Kraj Kwitnącej Wiśni usycha zamiast rozkwitać - kolejny rok z rzędu rodzi się tam rekordowo mało dzieci. Demografowie nie mają złudzeń - dziś Japończyków jest nieco ponad 126 milionów, ale w 2060 roku będzie ich już o jedną trzecią mniej. Będzie, bo co czwarty Japończyk przed czterdziestką deklaruje, że nigdy nie uprawiał seksu.
Japonia ma problem. I choć nie boryka się z nim sama – podobny depopulacyjny trend obserwuje się też we Włoszech, Hiszpanii czy Korei Południowej – to właśnie Kraj Kwitnącej Wiśni od lat pozostaje na szczycie rankingu najszybciej starzejących się społeczeństw. Do tego, między innymi za sprawą głośnego reportażu BBC, do Japonii przylgnęła łatka "sexless country", czyli "kraju bez seksu". Czy to jakaś narodowa awersja do fizycznej miłości czy zakładania rodziny? Powodów rosnącej samotności i bezdzietności jest wiele.
"Pracujemy po godzinach tak często, że nie mamy kiedy poznać drugiej połówki", "młodzież nie ma czasu na związki, bo bardzo dużo się uczy", "coraz więcej mamy ‘roślinożernych’ mężczyzn, nie pociągają mnie" – mówią mi Japończycy, których zapytałam, dlaczego ich rodacy rezygnują ze związków i seksu. A z rodziny? "W Japonii jest problem z dostępem do przedszkoli", "kobieta nie może wrócić do pracy po urodzeniu dziecka", "edukacja jest po prostu zbyt droga" – wyliczali.
A japońscy badacze biją na alarm: w tym tempie do końca wieku będzie nas o połowę mniej.
Pod koniec grudnia japoński rząd poinformował, że w 2020 roku urodziło się najmniej dzieci od przeszło stu lat – tylko 845 tysięcy (7,3 dziecka na tysiąc Japończyków, w 1950 roku współczynnik ten wynosił 26,8!). Pandemia COVID-19 tylko pogorszyła statystyki. Późną wiosną 2020 roku odnotowano tylko nieco ponad 60 tysięcy ciąż, znacznie mniej niż w poprzednich latach.
Ale nie tylko ciąż i dzieci jest mniej. W kraju, który słynie z erotycznych drzeworytów, wyuzdanej pornografii, automatów, w których można kupić zużyte kobiece majtki, czy love hoteli z pokojami na godziny do uprawiania miłości, coraz mniej jest Japończyków, którzy w ogóle byliby zainteresowani seksem czy związkami.
Liczby nie kłamią
Eksperci ds. zdrowia publicznego z Uniwersytetu w Tokio przez 28 lat przyglądali się życiu seksualnemu swoich rodaków. Opublikowany pod koniec 2020 roku raport obejmował dane za lata 1987-2015 i dotyczył kilkunastu tysięcy heteroseksualnych kobiet i mężczyzn. Wnioski z raportu szybko obiegły świat: nic dziwnego, że dzietność spada, jeśli coraz więcej osób w ogóle rezygnuje ze współżycia.
W 2015 roku 24,56 procent kobiet w wieku od 18 do 39 lat zadeklarowało, że nigdy nie uprawiało seksu. To wzrost o niemal 3 punkty procentowe w stosunku do roku 1992, z którym porównano dane. Podobny trend zauważono wśród mężczyzn – w tej samej grupie wiekowej jako prawiczki zadeklarowało się 25,8 proc. pytanych. To wzrost o niemal 6 punktów proc. Dla porównania - jak podaje pismo BMC Public Health - w Australii, Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii jest tylko od 1 do 5 procent osób około trzydziestki, które nie przeszły jeszcze inicjacji seksualnej.
Japońskie media nazwały spadek zainteresowania współżyciem "syndromem celibatu" (jap. sekkusu shinai shōkōgun). Termin zyskał na popularności po głośnym reportażu dziennika "The Guardian" z 2013 roku, który jako jeden z pierwszych szerzej przyjrzał się powodom wzrastającej liczby japońskich singli – ich problemom z intymnością, wzrastającej fascynacji cyfrowym światem, nierównościom płciowym w miejscu pracy.
