Plac Tiananmen zwany również placem Niebiańskiego Spokoju to miejsce, które było świadkiem jednych z najważniejszych wydarzeń współczesnej historii Chin. O jednym z nich, protestach z 1989 roku, partia chce jednak zapomnieć. Komuniści robią co mogą, żeby wymazać z historii tragiczne wydarzenia, w których zginęło nawet 10 tysięcy osób. Pamięć o masakrze podtrzymują jednak chińscy dysydenci. Dziennikarzowi TVN24 BiS Hubertowi Kijkowi udało się dotrzeć do jednego z nich, Wei Jingshenga nazywanego "chińskim Wałęsą".
Koniec lat 80. ubiegłego wieku dla świata oznaczał wielkie zmiany. W Europie Wschodniej zaczęły upadać rządy komunistyczne, w Berlinie obalono mur, który symbolicznie dzielił naród niemiecki, a Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich przestawał istnieć. Stary porządek upadał.
W tym samym czasie pękło też coś w chińskim społeczeństwie. Państwo Środka pogrążało się w chaosie gospodarczym, w kraju szalała korupcja i nepotyzm. Niezadowolenie społeczne rosło. O swoją przyszłość zaczęli bać się młodzi ludzie. Wyszli na ulice na początku kwietnia 1989 roku, tuż po śmierci Hu Yaobanga, byłego szefa Chińskiej Partii Komunistycznej, a jednocześnie polityka, który był zwolennikiem reform i liberalizacji życia społecznego. Po pięciu latach rządów, w 1987 roku, utracił stanowisko, bo beton partyjny widział w nim zagrożenie. Nazywali go „liberalnym mięczakiem”. Yaobang jednak stał się idolem młodzieży i po jego śmierci, dla uczczenia jego pamięci, studenci zaczęli organizować serię pokojowych demonstracji. - W 1989 roku Chińczycy zaczęli domagać się wolności i demokracji. Cały naród miał dość komunizmu, ludzie nie byli zadowoleni z autorytarnych rządów partii. Szukali okazji, żeby wyjść na ulice i pokazać, że mają dość. Nawet ludzie w partii byli niezadowoleni i wspierali demonstrujących - mówi dla TVN24 BiS Wei Jingsheng, nazywany "chińskim Wałęsą".
Spędził w więzieniu 16 lat za to, że pod koniec lat 70. ubiegłego wieku nawoływał do demokratyzacji kraju.
Bali się upadku systemu
Pod koniec kwietnia 1989 roku, protesty w Pekinie przerodziły się w prawdziwą rewolucję. Demonstrowało już wtedy ponad 300 miast. - To był wyjątkowy moment w historii. W jednym z największych państw komunistycznych tysiące ludzi chciało demokracji. Wiedziałem, że te demonstracje to jedna wielka beczka prochu - wspomina były fotograf Associated Press Jeff Widener, który uczestniczył w wydarzeniach na placu w Tiananmen.
Partia zaczęła się ich obawiać. W jej łonie ścierać się zaczynali reformatorzy i ortodoksyjni działacze. Sekretarz generalny Zhao Ziyang był gotów do rozmów, ale w kierownictwie partii wygrała opcja siłowa. Poparli ją premier Li Peng i faktyczny przywódca Chin Deng Xiaoping, który miał stwierdzić, że "ustępstwa wiodą do dalszych ustępstw".
20 maja w Pekinie wprowadzono stan wyjątkowy. - Deng Xiaoping i inni starzy komuniści byli bardzo wyczuleni. Oni wiedzieli, że protestujący nie chcieli tylko walki z korupcją, ale ich demonstracje mogły doprowadzić do upadku całego systemu, tak samo jak w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej - wyjaśnia Jingsheng.
Widener wspomina, że na placu Tiananmen, protestujący ustawili replikę Statuy Wolności. - Widok był powalający, bo posąg stał naprzeciw portretu Mao Zedonga. Wszyscy wtedy wiedzieliśmy, że to była symboliczna konfrontacja komunizmu z demokracją - wspomina po latach.
