodzi" - wskazuje w rozmowie z portalem fanpage.it Flavio Di Giacomo, rzecznik Międzynarodowej Organizacji do spraw Imigracji we Włoszech (OIM).
Włoskie media wskazują też, że wzmożony ruch na trasie Tunezja-Lampedusa mógł być spowodowany dobrymi warunkami pogodowymi, które nastąpiły po ciągu ulewnych i wietrznych dni.
W 24 godziny do brzegów Lampedusy dobiło 45 łodzi. W 48 godzin w hotspocie chciało zarejestrować się 7 tysięcy osób. Miejsce jest w stanie pomieścić tylko 450, więc migranci obozowali na nabrzeżach i na terenie portu. Brakowało wody i jedzenia. Ratownicy medyczni, policjanci i wolontariusze, nazywani w mediach "aniołami Lampedusy", opadali z sił, pracując kilkadziesiąt godzin bez przerwy. "Sytuacja jest apokaliptyczna" - ogłosił ksiądz Don Carmelo Rizzo w rozmowie z włoską agencją prasową Ansa. Na jednej z łodzi czekających w porcie zmarł noworodek, medykom nie udało się dotrzeć do niego na czas.
Wizyta liderek
Premier Giorgia Meloni, która od początku swoich rządów (październik 2022 roku) była zdeklarowaną przeciwniczką wpuszczania migrantów do Europy i ratowania ich przez statki organizacji pozarządowych, co zresztą było wcześniej jednym z filarów jej kampanii wyborczej, po kilku dobach milczenia obiecała rządową pomoc dla Lampedusy. Przekazała burmistrzowi 45 milionów euro, które ma przeznaczyć między innymi na unowocześnienie placówek recepcyjnych.
17 września Meloni przyjechała na wyspę w towarzystwie przewodniczącej Komisji Europejskiej. Wspólnie odwiedziły hotspot, porozmawiały chwilę z migrantami, zorganizowały konferencję prasową. Ursula von der Leyen zapowiedziała realizację specjalnego planu pomocy dla Lampedusy przygotowanego przez Brukselę, obiecała między innymi wsparcie w relokacji migrantów do różnych państw Unii Europejskiej, wzmocnienie ochrony granic na Morzu Śródziemnym przez Europejską Agencję Straży Granicznej i Przybrzeżnej "Frontex" oraz szybkie wdrożenie porozumienia UE z Tunezją. To z tego kraju dociera do Włoch najwięcej łodzi.
"Dziękujemy za spacerek" - ironizowali niektórzy mieszkańcy wyspy, nieprzekonani krótkimi odwiedzinami liderek i ich obietnicami pomocy, co cytował dziennik "La Stampa".
Pieniądze za wstrzymywanie łodzi i "włoskie Guantanamo"
Co zakłada pakt podpisany 16 lipca z Tunezją i dlaczego jest tak ważny dla głów europejskich państw? Unia zobowiązała się w nim do przekazania miliarda euro w zamian za wstrzymywanie łodzi przed nielegalnymi podróżami migrantów w stronę Europy.
Porozumienie budzi jednak kontrowersje: Tunezją rządzi prezydent Kais Saied, skrajny konserwatysta i dyktator, ktróy nagminnie łamie się prawa człowieka i ucisza opozycję. Nie wiadomo, na ile można wierzyć we współpracę zapowiadaną w lipcu. We wrześniu władze Tunezji odmówiły pozwolenia na przyjazd delegacji Parlamentu Europejskiego, nie podając żadnego uzasadnienia tej decyzji. A kiedy pod koniec września Komisja Europejska odblokowała przelew na 127 milionów euro, Tunezja go nie przyjęła. "Kwota jest sprzeczna z protokołem ustaleń podpisanym w lipcu" - tłumaczył prezydent Saied, który liczył na wyżej wspomniany miliard, a nie zaliczki.
- Wielu komentatorów wskazuje, że tak jak było w przypadku Turcji, tak teraz dla Tunezji presja migracyjna jest narzędziem negocjacyjnym. Przypomnijmy: prezydent Erdogan wielokrotnie szantażował Unię Europejską otwarciem bram tureckich z imigrantami do UE. Migranci są zatem instrumentem dyplomacji migracyjnej nie do końca demokratycznych reżimów. I to jest problem, to jest precedens, który w przyszłości może być wykorzystywany na różną skalę - ostrzega dr Klaudia Gołębiowska z UAM.