To, że problem jest palący, wskazywał już wcześniej (w 2011 roku) japoński Narodowy Instytut Badań Ludności i Bezpieczeństwa Społecznego. Po przebadaniu 10 tysięcy Japończyków, okazało się, że 61 proc. nieżonatych mężczyzn i 49 proc. niezamężnych kobiet "nie jest w żadnej romantycznej relacji" (to o 10 punktów proc. więcej niż rok wcześniej) .
Z kolei w 2013 roku Japan Family Planning Association (JPFA) podało, że niemal połowa kobiet w wieku 16-24 lata "nie jest zainteresowana kontaktami seksualnymi". Tak samo odpowiedziała ponad jedna czwarta badanych mężczyzn.
"Roślinożerni" mężczyźni
- W Japonii coraz ciężej znaleźć miłość. Z mojej kobiecej perspektywy japońscy mężczyźni zrobili się zbyt dziewczęcy, nie pociągają mnie. W Japonii byłam tylko na kilku randkach – przyznaje Miho Takano, 26-letnia pracowniczka IT, która przeprowadziła się niedawno do Łodzi. Swojego obecnego partnera poznała podczas podróży do Pragi, mają nadzieję niedługo się zaręczyć.
- Nie mamy czasu na poznawanie partnerów – opowiada Ayaka Suzuki, która w Polsce mieszka od czterech lat. Po polsku mówi niemal biegle, tutaj chodzi też na randki, a w Japonii, przyznaje, zdarzało się jej to rzadko. - Wobec tego braku czasu coraz popularniejsze są aplikacje do randkowania, ale tam można stworzyć fałszywy obraz siebie. Na japońskich forach coraz częściej widzę wpisy: "poszłam na randkę z aplikacji, a okazało się, że mój wybranek jest żonaty". Taki brak zaufania może skutecznie zniechęcać – dodaje.
- Wydaje mi się, że Japończycy coraz częściej tracą pewność siebie w rozmowie z kobietami, nie zagadują. A Japonki rzadko kiedy zaczynają rozmowę, co utrudnia poznawanie się – opowiada Kana Sawaguchi, która od 15 lat mieszka we Wrocławiu, gdzie prowadzi japońską restaurację. Partnera i ojca swojego dziecka znalazła w Polsce. - No i niektórzy Japończycy uważają, że związek to po prostu strata czasu i wolą skupiać się na swoim hobby lub pracy – stwierdza.
I na ten fenomen Japonia znalazła termin. Młodych mężczyzn, którzy nie poszukują związków i miłości, nie chodzą na randki lub boją się poznawać partnerki, a również tych zbyt dziewczęcych, gładkich i uładzonych, którzy nie stawiają czoła presji związanej z "byciem mężczyzną", nazwano "roślinożernymi". I wcale nie chodzi tu o dietę.
Ci "mięsożerni" to "zdobywcy", którzy od romansu nie stronią. - Zakładając, że związki heteroseksualne są najczęstszą drogą do zakładania rodziny, to postępująca "roślinożerność" młodych dorosłych przyczynia się do niskiego wskaźnika urodzeń w Japonii – stwierdzają autorzy wspomnianego wcześniej badania z Uniwersytetu w Tokio. - Jeśli duża liczba osób żyje bez intymnych związków, to może mieć to wpływ na zdrowie publiczne – dodają.
Ale nie wszyscy zgadzają się, że "syndrom celibatu" czy "roślinożerność" to w Japonii powszechny problem. Amerykański dziennikarz Dylan Matthews z "The Washington Post" zarzucił "Guardianowi" i innym zachodnim mediom, że w poszukiwaniu sensacji "wybierają dane wyrwane z kontekstu". Podobny zarzut usłyszała BBC, gdy w 2017 roku w internecie szeroko krytykowano jej reportaż "Sexless in Japan", w którym utrzymywano, jakoby 43 procent Japończyków w wieku 18 do 34 lat nigdy nie uprawiało seksu. Liczby były prawdziwe, ale nie dotyczyły ogółu społeczeństwa – chodziło tylko o grupę osób, które nie były w związku małżeńskim. To spora różnica, bo jak wynika z tokijskiego badania, niemal połowa Japończyków w tej grupie wiekowej jest po ślubie. Łatka "sexless" jednak została, a nieprawdziwą statystykę do dziś powiela ogromna liczba mediów.
