Gdyby doszło do ataku, syryjscy piloci armii Baszara el-Asada prawdopodobnie nie zdążyliby się nawet zastanowić nad tym, skąd nadeszła śmierć. Dwa Su-24 w piątkowe popołudnie były śledzone łącznie przez prawie pół godziny przez amerykańskie F-22 i - jak twierdzą piloci koalicji dokonującej w Syrii nalotów na pozycje dżihadystów - ich zachowanie nie zostało zauważone przez Syryjczyków.
Wydaje się to niemożliwe, ale od prawie dwóch lat, gdy koalicja przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu prowadzi wojnę, organizując naloty w Syrii i Iraku, przewodzący jej Amerykanie dopiero w piątek 19 sierpnia po raz pierwszy znaleźli się w sytuacji, w której musieli decydować, czy zestrzelić myśliwce armii Asada.
700 metrów od Syryjczyków
Maszyny podejrzewane o zbombardowanie w ostatnich dniach jednej ze wsi w regionie, w którym przebywają doradcy Pentagonu współpracujący z Kurdami, pojawiły się w piątkowe popołudnie nad tym samym fragmentem terenu i - jak twierdzi dowództwo Amerykańskich Sił Powietrznych - ich piloci to, że żyją, zawdzięczają tylko pilotom Waszyngtonu. W przypadku ataku Syryjczycy nie wiedzieliby nawet, co w nich uderzyło.
Amerykanie nie prowadzą w Syrii wojny z reżimem Asada i Rosjanami, z tymi ostatnimi przynajmniej na papierze wymieniając się informacjami na temat lotów w regionie, by uniknąć sytuacji takich jak ta piątkowa.
Gdy jednak tego dnia dwa patrolujące region myśliwce piątej generacji F-22 dostały sygnał o pojawieniu się niedaleko Syryjczyków, zapytani o ich obecność w pobliżu strefy lotów kontrolowanej przez Amerykanów Rosjanie powiedzieli, że nie znają położenia maszyn Asada w regionie. W tej sytuacji Amerykanie, od kilku dni patrolujący 24 godziny na dobę przestrzeń wokół bliżej nieokreślonego miejsca w Syrii, w którym ich doradcy współpracują z Kurdami, mieli sami zdecydować o tym, czy zaatakują Syryjczyków.
Ze sztabu koalicji w Katarze przyszło potwierdzenie zgody na atak, w przypadku, w którym piloci F-22 uznają, że Su-24 stanowią zagrożenie dla cywilów (nie tylko Amerykanów) na ziemi.
Jak wynika z relacji obu Amerykanów przebywających wtedy za sterami maszyn - rozmawiał z nimi dziennik "USA Today" - udało im się zbliżyć do syryjskich myśliwców, które pojawiły się nad regionem w odstępie 15 minut. Najpierw pierwsza, a potem druga z maszyn była śledzone przez F-22 "z odległości poniżej 700 metrów". Amerykanie musieli podlecieć tak blisko, by sprawdzić uzbrojenie Syryjczyków. Jak podkreślili jednak obaj piloci - dokonali tego w całkowicie bezpieczny dla siebie sposób, bo wydaje się, że ich adwersarze nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że są śledzeni.
Jeden z Amerykanów - major Sił Powietrznych - podkreślił, że wykonał "trzy pełne okrążenia" za pierwszą z maszyn, aż do momentu, w którym śledzony pilot zdecydował o opuszczeniu przestrzeni powietrznej w regionie. Potem pojawił się drugi i wtedy jego kolega z patrolu przejął obowiązki.
Dowództwo operacji w Katarze podkreśliło w rozmowie z "USA Today", że piloci F-22 są tak przeszkoleni, że bez problemu stosują taktykę pozwalającą im na korzystanie z technologii stealth umożliwiającej ukrywanie się przed wrogami.
Dowództwo w Katarze dodało też, że po piątkowym incydencie - pierwszym oficjalnie opisanym tego typu na niebie nad Syrią - Amerykanie zmienią taktykę. Ich F-22 następnym razem pokażą się Syryjczykom w całej okazałości i dadzą sygnał do odwrotu, nie czekając na to, aż ci polecą na tereny, którymi Pentagon się nie interesuje.
Autor: adso\mtom / Źródło: USA Today
Źródło zdjęcia głównego: USAF