Alaksandr Łukaszenka coraz ostrzej wypowiada się pod adresem Kijowa i ostrzega, że w ewentualnym konflikcie zbrojnym Ukrainy z Rosją jego kraj stanie "wiadomo po czyjej stronie". A jeszcze do niedawna białoruski przywódca zapewniał Ukraińców, że ze strony Białorusi nie będą mieli "żadnych problemów". Stosunki z Kijowem nazywał "bliskimi i partnerskimi".
Mychajło ma 57 lat, mieszka w obwodzie żytomierskim w północnej części Ukrainy. Pracuje w jednym z miejscowych zakładów, ma dwoje dzieci. Kiedy w kwietniu 2014 roku wybuchła wojna z prorosyjskimi separatystami w Donbasie, zaczął się zastanawiać, dokąd uciekać z rodziną. Jednym z miejsc, które brał pod uwagę, była Białoruś. – Blisko, dość łatwy język, ewentualnie rosyjski, gdybym miał problemy z nauką białoruskiego. Pewnie nie miałbym też większych problemów ze znalezieniem pracy – mówi.
Alaksandra Łukaszenkę uważał wówczas za dobrego przywódcę i gospodarza, który sprawnie rządzi swoim krajem. Tak było prawie osiem lat temu. Jak jest teraz? – Teraz nie jestem pewien, czy wybrałbym Białoruś na miejsce ucieczki i zamieszkania. Łukaszenka otwarcie stanął po stronie Rosji, a Putin może zaatakować nas w każdej chwili – stwierdza Mychajło.
Pierwsze i ostatnie spotkanie
Obwód żytomierski graniczy z Białorusią. W październiku 2019 roku właśnie w Żytomierzu Alaksandr Łukaszenka i prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski spotkali się po raz pierwszy i, jak się okazało później, ostatni. Na stronie białoruskiego przywódcy podano wówczas, że "prezydent Ukrainy przyjechał na lotnisko, by osobiście przywitać Łukaszenkę". "Po przylocie, przy trapie samolotu, dziewczyny w ukraińskich strojach ludowych podały białoruskiemu przywódcy chleb i sól. Prezydenci serdecznie się przywitali i pojechali na rozmowy jednym samochodem" – poinformowały służby Łukaszenki. Jeszcze wtedy, w Żytomierzu, przekonywał on Ukraińców, że ze strony Białorusi nie będą mieli "żadnych problemów".
- Zapewniam: nigdy nie mieliście problemów pochodzących z terytorium Białorusi i nigdy ich nie będziecie mieli. Zawsze będziemy waszymi najlepszymi, najbardziej godnymi zaufania zwolennikami i partnerami. I jeśli rząd Ukrainy będzie chciał utrzymywać z nami bliskie braterskie stosunki, odpowiemy tym samym – twierdził wówczas Łukaszenka. Prognozował jednocześnie, że "przyjaźń Białorusi i Ukrainy z pewnością znajdzie się pod silną presją zewnętrzną".
W Żytomierzu odbywało się forum regionów Białorusi i Ukrainy, rozmowy dotyczyły między innymi zacieśniania współpracy gospodarczej. A ta dla Kijowa i Mińska wciąż jest niezwykle ważna. Ukraina jest drugim najważniejszym partnerem handlowym Białorusi (pod względem importu towarów). Wartość eksportu z Ukrainy na Białoruś w ostatnich latach wynosiła około półtora miliarda dolarów. Import na Ukrainę z Białorusi – ponad trzy miliardy. Mińsk sprzedaje Kijowowi głównie produkty naftowe (benzynę, olej napędowy i bitum), nawozy potasowe, a także maszyny rolnicze.
Ludzie "Wagnera" w Mińsku
Pierwszy zgrzyt w obustronnych stosunkach nastąpił kilka miesięcy po spotkaniu Łukaszenki z Zełenskim. Sytuacja była dość nietypowa i dotyczyła najemników z Grupy Wagnera, rosyjskiej prywatnej firmy wojskowej, która płaci ochotnikom za udział w konfliktach zbrojnych.