Z tezą, że Japończycy jako naród od seksu stronią, nie zgodzili się też niektórzy moi rozmówcy, choć są w przeważającej mniejszości. I są to mężczyźni. Daisuke ma 47 lat, urodził się i wychował w Japonii. Twierdzi, że o miłość w jego kraju nie jest trudno, a on sam chodził często na randki. A 38-letni lekarz z Tokio (prosił o niepodawanie jego imienia) mówi wprost: "Japonki prosto wyrwać, nie chcą być dziewicami". I dodaje, że "nie w seksie jest problem". Japończycy po prostu coraz częściej nie chcą mieć dzieci, bo ich na to nie stać.
Love hotele, 100 000 plus i rządowy Tinder
Japoński rząd z niepokojem przygląda się statystykom, nazywając opisany trend wprost "kryzysem narodowym". W styczniu tego roku rządzący ogłosili nowy plan walki ze spadającą dzietnością w Tokio: będą rozdawali po 100 tys. jenów (ok. 3500 zł) za każde urodzone w stolicy dziecko. Świeżo upieczeni rodzice nie dostaną jednak gotówki, a jedynie wirtualny kredyt, który będzie można wydać np. na pieluszki. Japońscy internauci pomysł "100 000 plus” wyśmiali, wskazując, że taka kwota w Tokio to kropla w morzu potrzeb.
Poza tym obecny rząd Yoshihide Sugi zachęca świeżo upieczonych ojców do brania tacierzyńskiego i proponuje pokrycie części kosztów leczenia niepłodności przez ubezpieczenie zdrowotne.
W grudniu 2020 roku internet obiegła inna rewelacja: rząd inwestuje w system sztucznej inteligencji, który będzie dobierał Japończyków w pary. Tym, którzy chcieliby spróbować swoich sił w relacji, ale boją się zagadać, będzie mógł pomagać komputer. Choć nie podano zbyt wielu szczegółów, to sztuczna inteligencja miałaby brać pod uwagę czynniki takie jak zarobki, wykształcenie, zainteresowania czy poglądy, a następnie na tej podstawie dobierać idealne połączenia, działając niczym "match" w popularnej aplikacji randkowej Tinder. Jak podaje agencja AFP, na program przeznaczono niemało, bo ponad dwa miliardy jenów (ok. 70,6 mln złotych). - Mamy nadzieję, że to rozwiązanie pomoże przeciwdziałać spadkowi urodzeń – powiedział AFP japoński pracownik rządowy.
Pomysł dofinansowania takiego systemu nie wziął się z powietrza. Od kilkunastu lat wśród tej części młodych Japończyków, którzy chcieliby poznać drugą połówkę, popularne są konkatsu party, czyli "imprezy-polowanie na małżonka". - Specjalne agencje organizują przyjęcia w hotelach czy restauracjach, na których można poznać partnera – wyjaśnia dr hab. Iwona Kordzińska-Nawrocka z Katedry Japonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. - Na takich imprezach spotyka się od kilkudziesięciu do kilkuset osób, trochę przypomina to blind date, czyli randkę w ciemno. Uczestnicy mają kilka minut na rozmowę ze sobą, a potem firma lub komputer oceniają, które osoby najlepiej do siebie pasują. I podobno z takich przyjęć rodzi się całkiem dużo związków – dodaje.
Ale "upolowanie" małżonka nie gwarantuje udanego życia seksualnego. Ani tego, że ze związku urodzi się dziecko. Według danych Japan Family Planning Association (JFPA) z 2018 roku ponad połowa małżonków (52 proc.) zadeklarowała, że nigdy lub prawie wcale nie sypia ze swoim mężem lub żoną. Pary po ślubie mają raczej inne zajęcia – w tym samym badaniu 90 proc. z nich odpowiedziało, że najczęściej "jadają codziennie wspólną kolację".