Komentuje też jeszcze jedno porozumienie zawarte w ostatnich tygodniach – to między Rzymem i Tiraną. Zakłada ono, że migranci płynący z Afryki do Włoch mieliby być odsyłani statkami do dwóch obozów w Albanii, gdzie najpierw mogliby się zarejestrować, a następnie czekać na rozpatrzenie wniosków azylowych. Jednorazowo w takim ośrodku miałyby przebywać 3 tysiące osób pilnowanych przez włoskich funkcjonariuszy.
- Outsourcing polityki azylowej, czy to jednego państwa, czy całej Unii Europejskiej, zawsze budzi kontrowersje. W perspektywie krótkofalowej jest narzędziem "odstraszającym" i redukuje skalę migracji, co potwierdzają statystki. Budzi jednak ogromne wątpliwości i zastrzeżenia z punktu widzenia poszanowania praw człowieka takich jak: godność, wolność, równość, sprawiedliwość, wolność osobista czy wolności od tortur i nieludzkiego traktowania - wylicza dr Gołębiowska.
Szef włoskiej prounijnej partii +Europa Riccardo Magi stwierdził, że pomysł wysyłania migrantów do Albanii to niebezpieczeństwo stworzenia "włoskiego Guantanamo", mając na myśli słynne więzienie administrowane przez Stany Zjednoczone, a znajdujące się na terenie Kuby, gdzie żołnierze dopuszczali się aktów przemocy wobec osadzonych. "To sprzeczne z międzynarodowymi standardami, kto niby będzie miał możliwość sprawdzenia, w jakich warunkach przetrzymuje się tam migrantów?" - pytał w listopadzie Magi z mównicy włoskiego parlamentu.
14 grudnia Trybunał Konstytucyjny Albanii ogłosił, że przez trzy miesiące będzie analizował tę umowę z Włochami, co oznacza, że na razie, przynajmniej do marca, nie wejdzie w życie.
"Musimy zmienić myślenie"
- Dlaczego my myślimy, że to zadziała? Te układy z Tunezją, Turcją, państwami, gdzie rządzą dyktatorzy, gdzie maltretuje się ludzi, to wszystko nie ma sensu - kwituje Pietro Bartolo, lekarz, który postanowił opowiedzieć o swoich pacjentach z Lampedusy całej Europie, więc w 2019 roku zawalczył o mandat posła do Parlamentu Europejskiego i zdobył go.
Teraz bierze udział w pracach nad paktem migracyjnym. - Jestem jednym z kontrsprawozdawców (czyli posłów do PE monitorujących prace z ramienia grupy politycznej innej niż ta, do której należy sprawozdawca prac - red.) wyznaczonych do pracy nad tym zagadnieniem, ale muszę pani przyznać, że martwią mnie kompromisy, które wypracowujemy. Według mnie wychodzimy z błędnego założenia. Dlaczego uważamy, że migranci powinni docierać do nas w ten nielegalny sposób? Musimy zmienić swoje myślenie - oświadcza.
"Mają swoje życie, godność, marzenia"
Bartolo to człowiek czynu. Jest jednym z tych ludzi, na których patrzymy i zastanawiamy się, skąd biorą tyle energii. Umawiam się z nim na rozmowę i nagle kontakt się urywa – europoseł ma napięty grafik pracy na sesji plenarnej w Strasburgu. W końcu udaje nam się zdzwonić. Obiecuję, że zajmę mu najwyżej 10 minut, ale to Pietro opowiada historię za historią i przez pół godziny tłumaczy, dlaczego z takim oddaniem walczy o to, by Europejczycy zobaczyli w migrantach drugiego człowieka.
- Nie lubię używać słów takich, jak "imigrant ekonomiczny", "uchodźca", "napływ". Mówię o nich "osoby", z krwi i kości, ja wiem, bo ich badałem, dotykałem. Oni mają swoje życie, swoją godność, marzenia - wylicza.
- Czy dalej jestem lekarzem? Nie, chyba że tutaj, w Brukseli, jakiś kolega poprosi mnie o przysługę, to chętnie pomagam - śmieje się. - Nie chcę wyjść z wprawy, bardzo szanuję ten zawód, bo lekarzem jest się całe życie. Nawet wolę, kiedy mówią do mnie "doktorze" niż "panie pośle" - dodaje.
