Amerykańscy komandosi SEALs - elitarni żołnierze do najtrudniejszych zadań, zamienieni w herosów współczesnej Ameryki przez filmy, telewizję, książki i gry komputerowe. Wśród nich jest jeszcze bardziej elitarna grupa - Zespół Szósty. Jego działania są objęte ścisłą tajemnicą, jednak za sprawą nowych doniesień ta elita elit amerykańskich sił specjalnych znalazła się w ogniu krytyki. Jej członkom zarzuca się między innymi nieuprawnione zabijanie cywilów, masakrowanie zwłok i dobijanie rannych.
Lawinę oskarżeń spowodował amerykański dziennikarz śledczy Matthew Cole, który przez 2,5 roku prowadził dochodzenie w sprawie metod działania członków Zespołu Szóstego. Miał w tym czasie rozmawiać z kilkunastoma byłymi członkami oddziału, którzy mieli mu opowiedzieć o brutalnych praktykach komandosów. Efekty swojej pracy opublikował w artykule na portalu "The Intercept", który specjalizuje się w dziennikarstwie śledczym.
Komentarza nie będzie
Wojsko nie odniosło się do oskarżeń zawartych w artykule, ponieważ tradycyjnie nie komentuje niczego, co wiąże się z działalnością Zespołu Szóstego. - Nie bierzemy udziału w (dyskusjach), ani nie wspieramy, publicznych dyskusji na temat informacji tajnych, ponieważ to naraża na niebezpieczeństwo naszych żołnierzy, ich rodziny i przyszłe operacje - oznajmił rzecznik Morskich Działań Specjalnych, oddziału US Navy, któremu podlegają komandosi SEALs (skrót od "Zespoły Wodno-Powietrzno-Lądowe", który po angielsku oznacza też "foki"). Wojskowy zapewnił jedynie, że wszyscy żołnierze SEALs "muszą stosować się do Prawa Wojny i zasad prowadzenia operacji wojskowych". Amerykańskie władze zapewne nie powiedzą nic więcej. Cała działalność Zespołu Szóstego jest ściśle tajna. Nie wiadomo nawet, ilu służy w nim komandosów. Znana jest jedynie jego ogólna historia, przeznaczenie i operacje, w których brał udział. Tak jak wiele amerykańskich oddziałów specjalnych ma on korzenie w zakończonej katastrofą próbie siłowego uwolnienia zakładników z amerykańskiej ambasady w Teheranie w 1980 roku. Fiasko operacji Eagle Claw tak ośmieszyło wojsko USA, że gruntownie przeorganizowano całą sferę sił specjalnych i stworzono nowe oddziały oraz dowództwa. Flota USA stwierdziła wtedy, że potrzebuje stałej, profesjonalnej jednostki zdolnej do przeprowadzania takich operacji i ogólnie do działań antyterrorystycznych. Postanowiono stworzyć ją w ramach już istniejących oddziałów komandosów-płetwonurków SEALs, rekrutując ich wybranych członków. Pod koniec 1980 roku oddział był gotowy do działania. Dla przykrywki nadano mu nazwę Zespół Szósty, ukrywając się w ten sposób w szeregu innych Zespołów SEALs, których było wówczas kilkanaście. Formalnie w 1987 roku Zespół Szósty rozwiązano, a jego członkowie trafili do "Naval Special Warfare Development Group", czyli DEVGRU, co można swobodnie tłumaczyć na "Specjalną Morską Jednostkę Rozwoju Działań Bojowych". Przeznaczenie oddziału się jednak nie zmieniło, a stara nazwa nadal jest powszechnie stosowana. Celem oddziały było i jest wykonywanie najtrudniejszych operacji specjalnych.
