Francuscy piłkarze na fali. Po rozbiciu Hondurasu urządzili sobie kolejny strzelecki festiwal. Tym razem na "ofiary" wybrali sobie piłkarzy Szwajcarii, przed mundialem okrzykniętych mianem czarnego konia. Ten w Salvadorze bardziej przypominał szwajcarski ser. Les Bleus zwyciężyli 5:2.
Spotkanie rozgrywano na stadionie w Salvadorze. W miejscu, gdzie dotąd padał grad bramek - gdzie Holendrzy nokautowali Hiszpanów (5:1), a Niemcy Portugalczyków (4:0). A gdy do tego dodało się będącego w wysokiej formie i celującego w koronę króla strzelców turnieju Karima Benzemę (dwa gole w meczu z Hondurasem), to kibice mogli być spokojni o to, co jest solą w futbolu.
Magia salvadorskiego stadionu zadziała już po 17 minutach, przy pierwszym rzucie rożnym dla Les Bleus. Bramkarza Szwajcarów pokonał Olivier Giroud. Zanim francuscy kibice zdążyli usiąść na swoich miejscach, było już 2:0. Zszokowanych Helwetów dobił Matuidi. Benzema jeszcze gola nie strzelił (o czym mowa niżej), ale przy drugiej bramce asystował.
Chwilę później mógł sam wpisać się na listę strzelców, ale nie wykorzystał rzutu karnego. To pierwsza "jedenastka" na tym turnieju, której nie udało się zamienić na gola. Tuż przed przerwą Szwajcarzy znaleźli się na kolanach. Po fantastycznej kontrze dokonał tego Valbuena.
Rozstrzelali i stanęli
Druga połowa wyglądała jak znęcanie się na leżącym na deskach bokserze. Do siatki wreszcie trafił Benzema, a później wynik na 5:0 podwyższył Sissoko.
Od tego momentu piłkarze Deschampsa jakby stanęli, pozwalając Szwajcarom na uratowanie resztek honoru - rozmiary porażki zmniejszyli Dzemaili i Xhaka.
Francuzi straszą siłą ognia. W dwóch meczach strzelili osiem bramek i pokazali, że w takiej formie, w jakie są Brazylii, mogą zrobić krzywdę każdemu.
Autor: drop/twis / Źródło: sport.tvn24.pl