Tłumaczy, że wyjechał do Brukseli, bo poczuł, że w kwestii migracji musi zrobić coś więcej niż tylko prowadzić przychodnię i udzielać wywiadów. Napisał dwie książki, pełne poruszających wspomnień i opisów ekstremalnych akcji ratunkowych prowadzonych na Lampedusie. - Mógłbym napisać ich dziesięć - przyznaje mi.
"Doktor Pietro Bartolo widział w swojej karierze więcej cierpienia i śmierci, niż ktokolwiek powinien doświadczyć" - napisało kiedyś o nim Amnesty International.
Tysiące historii i blizn
Pietro Bartolo urodził się 10 lutego 1956 roku na Lampedusie, przyszedł na świat w mało zamożnej rodzinie. Do ciężkiej pracy przyzwyczajał się od dziecka, kiedy jako nastolatek spędzał cztery miesiące rocznie na kutrze rybackim. Swoją ukochaną Ritę, żonę, poznał jeszcze w liceum, później razem studiowali medycynę w Katanii. Pietro jako jedyny z siedmiorga rodzeństwa miał szansę na wyższe wykształcenie, za co do dziś jest swoim rodzicom bardzo wdzięczny.
Przychodnię na wyspie prowadził przez ponad 25 lat, od 1991 roku. Od początku wiedział, komu pomaga, bo sam w wieku 16 lat wypadł z kutra do wody, w środku nocy, 60 kilometrów od brzegu. Człowiek stojący przy sterze cudem usłyszał jego wołanie i wciągnął na pokład. "Wymiotowałem słoną wodą, płakałem jak małe dziecko. (…) Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że ta noc odciśnie na mnie piętno, że cała moja egzystencja będzie już naznaczona przez to morze, które wyrzuca na brzeg ludzkie życia i ciała, że będę ich dotykał jako pierwszy" - pisze w książce "Lekarz z Lampedusy".
Każdy jego dyżur był jedną wielką niewiadomą.
"Kiedy łódź przybija do brzegu, nigdy nie wiesz, z czym będziesz musiał się zmierzyć, nie wiesz, która ze specjalizacji, których nie masz, będzie potrzebna".Pietro Bartolo, "Lekarz z Lampedusy"
Ludzie docierają mokrzy, zziębnięci. Ich ciała opowiadają to, co działo się z nimi przez ostatnie tygodnie, a nawet miesiące. Wielu z nich doświadczyło tortur w libijskich więzieniach - niebezpieczna przeprawa przez morze jest tylko ostatnim etapem ich długiej podróży, ucieczki z kraju, gdzie panuje głód, bieda i przemoc. Blizny po nacięciach, ślady po przypalanych papierosach. Kobiety w zaawansowanej ciąży, które ktoś okłamał, że jeśli urodzą dziecko we Włoszech, to będzie miało europejskie obywatelstwo. Wystraszone nastolatki, które proszą o zrobienie USG, bo boją się, że zaszły w ciążę po gwałcie. Albo takie, które pytają, czy jeszcze kiedyś będą mieć okres, bo dostały zastrzyk hormonalny, żeby w tę ciążę nie zachodzić.
Bartolo pamięta rozpacz mężczyzny, który płakał i krzyczał, że chce się zabić, bo kilka godzin wcześniej stracił w morzu 22 członków swojej rodziny. Pamięta Syryjczyka, który po tym, jak wywróciła się łódź, wziął pod swój sweter dziewięciomiesięczne dziecko, lewą ręką przytrzymywał żonę, a prawą trzyletniego syna. Był świetnym pływakiem, więc sądził, że da radę dopłynąć z wszystkimi na plecach do brzegu. Niestety, zabrakło mu sił i musiał puścić rękę synka. "Dręczyła go świadomość, że gdyby wytrzymał jeszcze kilka minut, udałoby się uratować całą rodzinę, bo na miejsce przybył helikopter" - pisał lekarz.
Przyjemne wrażenie ciepła
- Przez 30 lat osobiście przyjmowałem na brzeg i badałem ludzi. Wiem, co to przerażenie. Dokonywałem tysięcy inspekcji ciał. Widziałem "chorobę pontonową", tu na sali pewnie nie wszyscy państwo wiecie, o czym mówię - wyliczał Bartolo podczas swojego pierwszego przemówienia w Parlamencie Europejskim w 2019 roku.