- W Japonii zawsze rozdzielano miłość i małżeństwo – wyjaśnia dr Kordzińska-Nawrocka. – Do końca XIX wieku Japonia była krajem, gdzie warstwy wyższe uprawiały poligamię, mąż mógł mieć kilka żon. W okresie Meiji, czyli po 1868 roku, Japonia zaczęła otwierać się na świat i zachwyciła się wzorcami chrześcijańskimi, które zaczęła naśladować. A jeśli chodzi o relacje, to katolicyzm jest raczej rygorystyczny. I monogamiczny. Wcześniej, małżeństwo w Japonii to był kontrakt, umowa zawarta pomiędzy rodzinami. Od małżonków wymagano dostosowania się do woli głowy rodu, zarabiania na dzieci, utrzymywania domu czy przekazywania majątku. Miłości szukało się poza małżeństwem, kojarzono ją raczej z rozrywką, zabawą – kontynuuje.
Rozrywki i zabawy Japończycy mogą dziś szukać w słynnych love hotelach, czyli hotelach z pokojami na godziny dla par. Od 1968 roku w całym kraju pojawiło się ich ponad 30 tysięcy, w samej stolicy znajdziemy kilkaset. Działają legalnie, nie powodują żadnego zgorszenia. Obsługa jest zautomatyzowana, kluczyk często pobiera się z maszyny. A tematyczne pokoje, które pomogą spełnić każdą fantazję – od średniowiecznych zamków, przez szkolną klasę czy szpital, po wnętrza wypełnione wizerunkiem Hello Kitty – przyciągają miliony Japończyków rocznie.
Ale to wciąż zbyt mało, by poprawić alarmującą statystykę.
To za mało (i za drogo)
Bo zamiast kolorowych pokoi do uprawiania miłości, systemów wspieranych sztuczną inteligencją czy towarzyskich imprez, potencjalni rodzice oczekują od rządu zgoła innego wsparcia. - Znalezienie miejsca w żłobku w dużych miastach takich jak Tokio czy Osaka jest prawie niemożliwe. Rodzice aplikują w wiele miejsc, często z dala od domu. W dużym mieście ciężko też o nianię, bo tradycyjnie to rolą matki jest opieka nad dzieckiem – wyjaśnia Miho. - Rząd coś tam robi, trochę się stara, ale to za mało – dodaje.
Nie dość, że jest ich mało, to żłobki (hoikuen) i przedszkola (yochien) w Japonii są w większości płatne – zaznacza Kana. - Co więcej, do przedszkola możesz oddać dziecko tylko na cztery czy pięć godzin, co uniemożliwia podjęcie przez matkę pracy zawodowej – dodaje. Administracja Shinzo Abego chciała ten proces ułatwić i w październiku 2019 roku wprowadziła darmowe przedszkola dla dzieci od 3. do 5. roku życia, ale jak wynika z rządowych danych z kwietnia 2020 roku, na liście oczekujących pozostaje kilkanaście tysięcy dzieci.
Moje rozmówczynie przyznały, że wydaje im się, iż w Polsce prościej założyć rodzinę. Ayaka od kilku lat pracuje w łódzkim przedszkolu. Zapytana, czy uważa, że polski rząd wspiera rodziny, odpowiada twierdząco i bez problemu wymienia po kolei wszystkie rodzicielskie benefity: 500 plus, zasiłki dla samotnych matek czy dzieci z orzeczeniem o niepełnosprawności.
Ale to, że tego w Japonii nie znajdziemy, nie oznacza, że Polskim mamom to wystarcza. Angielskie przysłowie głosi przecież, że "trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada".
Moje japońskie rozmówczynie wskazują też na bezpłatne studia w Polsce. I choć szkoły podstawowe i licea są w Japonii darmowe, to rodzice muszą często ponosić wiele dodatkowych kosztów, od kupna mundurków po odpłatne zajęcia dodatkowe. Za dalsze wykształcenie trzeba już słono płacić.
Za semestr w publicznej uczelni trzeba zapłacić około 10 tysięcy złotych, a kwota ta nie obejmuje wielu dodatkowych kosztów, które muszą ponosić studenci, lub częściej, ich rodzice. Prywatne szkoły są jeszcze droższe. - Jeśli ktoś chce iść na studia medyczne, to za sześć lat studiów zapłaci nawet 18 milionów jenów (640 tys. złotych) – wylicza Kana. Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. Mimo tych trudności wyższe wykształcenie zdobywa ponad połowa Japończyków. Jeszcze.
