Czwartek, 05 maja Strażacy ze Słupcy nie pozwolili łódzkiemu ratownikowi WOPR na pomoc przy wypadku na Jeziorze Powidzkim. Dlaczego? Bo "nie ma odpowiedniej umowy na szczeblu powiatowym". Być może gdyby decyzja była inna dwójka młodych ludzi przeżyłaby wypadek.
Do wypadku doszło w niedzielę - 1 maja. Na Jeziorze Powidzkim przewróciła się żaglówka. W kabinie, pod wodą, utknęła dziewczyna - Marta. Zanurkował do niej jej chłopak – Sebastian. - Wrócił żeby dodać jej otuchy i czekać tam na pomoc – mówi Tomasz Siedlecki, uczestnik wypadku.
Żeglarze natychmiast wezwali na pomoc służby ratunkowe. Na miejsce przybyli strażacy. Nie mieli jednak przy sobie sprzętu do nurkowania, więc zamiast zejść do pary w kajucie, postanowili holować łódź do brzegu. – Oni (strażacy – red.) uspokajali nas, że mają (Sebastian i Marta – red.) dużo powietrza i że na pewno są im w stanie pomóc – relacjonuje Tomasz Siedlecki. Niestety powietrza zabrakło.
"Nie bo nie"
Redakcja "Prosto z Polski" dotarła do instruktora Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego województwa łódzkiego, który w tamtą niedzielę był akurat w Powidzu, by rekreacyjnie ponurkować. Sam nie miał łódki, ale gdy zorientował się w sytuacji zaoferował swoją pomoc i chciał razem ze strażakami popłynąć w miejsce wypadku. Dowódca akcji odmówił jednak wzięcia WOPR-owca na pokład.
- Dowódca akcji nie podał argumentu odmowy. Powiedział że nie, bo nie. Powiedział, że takie ma procedury i nie mam prawa z nimi jechać – opowiada Adam Damięcki.
Mimo że instruktor miał ze sobą dokumenty ratownika, strażacy nie chcieli uwierzyć, że faktycznie jest instruktorem WOPR. – My nie mogliśmy na tę chwilę tego sprawdzić – stwierdził kpt. Dariusz Różański ze Straży Pożarnej w Słupcy (Wielkopolska). Mówił też, że brak "odpowiedniej umowy na szczeblu powiatowym" między strażą a WOPR, "uniemożliwia im działania w terenie". - Nasze siły i środki zadysponowane w tym momencie były wystarczające – twierdzi Różański, mimo że Marta i Sebastian utopili się.
Przepisy najważniejsze?
Według Marcina Tylkowskiego, żeglarza, który na Mazurach podczas Białego Szkwału nurkował ratując ludzi pod przewróconymi jachtami, strażacy zbyt kurczowo trzymali się procedur.
- Kiedy sytuacja jest dynamiczna trzeba na bok odstawić tabelki i procedury i zająć się ratowaniem życia. Kiedy na miejscu byli WOPR-owcy trzeba było ich zabrać na łódkę i z ich pomocy skorzystać – mówi Tylkowski.
"Oni topili się na naszych oczach"
Sprawę wyjaśnia prokuratura, która bada zarówno ewentualne błędy w akcji ratunkowej jak i same okoliczności wywrócenia się łódki.
Krewni Sebastiana i Marty już teraz są jednak przekonani o tym, że strażacy działali nieudolnie. A rozpacz po stracie bliskich potęguje poczucie, że pomoc była tak blisko.
- Oni praktycznie topili się na naszych oczach. Ja nie mogę sobie wybaczyć, że zaufałem strażakom i pozwoliłem im przeprowadzić tę akcję – wyznaje Tomasz Siedlecki.
- To jest niepojęte, że na wyciągnięcie ręki byli strażacy, że paręnaście centymetrów obok czekał ratunek. Ja nie wiem, czy będę jeszcze ufał kiedyś naszym służbom – smutno konkluduje Bartosz Rożek, brat Sebastiana.