"Choroba pontonowa" to rozległe poparzenia, które niszczą ciała migrantów. Kiedy wyruszają z Afryki, zabierają ze sobą kanistry pełne paliwa potrzebnego, aby dotrzeć do celu. Zbiorniki napełniane są w trakcie przeprawy, więc benzyna często się rozlewa. "Powoli łączy się ze słoną wodą. Na pontonach z reguły mężczyźni siedzą na napompowanych brzegach, kobiety zaś na środku, z dziećmi na rękach. Zabójczą mieszanką powoli nasiąkają ich ubrania, potem dociera do ciała. Początkowo daje przyjemne i pozornie krzepiące wrażenie ciepła, w rzeczywistości zaczyna zżerać skórę, powodując straszliwe poparzenia chemiczne" - opisuje Bartolo w książce. Pamięta grupę kobiet, które opatrywał w 2016 roku. Nigdy wcześniej nie widział takich poparzeń, "skóry przeżartej do mięsa".
Czy miał momenty słabości? Regularnie, a tamta akcja była jednym z nich.
Oddycham z trudem ze zmęczenia, mdli mnie, czuję ucisk w piersiach. Nie daję już rady. Zaczynam krzyczeć. Możesz próbować chować się w pancerzu, ale przyjdzie taki moment, w którym twoja dusza już nie wytrzyma. Jest jak na wojnie, na którą nie masz żadnego wpływu.Pietro Bartolo, "Lekarz z Lampedusy"
Wrażliwiec w grubej skórze
Bartolo działał przez lata, mimo wszystko. Jak maszyna. Normą były bezsenne noce, drzemki na noszach w karetce i nagłe alarmy. Trzeba biec, bo do portu dopłynął kolejny ponton. Siły dodawała mu bez wątpienia adrenalina, ale też momenty wzruszenia. Kiedy przywrócił akcję serca Kebrat po tragedii w 2013 roku, popłakał się ze szczęścia. Jego współpracownicy zrobili mu niespodziankę i zaprosili kobietę w 2020 roku do Brukseli. "Nie płaczę, ale tylko dlatego, że powstrzymuję łzy" - powiedział wtedy dziennikarzom. To Włoch o twardej skórze i miękkim sercu.
- Nigdy nie przyzwyczaiłem się do widoku cierpienia, umierających kobiet, dzieci. Nie da się. Jak masz przywyknąć do widoku śmierci miesięcznego, dwumiesięcznego dziecka? - zadaje mi retoryczne pytanie i załamuje mu się głos.
Losem tych najmłodszych przejmuje się szczególnie. Jest jak ten kochany dziadek, który ukradkiem wciska maluchom cukierki do kieszeni. Niejednokrotnie zostawał po dyżurach w ośrodku, żeby bawić się z dziećmi migrantów. Organizował im niespodzianki, kartony słodyczy i pluszaków, które wysyłały mu dzieci z włoskich szkół. Przyznaje, że jest impulsywny i niejednokrotnie chciał adoptować chłopców i dziewczynki, których rodzice zginęli w morzu. Powstrzymywała go żona, ostoja spokoju.
Wszedł w nocy do polskiego lasu
Po tylu latach, przez które obserwował cierpienia całych rodzin przybyszów spoza Europy, nie wyobraża sobie, żeby podejście do polityki migracyjnej w UE się nie zmieniło. - 30 lat eksperymentujemy, my nadal nie rozumiemy, że nie tędy droga. Nie możemy stawiać przed tymi ludźmi murów, drutów kolczastych, zawracać ich tam, skąd przybyli. Oni nie mogą przedostawać się do naszych krajów w ten sposób. Powinni docierać na nasz kontynent bezpiecznymi kanałami, korytarzami humanitarnymi, na spokojnie, wyposażeni w dokumenty. Fenomen migracji to nie "nagły przypadek", a kwestia strukturalna - uważa Pietro Bartolo.