Słowa Kany potwierdzają rządowe dane. Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej podaje, że średnia miesięczna pensja wynosiła w 2019 roku 264 tysiące jenów (ok. 9300 zł). Portal Tsunagu Local, który zajmuje się opisywaniem życia w Japonii szacuje, że przeciętny Japończyk poniżej trzydziestki wydaje na życie miesięcznie nieco ponad połowę swojej pensji. Dla singla to starczy, ale z utrzymaniem żony i dziecka za te same pieniądze może być już gorzej. - Kupno mieszkania dla rodziny kosztuje, poród kosztuje, wychowanie dziecka kosztuje. Jeśli nie masz sporych oszczędności, to nie masz co liczyć na zapewnienie swoim dzieciom dobrej edukacji – skarży się Miho.
Rodzicom zapewne byłoby prościej utrzymać rodzinę, gdyby oboje na nią zarabiali. - Niestety w Japonii kobieta nadal musi wybrać: rodzina czy kariera – zaznacza dr Kordzińska-Nawrocka.
Przykład idzie z góry
Według Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Komunikacji, w 2019 roku kobiety stanowiły 44,4 proc. japońskiej siły roboczej. Odsetek ten spada z roku na rok.
Tamtejsze Biuro ds. Równości Płci podało, że w 2019 roku do pracy po płatnym urlopie macierzyńskim (trwającym w Japonii 14 tygodni) wróciło tylko 53 procent kobiet. A po powrocie nierzadko panie nie mogą liczyć na stałe zatrudnienie, jak i cały etat. Pracują najczęściej za niewielkie wynagrodzenie. Taki los spotyka tylko 21,7 proc. mężczyzn.
W 2018 roku dyrektorami było w Japonii jedynie 11,2 proc. kobiet, a szefami w prywatnych korporacjach – 18,3 proc. Do tego Japonia jest na niechlubnym drugim miejscu, jeśli chodzi o największy wage gap, czyli stopień nierówności w płacach dla kobiet i mężczyzn wśród 37 krajów z listy OECD. Kraj Kwitnącej Wiśni nie ma się czym chwalić – kobiety zarabiają o 23,5 proc. mniej niż mężczyźni.
Nie lepiej jest w japońskim parlamencie; w niższej Izbie Reprezentantów (jedna z dwóch izb) zasiada 9,9 proc. kobiet. Premier Yoshihide Suga wręczył tekę ministra zaledwie dwóm kobietom. Jego poprzednik mianował trzy.
- Daleko nam do równości płci, japońskie społeczeństwo jest wciąż zdominowane przez mężczyzn. Byłoby lepiej, gdyby kobiety mogły pełnić więcej ważnych funkcji – przyznaje Kana.
"Przykład idzie z góry" – pisze w swojej książce "Kwiaty w pudełku" Karolina Bednarz. I wymienia: w 2007 roku Hakuo Yanagisawa, minister zdrowia, pracy i opieki społecznej nazwał kobiety "maszynami do rodzenia dzieci" oraz uznał, że "powinny postarać się wyprodukować więcej dzieci na głowę". Autorka wspomina też wypowiedź byłego premiera Japonii Yoshiro Moriego, który w 2003 roku powiedział, że kobiety, które nie urodzą dzieci, nie powinny dostawać emerytury. "Należy się ona wyłącznie tym, które urodzą i wychowają potomstwo, a nie tym, które starzeją się, żyjąc samolubnie i wychwalając wolność" – czytamy. Yoshiro Mori zrezygnował zresztą na początku lutego z funkcji przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Igrzysk Olimpijskich w Tokio po kolejnym seksistowskim skandalu. Tym razem zasłynął ze stwierdzenia, że "kobiety mówią zbyt dużo na spotkaniach".
Jeden z moich rozmówców, lekarz z Tokio, podziela takie stanowisko. Zapytany, czy pozycja kobiety w Japonii utrudnia jej robienie kariery, zaprzeczył. - Tylko garstka japońskich kobiet chce ciężko pracować i awansować. Kobiety po prostu nie pracują wystarczająco ciężko – stwierdził.
W kraju, który słynie ze "śmierci z przepracowania", długich nadgodzin i wygórowanych oczekiwań, nie ma miejsca na taryfę ulgową. Nawet gdy jesteś matką. - Bo co zrobić, kiedy dziecko się rozchoruje? Przecież nie zadzwonisz, że nie przyjdziesz do pracy – opowiada Miho. Więc albo pracujesz albo, mając dziecko, nie.