"Co najmniej 10 tysięcy zabitych"
Na początku z protestującymi miały rozprawić się oddziały stacjonujące w stolicy, ale to się nie powiodło. Na początku czerwca 1989 roku do Pekinu ściągnięto z prowincji 27 Armię, która do akcji wkroczyła w nocy z 3 na 4 czerwca. Według chińskich władz, zginęło wtedy 200 osób, a około trzy tysiące zostało rannych. Chińscy dysydenci też mówią o trzech tysiącach, ale zabitych.
Jednak nowe światło na sprawę rzuca dokument brytyjskiej dyplomacji odtajniony przez Archiwum Narodowe w Londynie. Z depeszy ówczesnego ambasadora Wielkiej Brytanii w Pekinie wynika, że w masakrze na placu Tianament życie straciło co najmniej 10 tysięcy osób.
Depesza obfituje w dramatyczne szczegóły. Brytyjski ambasador miał raportować, że żołnierze dobijali rannych. Jest tam też historia kobiety, która została zamordowana na oczach swojej 3-letniej córki.
Dyplomata donosił również, że dochodziło do starć między różnymi oddziałami chińskiej armii. Zdaniem ambasadora, niektóre źródła utrzymywały, że istniało niebezpieczeństwo wojny domowej między różnymi, występującymi przeciwko sobie siłami reżimowymi i obywatelskimi.
Zamazują historię o masakrze
Dziś, 30 lat od tych wydarzeń, Chiny są jednym z najpotężniejszych państw na świecie. Jednak rządzący państwem o wydarzeniach na Placu Niebiańskiego Spokoju pamiętać nie chcą i skrupulatnie zacierają informacje na ten temat.
Dysydenci tracą nadzieję na demokratyczną rewolucję w Chinach. - W ciągu ostatnich 30 lat wśród chińskich opozycjonistów ukształtowały się dwie koncepcje. Pierwsza mówi, że demokracja pokona komunizm. Druga zakłada, że partia jest nieprzewidywalna i można ją pokonać tylko za pomocą siły społeczeństwa. Ludzie w Chinach stracili nadzieję na pokojowe zmiany. Jeśli dojdzie do zamachu stanu, który obali rządy komunistyczne, będzie on wspierany przez przytłaczającą większość Chińczyków, w tym komunistów - zwraca uwagę Wei Jingsheng. Podobnego zdania jest aktywista Chu Yiu-Ming. - Jeśli chodzi o sytuację polityczną Chin, to jest coraz gorzej. 30 lat temu studenci przeciwstawiali się korupcji, ale teraz sytuacja jest poważniejsza niż w 1989 roku. Teraz mamy do czynienia z nadużywaniem władzy, niszczeniem kościołów i posągów Buddy. Mam przeczucie, że nadchodzą mroczne czasy, które będzie można porównać do rewolucji kulturalnej - twierdzi.
Protestujący wciąż w więzieniach?
Według organizacji praw człowieka Human Rights Watch, w chińskich więzieniach wciąż przebywają uczestnicy protestów na placu Tiananmen. Rodziny ofiar proszą władze o przełamanie zmowy milczenia.
- Ostatnio nasiliły się dyskusje na temat praw człowieka w Chinach. Dzieje się tak dlatego, że Amerykanie uznają, że komunistyczna partia Chin sprawia im kłopoty i nie chodzi tu tylko o wzniosłe wartości, ale głównie o pieniądze i kwestie bezpieczeństwa - wskazuje Wei Jingsheng.
W tym roku Chiny obchodzą 70-letnie powstania swojego komunistycznego kraju. Wielkie obchody odbędą się 1 października na placu Tiananmen. Dokładnie tam, gdzie 30 lat temu, tysiące osób domagały się wolności.
Autor: Hubert Kijek, MP/adso / Źródło: TVN24 BiS