- W każdy weekend odwiedzam inną szkołę we Włoszech czy w Europie, spotykam się z uczniami i studentami i staram się obalać te kłamstwa, które daliśmy sobie wmówić, te słowa nakręcające spiralę nienawiści. Przy każdej kampanii wyborczej politycy mówią o "inwazji", na pewno pani słyszała… Jaka inwazja? 150 tysięcy osób rocznie to inwazja? Przy okazji wojny Rosji z Ukrainą do Unii przedostały się miliony uchodźców, daliśmy im na wejściu status uchodźcy, mieszkania, jedzenie, leki. Nic strasznego się nie stało - mówi lekarz.
- Jeśli ich wpuściliśmy, to dlaczego nie możemy przyjąć też tych, którzy do nas przypływają? A co z tymi, którzy marzną w lesie? - pyta.
- Byłem u was w Polsce. Wchodziłem nocą ukradkiem między ciemne drzewa, żeby dotrzeć do tych biednych ludzi. Spotkałem ciężko pobitą kobietę, dzięki polskim wolontariuszom udało nam się wspólnie przetransportować ją do szpitala - opisuje. Wyraża też ogromną wdzięczność dla wszystkich, którzy narażając się na zatrzymanie przez służby, pomagali uchodźcom: - Polacy zapalali zielone latarnie, żeby dać znak, że ich dom jest schronieniem. Wspaniałe, wzruszające.
Powtarza wielokrotnie, że Europa powinna zrozumieć, że musi zacząć działać w odwrotny sposób. Nie zamykać się, nie zawracać łodzi. W ubiegłym roku niemiecka agencja prasowa DPA poinformowała o istnieniu raportu europejskiej organizacji OLAF [The European Anti-Fraud Office; Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych], która przez kilka miesięcy tropiła nadużycia Frontexu. OLAF wykazała, że funkcjonariusze Frontexu mieli odepchnąć na Morze Egejskie ponad 900 osób ubiegających się o azyl, a ich przełożeni - tuszować te działania. Szef Frontexu Fabrice Leggeri po ujawnieniu tych informacji podał się do dymisji.
- My tych ludzi, migrantów, potrzebujemy, choć to słowo jest nie do końca na miejscu. Lepiej powiedzieć: oni nam mogą pomóc. Europejscy przedsiębiorcy skarżą się na brak siły roboczej, mamy niż demograficzny. Jak utrzymamy naszą gospodarkę? Migracji się nie zwalcza, migracją się zarządza - podsumowuje Pietro Bartolo.
Prawo morza
Czas mija, politycy podpisują porozumienia, zrywają je, debatują nad paktami. A w Morzu Śródziemnym dalej giną ludzie. Jak podaje Międzynarodowa Organizacja do spraw Imigracji, od 2014 roku do dziś w jego wodach zmarło i zaginęło ponad 28 tysięcy migrantów i uchodźców. O tylu wiadomo.
Do brzegów Lampedusy wciąż dobijają łodzie. Nie dalej jak cztery tygodnie temu dwóch rybaków, ojciec i syn, zauważyło grupę rozbitków w wodzie przy północnym cyplu Muro Vecchio. "Zaalarmowali straż przybrzeżną, wyłowiono 43 osoby. Nie udało się uratować życia dwuletniej dziewczynki, która zmarła na łodzi strażników" - podała agencja Ansa.
- Są prawa narodowe, międzynarodowe i jest prawo morza. To nie jest prawo pisane, choć można powiedzieć, że mamy je zapisane w DNA. Kto żyje nad morzem, ten wie, że nie zostawia się tonącego człowieka samego, nawet jeśli grożą ci za to jakieś konsekwencje. I to doskonale widać na przykładzie mieszkańców naszej wyspy - mówi Bartolo.
Czy jest szansa, że migranci zrezygnują z morskiego szlaku Afryka-Europa i przestaną się narażać na tak niebezpieczną przeprawę? - pytam dr Klaudię Gołębiowską.
- Nic na ten moment na to nie wskazuje. Dopóki nie ustaną pierwotne przyczyny migracji, takie jak konflikty zbrojne i prześladowania, dopóki międzynarodowe siatki przemytników nie zostaną rozbite, możemy nadal spodziewać się kryzysów humanitarnych na granicach lądowych i morskich Unii Europejskiej - stwierdza badaczka.
Ludzie z Lampedusy będą dalej obserwować morze. I zakasywać rękawy, gdy przyjdzie dobra pogoda.
***
Ten poniedziałek, 18 grudnia, jest Międzynarodowym Dniem Migrantów.
Autorka/Autor: Wanda Woźniak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Sergi Camara