Ale i to powoli się zmienia. Rekordowa liczba Japończyków (61 proc.) stwierdziła w badaniu z 2020 roku, że "kobiety powinny wracać do pracy po urlopie macierzyńskim". Niemal 60 proc. sprzeciwia się też modelowi, w którym to mężczyzna zarabia, a kobieta opiekuje się w domu dziećmi.
Mama w kimonie
- Wychowanie dziecka to niejedyne szczęście kobiety – stwierdza Moe, szerzej znana jako Kimono Mom. I udowadnia to na swoim kanale na YouTube: jej filmy przyciągnęły już ponad 700 tysięcy subskrybentów.
Ramen, hot pot, takoyaki czy oden – Moe pokazuje setkom tysięcy swoich oglądających, jak w domowych warunkach przygotować tradycyjne japońskie potrawy. Wszystko to robi ubrana w piękne kimona, z włosami upiętymi w nienaganny kok. To nawyk z przeszłości, bowiem Moe to była gejsza. Choć "mama w kimonie" przyciąga wiele spojrzeń, to największą gwiazdą kanału wydaje się być Sutan, dwuletnia córka youtuberki. Komentarze nie pozostawiają wątpliwości: oglądający uwielbiają dziewczynkę. Swój zawodowy sukces - zarabia krocie na reklamach na YouTube - Moe może łączyć z wychowaniem córki.
Dodatkowo Moe może liczyć na wsparcie swojego męża, Moto. - Wszystkie domowe obowiązki dzielimy po połowie – wyjaśnia. To jednak rzadkość.
Według danych CARF za 2020 rok, choć japońskie kobiety straciły przez COVID-19 blisko 10 proc. swoich przychodów, to coraz większa akceptacja pracy zdalnej może być dla nich ogromną szansą. Mogą - jak Moe - dzielić pracę z opieką nad dzieckiem w domu.
Kimono Mom: - YouTube to dużo pracy, wszystko robię sama, nagrywam, montuję. Ale dzięki pracy z domu nie muszę wysyłać swojego dziecka do żadnej placówki, mogę rozwijać się bez wyrzeczeń.
Strach przed dorosłością
Za rosnącą samotność i brak zainteresowania współżyciem w Japonii wini się często postępującą digitalizację. Media informują przecież częściej o ślubach z postaciami z anime czy gumowymi lalkami do seksu niż o żłobkach, przedszkolach i patriarchalizmie. Zjawisko to w Japonii istnieje, ale dotyczy promila społeczeństwa.
W 2018 roku światowe media rozpisywały się o Akihiko Kondo, który wziął ślub z awatarem – cyfrową piosenkarką Hatsune Miku. Gwiazda występuje na scenie jako hologram.
Hologramową dziewczynę można też kupić sobie w słoiku. Dziewczęca postać ma być życiowym kompanem – budzić swojego wybranka każdego dnia, opowiadać mu o pogodzie, zapalić światło, zanim ten wróci do domu. To taka Alexa, tylko bardziej uczłowieczona. - To takie pójście na łatwiznę – komentuje dr Kordzińska-Nawrocka. - Taką dziewczynę można stworzyć dokładnie według swoich upodobań. Nie narzeka, nie kłóci się, nie ma wymagań, zawsze jest tak samo miła i uśmiechnięta. To może być odpowiedź na rodzaj strachu przed dorosłością, która w Japonii nie jest zbyt prosta – dodaje.
I choć nie brakuje doniesień o Japończykach mieszkających z gumowymi lalkami, o hikikomori, czyli "pustelnikach", którzy przez lata nie wychodzą z zacisza swoich domów, i o "roślinożernych" mężczyznach, to prawdziwy problem rosnącej samotności nie kryje się w ogromnych oczach postaci z mang czy anime. Wina za to, że współczynnik dzietności spada, leży raczej po stronie systemowej dyskryminacji płciowej, wyśrubowanych do granic absurdu oczekiwań społecznych i braku pomocy ze strony państwa.
Autorka/Autor: Antonina Długosińska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Ilustracja: Antonina Długosińska