Ukraińskie służby specjalne opracowały wówczas operację, jej celem miało być zatrzymanie 28 wagnerowców, którzy brali udział w akcjach przeciwko Ukrainie, walcząc między innymi po stronie prorosyjskich separatystów w Donbasie. W grupie tych osób - jak podejrzewał wówczas ukraiński wywiad - mogło być dwóch podejrzanych o możliwy udział w zestrzeleniu pasażerskiego samolotu malezyjskich linii lotniczych MH17 nad obwodem donieckim w lipcu 2014 roku.
Najemnicy – zgodnie z planem - zostali "zwabieni" przez ukraińskie służby na Białoruś. Z Mińska mieli odlecieć do Stambułu, a stamtąd - do Wenezueli, gdzie rzekomo miała na nich czekać dobrze płatna praca przy ochronie odwiertów naftowych. W rzeczywistości samolot miał wylądować na Ukrainie. Dzień przed odlotem, 29 lipca 2020 roku, najemnicy zostali nieoczekiwanie zatrzymani przez białoruskie służby i odesłani do Rosji. Zełenski twierdził wówczas, że w rozmowie z nim Łukaszenka obiecał, że przekaże ich stronie ukraińskiej.
Łukaszenka tłumaczył wtedy, że "wezwał szefów białoruskich służb specjalnych i zaapelował do Ukrainy i Rosji o wysłanie prokuratorów w tej sprawie, ale tamci nie przybyli do Mińska". – Wtedy poprosiłem syna, który pracuje jako doradca do spraw bezpieczeństwa, aby przeprosił te osoby (zatrzymanych najemników - red.) i zapytał, dokąd chcą jechać. Powiedzieli: "Chcemy jechać do Rosji". No to pojechali – mówił białoruski przywódca.
Po wyborach
Kilka dni po tym wydarzeniu na Białorusi odbyły się wybory prezydenckie. Ubiegający się o piątą reelekcję Łukaszenka – według oficjalnych wyników – otrzymał ponad 80 procent poparcia. Jego rywalkę, kandydatkę opozycji Swiatłanę Cichanouską, miało poprzeć jedynie 10 procent głosujących. Wyników głosowania nie uznała zarówno białoruska opozycja, jak i tysiące Białorusinów, którzy zaczęli masowo wychodzić na ulice. Wyborów nie uznały także państwa i organizacje zachodnie. Do ich grona dołączyła Ukraina, a niektóre media w Kijowie przestały nazywać Łukaszenkę prezydentem.
Władze w Mińsku w odpowiedzi na akcje protestacyjne odpowiedziały represjami. Protesty były tłumione, a ich uczestnicy trafiali do aresztów. Przeciwnicy Łukaszenki zaczęli szukać bezpiecznego schronienia, wielu z nich uciekło do sąsiedniej Ukrainy. Opowiadali tamtejszym dziennikarzom, że "wynajęte, choćby nawet skromne, mieszkanie w Kijowie jest lepsze niż areszt przy ulicy Akreścina w Mińsku". Niektórzy Białorusini traktowali Ukrainę jako "punkt tymczasowy", a później wyjeżdżali na Litwę, Łotwę lub do Polski.
Kiedy Unia Europejska wprowadziła sankcje przeciwko reżimowi w Mińsku, władze w Kijowie zrobiły to samo. Restrykcje objęły kilkudziesięciu białoruskich urzędników, którym zakazano wjazdu do kraju. Łukaszenki na liście jednak nie było.
Dwa tygodnie po wyborach, w rozmowie z dziennikarzami telewizji Euronews, Zełenski powiedział, że "gdyby był na miejscu białoruskiego przywódcy, za miesiąc przeprowadziłby nowe, uczciwe wybory". A Łukaszenka zaczął otwarcie krytykować Ukrainę, wymieniając ją wśród innych "nieprzyjaznych krajów". Oznajmił między innymi, że przez ukraińskie granice docierają na Białoruś "tony broni". Stwierdzenie to padło po zatrzymaniu grupy aktywistów, których białoruski przywódca nazwał "terrorystami" i oskarżył o to, że "szykowali ataki w całym kraju, do których sprowadzili dużo broni z zagranicy".
