- Kiedy usłyszałam, jak strażniczka nam powiedziała: przygotujcie się dzisiaj do wyjazdu, bo jedziecie dzisiaj do Oświęcimia, nie przypuszczałam, co to w ogóle jest. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Wtedy nawet odetchnęłam z ulgą, bo pomyślałam, że nie będzie wtedy przesłuchań. Nie może być nigdzie gorzej, niż było tutaj - opowiada Zofia Posmysz w rozmowie z Magdą Łucyan, reporterką "Faktów" TVN.
Rozmowy z byłymi więźniami KL Auschwitz-Birkenau powstały w związku z 74. rocznicą wyzwolenia obozu, która przypadała 27 stycznia 2018 roku. Teraz, rok później, z okazji 75. rocznicy tego wydarzenia, przypominamy cykl "Obóz".
Zofia Posmysz do Auschwitz-Birkenau trafiła w maju 1942 roku. Miała wówczas 18 lat. Jej numer obozowy to: 7566.
- Skończył mi się piękny wiek, kiedy miałam 16 lat, kiedy Niemcy wkroczyli do Krakowa. Pierwsze samoloty latały nad Krakowem, pierwsze bomby spadły. Skończyły się moje piękne lata - podkreśla.
- Nie wiedziałam wówczas, jak to daleko może pójść. Nie przewidywałam tej przyszłości, która miała mnie dotknąć po dwóch latach - mówi.
Zofia Posmysz wyznaje, że była przygotowana na bardzo złe rzeczy, ponieważ przeżyła już sześć tygodni w więzieniu przy ul. Montelupich w Krakowie oraz przeszukiwania przy ul. Pomorskiej.
- Gdy przed bramą zobaczyłam napis "Arbeit macht frei", pomyślałam "Arbeit macht frei", ja się pracy nie boję. Zwolnią mnie, bo przecież nie mam żadnej ważnej sprawy. Ani broni u mnie nie znaleziono, ani radia - to było najbardziej karane - wspomina.
Pani Zofia mówi, że "już po kilku dniach" zorientowała się, że napis na bramie jest skrajnie nieprawdziwy. - Sam wstęp do obozu był też poprzedzony takimi czynnościami, które wzbudzały czujność - zaznacza.
- Pozostały takie obrazy, jak wywóz z bloku 25. osób, przeznaczonych do komór gazowych. To były potworne rzeczy, potworne krzyki - opowiada.
Zofia Posmysz wspomina jeden z transportów. - Pamiętam taki samochód, ten, który wywoził do krematorium. To były Francuzki. Te kobiety śpiewały - zapamiętałam wówczas tę melodię - "Allons enfants de la Patrie". "Marsyliankę" śpiewały. To oddalało się, oddalało i zniknęło - mówi.
- Odbywał się tak zwany apel generalny. To miało miejsce wtedy, kiedy ktoś uciekł z obozu i nie został znaleziony. Czekało się nie wiadomo na co. Jedna z kobiet nie wytrzymała i zaczęła śpiewać właśnie tę pieśń, refren był taki: "Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud, słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud". Ona sobie sama tak po cichu nuciła. Przyłączyła się do niej inna, która znała tę pieśń. I jeszcze inna, i jeszcze inna. W końcu wszystkie, które znały tę pieśń, śpiewały ją od początku do końca. I powtarzały, i powtarzały - mówi.
- Stała się ta straszna rzecz. Był taki szut (skrót od Schutzhaftlagerfuehrer - red.) o nazwisku Tauber - wyjątkowo okrutny. Taki, powiedzmy, morderca z powołania. Sprawiało mu to widocznie rozkosz - nie wiem, czy nie erotyczną - kiedy mógł leżącą kobietę kopać, bić. Wtedy usłyszałam: "was singen sie?", co one śpiewają? To było zwrócone do blokowej, która też stała na tym apelu. Słyszałam, jak ona przerażona taka, drżącym głosem mówi: "sie singen, sie beten" ("śpiewają, modlą się" - red.). I wtedy on wybuchł śmiechem i pyta: "für wen sie beten? Für die dort?" ("za kogo się modlą? Za tych tam?" - red.) i wskazał ręką w stronę bloku żydowskiego, bo stamtąd pobierano do gazu, te wszystkie więźniarki, które były w tym bloku. Roześmiał się dziko. Odchodząc, powiedział: "Niech się modlą za siebie. Heute Juden, Morgen ihr. Dzisiaj Żydzi, jutro wy" - wspomina Zofia Posmysz.
Była więźniarka Auschwitz-Birkenau została zapytana o to, jakie przesłanie chciałaby przekazać młodym pokoleniom.
- Można było tego uniknąć, gdyby nie zaakceptowano tej idei, którą wniósł fuehrer, czyli Hitler. To ludzi oczarowało, jakoś zamroczyło. Zresztą tak potężnie. To mi dawało do myślenia, że należy się wystrzegać takiego nieprzemyślanego podporządkowania się ideom. Najpiękniejsza idea może być bowiem przekształcona w narzędzie zbrodni - przestrzega Zofia Posmysz.
Autor: tmw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24