Atak na syryjską bazę lotniczą przy pomocy kilkudziesięciu rakiet dalekiego zasięgu był pierwszym bezpośrednim uderzeniem Amerykanów w syryjski reżim. Jednak w samej Syrii jest ich już dużo i od ponad roku prowadzą tam wojnę. Do tej pory unikali kontaktu z siłami prezydenta Baszara Asada, koncentrując się na dżihadystach.
Odpalenie 59 amerykańskich rakiet tomahawk na syryjską bazę Szajrat było pierwszą taką operacją wojska USA od początku wojny w Syrii sześć lat temu. Do tej pory ataki przy pomocy rakiet manewrujących przeprowadzali tam tylko Rosjanie i robili to na znacznie mniejszą skalę. Administracja Donalda Trumpa najpewniej chciała w ten sposób wysłać jasny sygnał, że nie będzie bierna i w przeciwieństwie do poprzedników nie będzie kreślić "czerwonych linii" bez pokrycia w reakcji na użycie broni chemicznej na cywilach. Trudno było to zrobić w obecnej sytuacji inaczej, niż przy pomocy intensywnego uderzenia z morza.
Inna część kraju niż zazwyczaj
Do tej pory Amerykanie nie działali bowiem w zdominowanej przez reżim zachodniej Syrii, gdzie mieści się baza Szajrat. Nie ma tam dzihadystów z tak zwanego Państwa Islamskiego, więc wojsko USA trzymało się z dala od tego terenu. Dochodziło jedynie do pojedynczych nalotów. Zachodnia Syria, gdzie reżim toczy intensywne boje z różnej maści rebeliantami, to strefa działania Rosjan. Amerykanie trzymają się wschodniej i północnej Syrii, gdzie można znaleźć większość dżihadystów. Początkowo angażowali się tylko z powietrza. Od 2014 roku, kiedy oficjalnie rozpoczęto kampanię nalotów, było już ponad pięć tysięcy nalotów. Przeprowadzili je w zdecydowanej większości Amerykanie z małą pomocą międzynarodowej koalicji złożonej z kilku państw zachodnich i arabskich. Z czasem zaczęli jednak angażować się też na ziemi. W ramach silnego wspierania Kurdów walczących z dżihadystami poprzez dostawy uzbrojenia, szkolenie i wsparcie z powietrza, Amerykanie zaczęli wysyłać do Syrii siły specjalne. Pomagają one kurdyjskim oddziałom na froncie i przeprowadzają ataki na ważne cele na terytoriach kontrolowanych przez dżihadystów. Nie ma na ten temat wielu konkretnych informacji. Komandosi bardzo długo trzymali się w cieniu i dopiero w 2016 roku zaczęły się pojawiać ich zdjęcia w towarzystwie Kurdów. Prawdopodobnie nigdy nie było ich więcej niż kilkuset. W północno-wschodniej Syrii powstały też półoficjalne amerykańskie bazy. Między innymi w 2015 roku znacząco rozbudowano dotychczas zapadłe lokalne lotnisko pod miastem Rmeilan. Spekuluje się, że służy jako lądowisko dla samolotów transportujących sprzęt dla Kurdów i ich amerykańskich doradców. Nad Syrią latają też amerykańskie śmigłowce. W marcu miały zostać między innymi użyte do zaskakującego desantu z powietrza na dżihadystów broniących tamy Tabqa.
Wychodzenie z cienia
W ostatnim czasie Amerykanie znacząco zwiększyli swoją obecność, ale też w tym samym północno-wschodnim regionie Syrii. W lutym z powiewającymi amerykańskimi flagami pojawiły się kolumny transporterów opancerzonych Stryker i wozów terenowych HUMVEE. Zauważono też lekkie haubice M777. Był to sprzęt niewielkich oddziałów marines i rangersów (komandosi US Army). Tych pierwszych wysłano, aby wspierali ogniem artylerii Kurdów zbliżających się do Rakki, nieformalnej stolicy samozwańczego Państwa Islamskiego. Drudzy zjawili się głównie w okolicy opanowanego jeszcze w 2016 roku Mandżib, gdzie kurdyjscy sojusznicy Amerykanów zaczęli być atakowani przez Turków i ich sojuszników. Obecność amerykańskich żołnierzy miała Ankarę do tego zniechęcić. Nie ulega wątpliwości, że amerykańska obecność w Syrii jest duża. Za rządów Baracka Obamy trzymali się jednak w cieniu w myśl zasady, że z dżihadystami mają walczyć głównie lokalni sojusznicy. Pod rządami Donalda Trumpa Amerykanie przestają się kryć - najpierw pokazowe akcje marines i rangersów, a teraz zmasowany atak rakietowy. Waszyngton wykorzystuje dogodne okazje, żeby wyraźniej zaznaczyć swoją obecność w Syrii.
Autor: mk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: USAF