Wtorek, 15 czerwca Wprowadzanie konia do przyczepy "po cygańsku", czyli sznurkiem za język - taką bestialską praktykę można było zobaczyć nie w zaniedbanym gospodarstwie, ale w normalnym ośrodku jeździeckim. W pośpiechu, by jak najszybciej przewieźć konia na zawody, zapomniano najwyraźniej, że zwierzę to nie maszyna.
Bestialski sposób wprowadzania klaczy do koniowozu w ośrodku jeździeckim w Mysłowicach zarejestrowały kamery monitoringu. Na zdjęciach widać, jak kilka osób na siłę próbuje wprowadzić zwierzę do przyczepy - ciągnąc za sznurek przywiązany do języka. Wszystko wydarzyło się na oczach młodych dziewczyn, które jeżdżą konno w stadninie.
- Stajenny wyciągnął język, poprosił o podanie sznurka. W jednym ręku trzymał uwiąz, a w drugiej sznurek, na którym uwiązany był język. Zaczął już bardzo mocno krwawić, robił się coraz mniejszy, klacz już podchodziła i po paru sekundach język był już na ziemi - relacjonuje świadek zdarzenia, Ines Dylewska. Inna dziewczyna, Anita Grabińska, dodaje: - Próbowałam jakoś zareagować, ale zostałam tylko wyzwana przez panią prezes stajni.
Wzajemne oskarżenia
Dorośli za zaistniałą sytuacją obwiniają się wzajemnie. Menedżer ośrodka, Jolanta Zaja-Kardyka broni się, że nigdy nie wpadłaby na taki pomysł. - Na pewno gdyby to był mój koń, to coś takiego by się nie zdarzyło, ale zawsze ostatnie zdanie ma właściciel - twierdzi.
Co na to właściciel? Ten jest zdania, że wiązanie konia za język to pomysł właśnie menedżerki ośrodka. - Ja nie widziałem pani Joli wcześniej w takim stanie, to jak ślepa furia - mówi mężczyzna, który nie zezwolił na publikację swojego wizerunku.
Przyznaje jednak, że nie interweniował, gdy katowano jego konia.
Kto winien? Wyjaśni prokuratura
Kilka godzin po zdarzeniu klacz zbadał weterynarz. Stwierdził odcięcie około 6 cm języka. -Jej zachowanie wskazywało na dużą bolesność pyska, który był cały we krwi. Klacz nie mogła pić ani jeść. Widoczne były ślady po uderzeniach batem - mówi weterynarz, Anita Krzysztofiak.
Tak zwierząt nie traktuje się nawet na targach końskich. Mateusz Janda z organizacji "Straż dla Zwierząt"
Kto zawinił, wyjaśni teraz prokuratura. Jeśli sprawa trafi przed sąd, oskarżycielem posiłkowym będzie Straż dla Zwierząt. - Tak zwierząt nie traktuje się nawet na targach końskich - mówi Mateusz Janda z organizacji.
Zranione zaufanie
Jak mówią jeżdżące w stadninie dziewczyny, trzeba będzie długo pracować, żeby klacz znowu nabrała zaufania do ludzi. - Ucieka, próbuje kopać - mówi Anita Grabińska. - Ale nie dziwmy się po takim czymś - dodaje.
Jej koleżanka, Ines Dylewska stwierdza: - Koń jest zwierzęciem, które czasem potrzebuje mocnej ręki. Ale trzeba znać umiar.