Po przymusowym lądowaniu Ryanaira
Odrębnym epizodem w obustronnych stosunkach było przymusowe lądowanie w Mińsku samolotu Ryanair w maju zeszłego roku. Maszyna leciała z Aten do Wilna. Na jej pokładzie przebywał bloger i współtwórca opozycyjnego kanału Nexta Raman Pratasiewicz, który zaraz po wylądowaniu został aresztowany. Działania władz w Mińsku, które poderwały w powietrze myśliwiec, by zawrócić samolot, skrytykowało wiele krajów, które wstrzymały także loty swoich przewoźników przez terytorium Białorusi z obawy o bezpieczeństwo pasażerów.
Kijów postąpił podobnie. Mychajło Podolak, doradca szefa biura Wołodymyra Zełenskiego, nazwał przymusowe lądowanie Ryanaira "przejawem terroryzmu na szczeblu państwowym".
Ambasada Białorusi w odpowiedzi wysłała notę protestacyjną do ukraińskiego MSZ, przypominając o incydencie z października 2016 roku, kiedy samolot linii Belavia, lecący z Kijowa do Mińska, został zawrócony na kijowskie lotnisko Żulany.
Ukraińskie służby podały wówczas, że zawróciły samolot z powodu "zagrożenia bezpieczeństwa narodowego". Chodziło o jednego z pasażerów, podejrzewanego o współpracę z Rosjanami. Miał na ich polecenie destabilizować sytuację na Ukrainie. Belavia podała, że ukraiński dyspozytor "groził wysłaniem myśliwca". Ostatecznie operacja służb zakończyła się niczym, mężczyzna nie został zatrzymany, a strona ukraińska pokryła koszty jego następnego lotu do Mińska.
Czyj jest Krym?
Kiedy w 2014 roku Rosja zaanektowała ukraiński Krym, deklaracje Łukaszenki były niejednoznaczne. Raz mówił, że "Krym jest częścią Rosji", innym razem utrzymywał, że "w jego obecności Krym został uznany za terytorium Ukrainy".
Jak dotąd, mimo sojuszniczych relacji z Moskwą, Mińsk unikał oficjalnego, udokumentowanego potwierdzenia aneksji ukraińskiego półwyspu. Nie było oświadczenia MSZ w tej sprawie, Łukaszenka nie podpisał odpowiedniego dekretu, również parlament białoruski nie zajmował się tą kwestią.
Sprawa Krymu stwarza Łukaszence "szersze pole manewru", może ją wykorzystywać do własnych celów. W listopadzie zeszłego roku w rozmowie z szefem państwowej agencji Rossija Siegodnia Dmitrijem Kisielowem, uważanym za czołowego propagandystę Kremla, białoruski przywódca stwierdził, że "po referendum (nieuznanym przez wspólnotę międzynarodową - red.) Krym stał się de iure rosyjski". A nieco wcześniej oficjalnie złożył życzenia mieszkańcom zaanektowanego półwyspu z okazji rosyjskiego Dnia Jedności Narodowej obchodzonego 4 listopada.
Jaki przyświecał temu cel? Niezależni eksperci w Mińsku uznali, że Łukaszenka chce ewidentnie "dobić jakiegoś targu, coś ugrać". Gdyby uznał okupację Krymu, bardzo zyskałby w oczach Kremla. Władze w Kijowie ostrzegły, że "doprowadziłoby to do nieodwracalnych skutków dla ukraińsko-białoruskich stosunków". Jaka byłaby ewentualna odpowiedź? Zdaniem analityka ukraińskiej fundacji Demokratyczne Inicjatywy im. Kuczeriwa Petra Burkowskiego, oprócz wprowadzenia sankcji Kijów mógłby oficjalnie oświadczyć, że "nie uznaje decyzji przywódcy Białorusi i zająć oficjalne stanowisko, że obecną prezydent tego kraju jest Swiatłana Cichanouska".
- Byłaby to silna odpowiedź dyplomatyczna, umożliwiająca włączenie różnych mechanizmów, w szczególności w ramach OBWE, ONZ i Unii Europejskiej i dotycząca podjęcia działania na rzecz uznania rządu Białorusi na uchodźstwie. Ukraina mogłaby zapewnić platformę dla działań tego rządu – stwierdził Burkowski.
Sankcje uderzyłyby jednak w obydwie strony. W przypadku zerwania stosunków gospodarczych z Białorusią Ukraina mogłaby zastąpić prawie wszystkie importowane towary dostawami z innych krajów, co jednak doprowadziłoby do znacznego wzrostu cen.
