Nie ma teczek, ale są memy. Komu (nie) opłaca się debata prezydencka?
- Nie przychodzą ci, którzy mają najwięcej do stracenia - mówi prof. Szymon Ossowski, politolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zastanawiamy się, jakie lekcje płyną z przeszłych debat prezydenckich i potknięć m.in. Lecha Wałęsy, Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego.
Rafał Trzaskowski opublikował w środę, 9 kwietnia, nagranie, w którym zaproponował Karolowi Nawrockiemu debatę w najbliższy piątek, 11 kwietnia, w Końskich (woj. świętokrzyskie). Pod koniec marca kandydat popierany przez PiS właśnie w Końskich wezwał kandydata KO do debaty na temat bezpieczeństwa i wypomniał Trzaskowskiemu, że w kampanii prezydenckiej w 2020 roku nie wziął udziału w debacie organizowanej w tej miejscowości.
W momencie pracy nad tym tekstem przyszłość debaty nie była jasna. Stacje telewizyjne - TVN24, TVP i Polsat - sporządziły pismo, w którym wyszły z propozycją warunków przeprowadzenia debaty, wyraźnie podkreślając, że nie są jej organizatorami. Propozycje te - do momentu publikacji - nie zostały zaakceptowane przez sztaby kandydatów.
Jeśli piątkowe spotkanie dojdzie do skutku, to - niezależnie od formuły - wpisze się w niezbyt długą, ale bardzo emocjonującą historię telewizyjnych potyczek polskich kandydatów na prezydenta.
CZYTAJ TEŻ: GDZIE I O KTÓREJ OGLĄDAĆ DEBATĘ W KOŃSKICH? >>>
Piszemy o tym, jak te potyczki wyglądały kiedyś, a prof. Szymona Ossowskiego pytamy, dla kogo mają znaczenie dziś.
Justyna Suchecka: Czy w 2025 roku potrzebujemy jeszcze debat telewizyjnych?
Prof. Szymon Ossowski, dziekan Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM: Po pierwsze potrzebują ich politycy, po drugie media. Cały czas taka debata to jest ważne wydarzenie medialne. I tutaj od pierwszej amerykańskiej debaty w 1960 roku niewiele się zmieniło. Starcia polityków nadal przyciągają uwagę odbiorców. Widzimy to w Stanach Zjednoczonych, widzimy we Francji. Taka formuła cały czas się broni.
A czy potrzebują jej wyborcy?
Myślę, że nadal tak.
Dzięki debatom możemy zobaczyć, jak kandydaci sobie radzą w takiej dyskusji. W takim starciu mogą ujawnić się różne cechy, które są potrzebne do pełnienia funkcji prezydenta. To prezencja, elokwencja, umiejętności retorytczne.
Czyli powinni debatować wszyscy, byśmy wszystkich mogli z tym skonfrontować?
I tu jest pewien problem z formułą debat. Rozmowa kilkunastu kandydatów przypomina bardziej teleturniej "Jeden z dziesięciu" niż realną debatę kandydatów. Takie porównania zresztą od lat pojawiają się w memach podsumowujących starcia polityków. Równocześnie w debacie szuka się głównie potknięć. Jeśli ktoś się pomyli, powie coś niemądrego, to od razu pójdzie w świat. Zresztą to nawet nie muszą być słowa. Pięć lat temu wystarczyło, że na kandydacie Waldemarze Witkowskim usiadła mucha.
To może lepiej nie przychodzić?
Trzeba to zawsze skalkulować. Na debatach można też jednak zaistnieć, czego przykładem był choćby bardzo dobry retorycznie występ Adriana Zandberga w 2015 roku. Ale nie tylko on zyskał na debacie. Pięć lat temu świetnie wypadł na przykład Krzysztof Bosak. Przedstawił się wyborcom z zupełnie innej strony, wypadł niemal tak, jakby był centrowym politykiem.
Więc politycy, szczególnie ci z mniejszą potencjalną bazą wyborców, chcą tych debat. Z tego powodu nie dziwię się, że Szymon Hołownia i Sławomir Mentzen protestują najgłośniej przeciwko debacie dwóch kandydatów w Końskich.
I przy całej mojej krytyce rozmów kilkunastu osób, to wydaje mi się, że jednak na tym etapie to właśnie debata wszystkich kandydatów jest właściwą formą. Nawet jeśli będzie przez to nudno.
A kiedy nudno nie jest?
Z uznaniem patrzę na debaty francuskie. Oni godzinami rozmawiają z dziennikarzami, a choć debaty trwają długo, oglądalność jest stale na wysokim poziomie.
Czytaj dalej po zalogowaniu

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam
Informujemy, że z bezpłatnego dostępu do treści Premium możesz korzystać tylko do 23.04.2025 r. Po tej dacie artykuły zostaną przeniesione do oferty subskrypcyjnej.