Skryta w cieniu elita
Szczegóły rekrutacji, szkolenia, organizacji czy uzbrojenia DEVGRU są tajne. Wiadomo jedynie ogólnie, że do oddziału mogą aplikować członkowie SEALs mający już doświadczenie bojowe i wykazujący się dużą odpornością psychiczną. Wysoko cenione są też dodatkowe umiejętności językowe i aktorskie, bo komandosi Zespołu Szóstego czasem mają operować pod przykryciem, wtapiając się w tłum cywilów. Sam proces rekrutacji i późniejszego szkolenia ma być bardzo intensywny. Pierwszy dowódca i twórca Zespołu Szóstego, komandor Richard Marcinko, twierdził we wspomnieniach i wywiadach, że na początku jego żołnierze mieli większy przydział amunicji do treningu niż cały kilkusettysięczny Korpus Piechoty Morskiej. Fundusze i środki miały być "nieograniczone". Nie wiadomo, czy jest tak nadal, ale prawdopodobnie tak. Na swoje najbardziej elitarne jednostki specjalne większość państw nie szczędzi środków. W doborze sprzętu komandosi mają mieć daleko idącą swobodę. Na ujawnianych zdjęciach nie przypominają regularnego wojska. Nadrzędnym celem jest skuteczność, a przestrzeganie regulaminów ma charakter drugorzędny. Wojskowa dyscyplina i dryl są bardzo złagodzone. Jak twierdzi Matthew Cole, w efekcie doprowadziło to do szeregu nieprawidłowości na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. W swoim artykule Cole koncentruje się na udziale Zespołu Szóstego w wojnie w Afganistanie.
Nakręcająca się spirala brutalności
Do pierwszego poważnego incydentu miało dojść w pierwszych miesiącach amerykańskiej interwencji na początku 2002 roku. Cole twierdzi, że opowiedział mu o tym jeden z komandosów, którzy brali udział w misji. Dwa śmigłowce CH-47 Chinook wyładowane kilkudziesięcioma komandosami miały zatrzymać konwój samochodów, rzekomo pełen bojówkarzy Al-Kaidy próbujących uciekać do Pakistanu. Zanim jednak komandosi mogli to zrobić osobiście, strzelcy helikopterów poszatkowali pojazdy ogniem karabinów maszynowych. Na ziemi okazało się, że wszyscy zabici to cywile - liczna rodzina jadąca na wesele. Jeden z komandosów miał postrzelić próbującego uciekać mężczyznę, a potem go dobić i na dodatek zmasakrować jego zwłoki, wielokrotnie kopiąc głowę. Jak twierdzi Cole, cała sprawa została zatuszowana. Brutalne czyny komandosa miały zostać usprawiedliwione tym, że kilkadziesiąt godzin wcześniej podczas akcji zginął jego kolega, którego ciało zostało zmasakrowane przez talibów. Bojówkarze mieli próbować odciąć Amerykaninowi głowę. Te wydarzenia miały zacząć nakręcającą się spiralę brutalności. Jak twierdzi Cole, działo się to na zasadzie odwetu. Każdy kolejny brutalny akt prowadził do kolejnego. Komandosi mieli dobijać rannych czy zabijać nawet wtedy, kiedy dowództwo kazało sprowadzić jeńców. Częste miało stać się okaleczanie i profanowanie zwłok. Powołując się na innego anonimowego członka Zespołu Szóstego, Cole relacjonuje, iż strzelec wyborowy, już po zabiciu w zasadzce kilkunastu talibów, strzelał raz po raz w nogę jednego z nich, bo ta "tak fajnie podskakiwała". Niektórzy komandosi mieli też zacząć zbierać trofea - na przykład skalpować zabitych wrogów, zasłaniając się "zbieraniem DNA do identyfikacji", choć do tego wystarczy mały fragment skóry a nie całe jej płaty.