Dla Białorusi Ukraina nie jest niezastąpionym partnerem, a Mińsk mógłby sprzedawać swoje towary Rosji. Konsekwencją tego byłoby jednak osłabienie suwerenności Białorusi, która stałaby się jeszcze bardziej uzależniona od Moskwy. Jak twierdzą eksperci w Kijowie, dla Mińska utrata ukraińskiego rynku produktów naftowych byłaby bardzo bolesna. Rosja ma dość własnego paliwa, a Unia Europejska zakazała tranzytu i importu produktów naftowych z Białorusi.
Popularniejszy od Angeli Merkel
Łukaszenka cieszył się wysokim poparciem Ukraińców przez szereg lat. Jeszcze w 2019 roku był na czele sondaży dotyczących poparcia dla przywódców innych krajów. W badaniach, przeprowadzonych przez kijowską grupę socjologiczną Rating w listopadzie tamtego roku, z wynikiem 66 procent głosów Łukaszenka był bardziej popularny od ówczesnej kanclerz Niemiec Angeli Merkel (60 procent), prezydenta Polski Andrzeja Dudy (48 procent) czy prezydenta Francji Emmanuela Macrona (39 procent). Prezydenta Rosji Władimira Putina pozytywnie oceniało w tym czasie zaledwie 15 procent badanych Ukraińców.
Według Kijowskiego Międzynarodowego Instytutu Socjologii (KMIS) pozytywny stosunek Ukraińców do przywódcy sąsiedniego państwa utrzymywał się do ostatnich wyborów prezydenckich w tym kraju, później opinie zaczęły się zmieniać. We wrześniu 2020 roku w sondażu KMIS ponad 45 procent ankietowanych poparło protestujących przeciwników Łukaszenki, a poparcie dla niego oscylowało powyżej 31 procent, głównie na wschodzie i południu Ukrainy. Rok później w sondażu grupy Rating 59 procent Ukraińców miało do Łukaszenki stosunek negatywny.
Ukraińcy – jak twierdzą socjolodzy w Kijowie - żywili sympatię do Łukaszenki, ponieważ mieli przekonanie, że jest dobrym przywódcą. Szacunek dla niego spadł po doniesieniach, że stosuje represje wobec swoich przeciwników, wywołał kryzys migracyjny w pobliżu granic Unii Europejskiej, a także otwarcie popiera agresywną politykę Rosji wobec Ukrainy.
Ostry ton pod adresem Kijowa
Niespotkane jak dotąd napięcie w stosunkach między obydwoma państwami utrzymuje się od kilku miesięcy, odkąd Rosja zgromadziła przy granicach z Ukrainą ponad sto tysięcy swoich żołnierzy, i - według doniesień zachodnich wywiadów - może w każdej chwili przypuścić inwazję na Ukrainę. Liczba rosyjskich żołnierzy na terytorium Białorusi - według szacunków NATO - sięga co najmniej trzydziestu tysięcy. Oficjalnym powodem przerzutu sił rosyjskich do tego kraju są odbywające się w lutym ćwiczenia Związkowa Stanowczość-2022.
Łukaszenka coraz ostrzej wypowiada się pod adresem Kijowa, otwarcie stając po stronie Rosji. - Oni (Ukraińcy - przyp. red.) doskonale rozumieją, że jeśli wywołają wojnę w Donbasie lub gdzieś na granicy z Rosją, Białoruś nie pozostanie obojętna. I jest oczywiste, po której stanie stronie – mówił Łukaszenka w listopadzie zeszłego roku.
W lutym tego roku w rozmowie z prokremlowskim dziennikarzem Władimirem Sołowiowem białoruski przywódca ponownie oznajmił, że "Mińsk i Moskwa udzielą wspólnej odpowiedzi, jeśli Kijów zaatakuje Donbas". Powiedział również, że "armia białoruska zachowa się tak samo jak rosyjska". Padło też obraźliwe stwierdzenie, że "Ukraina nie będzie walczyć przeciwko Białorusi, bo jej walka zakończyłaby się po trzech-czterech dniach". Łukaszenka krytycznie wypowiadał się też o Zełenskim, mówiąc, że jest "amorficzny i bez kręgosłupa", "nie podejmuje samodzielnych decyzji i jest popychany przez Zachód do wojny".
