Gdy w doku stoczni pod Murmańskiem płonął atomowy okręt podwodny Jakaterynburg, rosyjskie wojsko zapewniało, że nie ma ryzyka poważnej katastrofy. Przed remontem miano wyładować z niego całe uzbrojenie, w tym rakiety strategiczne z głowicami jądrowym. Prawda okazała się jednak być zupełnie inna. - Wiem to na pewno, podczas pożaru na pokładzie było uzbrojenie - powiedział zastępca dowódca Floty Północnej, wiceadmirał Aleksander Witko. Według rosyjskich mediów, pożar groził "drugim Czarnobylem".
Wypowiedz admirała przytacza rosyjski portal Lifenews. W czasie pożaru na pokładzie Jakaterynburga Witko dowodził zespołem Floty Północnej na Morzu Śródziemnym i wrócił do kraju dopiero tydzień temu. Zapewnia jednak, że nie ma najmniejszej wątpliwości, iż w wyrzutniach okrętu podwodnego spoczywały rakiety strategiczne i torpedy.
- Nie wiem jaka jest obecne stanowisko dowództwa w tym temacie, więc nie będę dalej komentował - powiedział admirał.
Niebezpieczne płomienie
Pożar na pokładzie Jakaterynburga wybuchł 29 grudnia. Okręt podwodny typu Delta IV był umieszczony w doku stoczni w Rosłakowie, leżącej niedaleko Murmańska. Prawdopodobnie nieuważni robotnicy zaprószyli ogień podczas spawania na dziobie okrętu. Płomienie szybko ogarnęły znaczną część jednostki i otaczające ją rusztowanie. Płonęła między innymi specjalna gumowa okładzina okrętu, która podczas rejsu ma za zadanie tłumić fale dźwiękowe hydrolokatorów i utrudniać jego wykrycie.
W trybie awaryjnym zalano dok, w którym stał Jakaterynburg i ściągnięto na miejsce liczne zastępy straży oraz śmigłowce pożarnicze. Pomimo tego strażacy nie mogli sobie poradzić z pożarem przez około 20 godzin. Jednocześnie wojsko zapewniało, że pożar nie jest groźny, ponieważ na pokładzie okrętu nie ma uzbrojenia, a dwa reaktory jądrowe znajdują się daleko od ognia i są bezpieczne.
Reakcja łańcuchowa
W świetle wypowiedzi admirała Witko, sytuacja była jednak daleka od bezpiecznej. W dziobowej części okrętów typu Delta IV znajdują się wyrzutnie torpedowe, a to właśnie na dziobie szalał pożar. Torpedy nie należą do urządzeń tolerujących wysokie temperatury. Poza głowicami bojowymi zawierają znaczną ilość łatwopalnego i niezwykle groźnego paliwa.
Gdyby płomienie dotarły do jednej z torped mogłoby dojść do silnej eksplozji, która prawdopodobnie wywołałaby seryjne wybuchy kolejnych pocisków. Łącznie na pokładzie Jakaterynburga mogło ich być nawet 12. To właśnie takie wydarzenie (poza inną przyczyną pierwszego wybuchu) wywołało zagładę Kurska, który od wybuchów własnych torped stracił niemal cały dziób.
Po takiej katastrofie zagrożeniem stałoby się 16 międzykontynentalnych rakiet balistycznych Sinewa, które przenoszą do czterech głowic jądrowych. W zbiornikach rakiet są tony silnie wybuchowego płynnego paliwa rakietowego, którego eksplozja rozniosłaby resztkę okrętu i najprawdopodobniej przedział reaktorów atomowych, znajdujących się kilkanaście metrów dalej w kierunku rufy.
Fukushima przyćmiona
Jak twierdzi rosyjski tygodnik "Kommiersant-Włast", taki cykl wydarzeń byłby porównywalny z "drugim Czarnobylem". Czasopismo jako pierwsze ujawniło, opierając się na informacjach od anonimowych źródeł, że nie rozbrojono okrętu i złamano obowiązujące procedury. Jakaterynburg miał bowiem przejść krótki remont i najprawdopodobniej wojsko nie chciało robić sobie kłopotów z pracochłonnym usuwaniem rakiet i torped.
Z powodu nie przestrzegania procedur, seria eksplozji torped i rakiet mogła doprowadzić do kataklizmu. Głowice termojądrowe są zabezpieczone i nie powinny wybuchnąć w wyniku pożaru, ale w każdej znajdują się kilogramy materiału rozszczepialnego. Na dodatek zagrożone były dwa reaktory z kolejnymi kilogramami radioaktywnych substancji. Pożar i wybuch mogłyby uwolnić znaczne ilości promieniowania do atmosfery.
Źródło: barentsobserver.com
Źródło zdjęcia głównego: globalsecuirty.org