Skażone dowództwo
Tego rodzaju akty nie są niczym zupełnie niespotykanym na wojnach, gdzie brutalność i śmierć stają się czymś codziennym, odciskając piętno na psychice żołnierzy. W normalnych warunkach dowódcy powinni ukracać takie zachowania. Cole twierdzi jednak, że przełożeni często ignorowali doniesienia o nieprawidłowościach i sprawy tuszowano. Dziennikarz miał się dowiedzieć od jednego ze swoich informatorów, że w 2007 roku dowództwo Grupy Niebieskiej (Zespół Szósty tworzy kilka grup oznaczonych kolorami) zaczytywało się w uprzednio mało znanej książce sensacyjnej "Devil's Guard", która zyskała wielką popularność wśród żołnierzy amerykańskich w Afganistanie i Iraku. Opisuje ona fikcyjne losy byłego oficera SS, którzy po wojnie przyłączył się do francuskiego Legionu Cudzoziemskiego i podczas wojny w Indochinach stosował brutalne metody pacyfikacji komunistycznego ruchu oporu rodem z frontu wschodniego. - Ci idioci przeczytali tą książkę i uwierzyli w to, co było tam napisane - twierdzi informator Cole'a. Kiedy w 2007 roku pojechali do Afganistanu na kolejną turę, sfrustrowani ciągnącą się od sześciu lat walką z partyzantką i kolejnymi zabitymi kolegami, mieli być przekonani, że to, co przeczytali w książce, będzie sposobem rozwiązania ich problemów. - Terroryzować talibów tak długo, aż się poddadzą. W rzeczywistości to jedynie wzmacniało opór - twierdzi informator. To właśnie w 2007 roku powszechna miała stać się makabryczna metoda "znakowania" ofiar Zespołu Szóstego. Komandosi mieli z małej odległości i pod odpowiednim kątem strzelać w czoło zabitych oraz rannych, powodując rozerwanie czaszki i powstanie głębokiej rany odsłaniającej mózg. Jak twierdzi Cole, tak zostały "naznaczone" między innymi zwłoki przywódcy Al-Kaidy, Osamy bin Ladena. To z tego powodu zdjęcia jego ciała miały zostać utajnione. Charakterystyczna rana miała być zbyt drastycznym widokiem dla opinii publicznej, a nie dało się jej nie pokazać, bo zaczynała się na środku czoła.
Głos byłego wojskowego
- Większość członków SEALs nie popełniało takich okropieństw, jednak problem był stały i nawracający. Jak uparty wirus - miał powiedzieć dziennikarzowi jeden z jego informatorów. Po incydencie z konwojem i zmasakrowaniem zwłok przez jednego komandosa, 35 członków jego Grupy miało się zebrać i przedyskutować incydent. - W końcu 35 facetów pokiwało głowami i stwierdziło, że tacy nie jesteśmy. Strzelamy do nich i z tym nie mamy problemu, ale potem idziemy dalej. Chodziło o honor i Vic Hyder [komandos, który miał masakrować zwłoki - red.] go w sposób oczywisty zbrukał. Masakrowanie nie jest częścią gry - miał powiedzieć dziennikarzowi jeden z jego rozmówców. Nie wiadomo, czy po publikacji artykułu dowództwo Zespołu Szóstego podejmie jakieś kroki. Jeśli tak, to najpewniej pozostaną one tajne. Sprawa odbiła się jednak echem w amerykańskich mediach, również tych specjalistycznych. Odniósł się do niej między innymi Jack Murphy, były komandos US Army a obecnie komentator i ekspert publikujący między innymi na portalu sofrep.com skupiającym się na siłach specjalnych USA. "Redakcja SOFREP nie może niezależnie zweryfikować każdego zarzutu postawionego w tym artykule, jednak wiele naszych źródeł było w stanie potwierdzić, że operatorzy Zespołu Szóstego popełnili tyle zbrodni wojennych, że w praktyce można je określić jako standardową metodę działania tego oddziału" - napisał Murphy. "Nikt nie był bardziej sceptycznie nastawiony do takich rewelacji niż ja, ponieważ było to drastycznie odmienne od tego, co sam znałem ze służby w siłach specjalnych. Jednak przez lata słyszałem o zbrodniach wojennych popełnianych przez tą jednostkę. Zarówno tych opisanych w artykule 'The Intercept', jak i wielu innych, które są znacznie bardziej makabryczne" - dodał publicysta.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US Navy