Padają groźby także w kontekście gospodarczym. Łukaszenka ostrzegł, że jeśli konflikt między Kijowem a Moskwą zaostrzy się, Białoruś odetnie Ukrainie dostawy paliwa i energii elektrycznej.
Obecna ostra retoryka Łukaszenki zdecydowanie różni się od jego stanowiska sprzed kilku lat, kiedy występował jako pośrednik w pokojowym uregulowaniu konfliktu zbrojnego w Donbasie, podejmując w Mińsku przywódców państw tak zwanego formatu normandzkiego - prezydenta Rosji Władimira Putina, ówczesnego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenkę, byłą kanclerz Niemiec Angelę Merkel i byłego prezydenta Francji François Hollande'a.
Kierunek białoruski
Czy Ukrainie rzeczywiście grozi atak Rosji z kierunku białoruskiego? Znany kijowski politolog Wołodymyr Fesenko zastrzega, że "wołałby mówić o potencjalnych zagrożeniach, a nie o istniejących".
- Na Białorusi co roku odbywają się zakrojone na szeroką skalę rosyjskie ćwiczenia wojskowe. Wtedy rzeczywiście pojawia się potencjalne ryzyko. Kiedyś manewry były przeprowadzane jesienią. Teraz, po raz pierwszy, zostały zaplanowane zimą i odbędą się w kontekście znacznego wzrostu zagrożeń militarnych ze strony Rosji oraz wysiłków dyplomatycznych podejmowanych przez Stany Zjednoczone i NATO. To Rosja jest głównym źródłem zagrożeń dla Ukrainy – stwierdza Fesenko.
Szef kijowskiego Centrum Badań Politycznych podkreśla przy tym, że "kryzys polityczny na Białorusi i aktywne negocjacje między Alaksandrem Łukaszenką a Władimirem Putinem w sprawie Państwa Związkowego Rosji i Białorusi zwiększają ryzyko zaangażowania Białorusi w konflikt z Ukrainą". W szczególności – jak dodaje analityk - w ubiegłym roku istniało duże zagrożenie, że Łukaszenka może sprowokować kryzys migracyjny także na granicy z Ukrainą. Dlatego Kijów wzmocnił przy granicy z tym krajem jednostki Straży Granicznej i Gwardii Narodowej.
- Jeśli jednak Rosja zechce zaatakować Ukrainę od północy (w kierunku Kijowa), może to zrobić ze swojego terytorium. Z punktu widzenia logistyki wojskowej różnica jest nieznaczna. Należy również pamiętać, że Rosja może atakować Ukrainę z różnych kierunków – na wschodzie, w Donbasie i w kierunku Charkowa, na południu, od Krymu i Morza Czarnego – wymienia Fesenko.
Dopytywany, czy Łukaszenka będzie walczyć przeciwko Ukraińcom, jeśli rzeczywiście dojdzie do rosyjskiej inwazji na Ukrainę, odpowiada: - Jest to możliwe, ale raczej czysto symbolicznie. Bardziej prawdopodobne jest to, że Łukaszenka poczeka na rozwój wydarzeń i dopiero wtedy podejmie decyzję. Jeśli dostrzeże jakiekolwiek problemy z inwazją, nie przyłączy się do niej.
40 kilometrów do Czernihowa
Z Białorusią graniczy także obwód czernihowski. 60-letnia Wałentyna, z wykształcenia pedagog, mówi, że od kilku tygodni Czernihów "żyje w stałym napięciu, a wszyscy rozmawiają prawie wyłącznie o możliwej rosyjskiej inwazji". Stacjonujące na Białorusi wojska rosyjskie znajdują się w odległości zaledwie 40 kilometrów od miasta.
– Boimy się prowokacji, które mogą zostać wykorzystane jako pretekst do ataku. Niedawno były doniesienia o zaminowanych szkołach. Aktywniejsi zapisują się do oddziałów obrony terytorialnej, są prowadzone rozmowy o schronach, ale nie są one jeszcze przygotowane do użycia – opowiada Wałentyna.
Pytana o Łukaszenkę nie ma wątpliwości, że jest "absolutnie po stronie Putina". Niektórzy z Czernihowa chcą uciekać. – Ja jednak postanowiłam, że nigdzie się nie wybieram – mówi z całą stanowczością.
Autorka/Autor: Tatiana Serwetnyk
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: president.gov.by